Przypatrując się przez parę ostatnich tygodni medialnemu szumowi wokół blogerów, czułem pewną dezorientację. Zaczęło się od kataryny i panów Czumów, potem, jakoś tak niepostrzeżenie, dyskusja podążyła w kierunku blogowania w ogóle, forów internetowych, a zwłaszcza "chamstwa w sieci" i "internetowej kloaki". Nie bardzo się mogłem połapać w logice tego sporu i jego genezie.
Zupełnie niespodziewanie, szerszy obraz sprawy, jak mi się wydaje, uzyskałem dzięki nowemu filmowi na naszych ekranach, dość skromnie dystrybuowanemu "Stanowi gry". Podczas projekcji, oczy mi się szeroko otworzyły ze zdumienia, i chciało mi się śmiać, gdy usłyszałem wypowiadane przez amerykańskiego reportera-wyjadacza (świetny w tej roli Russel Crowe) uwagi dotyczące blogów i blogerów - już to zjadliwie ironiczne, już to całkiem na poważnie, z pozycji mentora - zupełnie jakbym słyszał redaktora Michalskiego! Nie przymierzając. Okazało się, że choć nie wprost, film Kevina Macdonalda dość wyraźnie niesie ze sobą przesłanie o wyższości prawdziwego, profesjonalnego dziennikarstwa nad plastikową i bezpieczną, w sam raz dla niezbyt wyrazistej panienki, twórczością blogerską.
Gwoli ścisłości, trzeba zaznaczyć, że akcenty w "Stanie gry" umiejscowione są nieco gdzie indziej, niż w toczącej się u nas dyskusji - w filmie położono nacisk na obronę "papieru" i przeciwstawienie go informacji elektronicznej, utożsamionej jakby (celowo?) z twórczością blogerską.
Te drobne różnice nie przeszkadzają jednak uświadomić sobie, że rozpętana w Polsce dyskusja o blogach nie jest bynajmniej naszym wynalazkiem - raczej jak zwykle z opóźnieniem przerabiamy coś, co rozpoczęło się już dawno w krajach głównych. Można w tym widzieć odrabianie lekcji zadanej przez zachodnie koncerny prasowe - nic zaskakującego, skoro są one właścicielami naszych gazet - można też zwykłe skopiowanie "formatu" z tamtejszych mediów - zauważmy wszak, że dyskusja o blogach sama w sobie stała się atrakcyjnym prasowym towarem, dobrze sprzedającym się tematem.
Co do samego filmu zaś - warto go zobaczyć ze względu na pierwszą połowę, która jest rewelacyjna. Zawrotne tempo, błyskotliwe dialogi, dziennikarskie grepsy, reporterski luz-blues. Trzeba przyznać - twórcy naprawdę przyłożyli się, abyśmy nabrali szacunku, i podziwu, do pracy PRAWDZIWEGO reportera. Później w filmie dzieje się gorzej, figury obowiązkowe - zwroty akcji, kulminacje i takie tam - udały się znacznie mniej. Film od pewnego momentu traci świeżość i błyskotliwość. Nie ma w "Stanie gry" także niestety, poza Crowem, dobrego grania. Wręcz odnosi się wrażenie, jakby celowo wytworzono wokół jego postaci aktorską pustkę (pozostali aktorzy nie grają naprawdę, oni tylko blogują?).
Można mieć także wątpliwości co do zaprezentowanej w filmie redakcyjnej rzeczywistości - czy nie jest podkolorowana i wyidealizowana. Pozwolę sobie w tym miejscu na mini-teoryjkę. Otóż, myśląc o możliwych motywacjach i mechanizmach działania prasy, można sobie wyobrazić trzy poziomy dziennikarskiej "moralności". Pierwszy - podstawową motywacją dla dziennikarza jest chęć odkrywania i publikowania prawdy. Drugi - redakcja kieruje się chęcią maksymalnego zysku ze sprzedaży, a więc, de facto, jej działaniami steruje czytelnik-klient. Trzeci - publikacjami sterują ludzie wpływowi, a tematy są "odpalane" w miarę ich potrzeb. Dla wszystkich jest jasne, że poziom 1 pozostaje w sferze bajek. Natomiast, co do poziomu 2, to myślę, że wielu lokuje go w sferze marzeń OSIĄGALNYCH. Tzn. myślimy sobie - "fajnie by było". Niestety, w znanej nam rzeczywistości, gdy chodzi o dziennikarstwo polityczne, mam wrażenie, wariant drugi dołącza do "1" - na półkę z bajkami.
Tymczasem, w "Stanie gry" wszystko rozgrywa się właśnie na poziomie drugim, a chwilami, bohater wydaje się deklarować nawet "jedynkę". Trochę to zbyt pięknie wygląda, ale może niesłusznie się czepiam? W końcu to Ameryka, tam nawet policja jest prawdziwa.
Inne tematy w dziale Polityka