Jeśli Wielki Post - to tym bardziej Wielka cisza. Z reguły w Poście w ogóle rezygnujemy z filmów (z TV i w kinie), ale w tym roku pomyślałem inaczej - o filmie jak o tekście po prostu, a nie jak o rozrywce. Św. Ojciec Benedykt poleca czytać w Wielkim Poście dobre książki, więc “przeczytaliśmy” niedawno z DVD Sophie Scholl i Zaginiony batalion, a dalej “czytać” będziemy Śmierć rotmistrza Pileckiego i powtórkę Inki. “Lektury” wielkopostne, z Pasją włącznie.
Jednak do kina poszliśmy na Grosse Stille. To trochę świat dobrze nam znany - choć tu kartuzi, a u nas benedyktyni. Więc oglądaliśmy to w nastroju i refloeksji, i pewnej nostalgii “za ojczyzną”. Czy się nudziliśmy przez te monotonne trzy godziny? Tak bym nie powiedział, to był dobry czas. A przecież nie powiem, że wyszedłem zachwycony, zauroczony, albo zbudowany lub oczyszczony - przyjąłem ten obraz ambiwalentnie. Obraz, mówię - bo przecież do tego, co w obrazach, lgnąłem chętnie. Ale co z obrazem, co z filmem?
To było coś między dokumentacją-faktem i medytacją. I to “między” trochę mnie męczyło. Może te powracające wersety z Pisma, wyświetlane na ekranie, należało traktować jako nawroty medytacji, swoistego Różańca? Pewnie tak, na pewno nie raz w kinie my, siedzacy przed tym obrazem, modliliśmy się. Ale film mnie nie “uwiódł”, miałem cały czas dystans do niego.
I jednak wiem dlaczego. Pokazywanie twarzy, natrętne, było dla mnie czymś mało zrozumiałym. Ja przywykłem do tego, że mnisi, umarli światu, bardzo kryją swe twarze przed kamerami. Takie pokazywanie twarzy to dla mnicha coś jak... ekshibicja . Piękne są obrazy mnichów ujmowanych z daleka, od tyłu, z boku… Ujdzie też filmowanie ich en face w rozmowie czy przy pracy - ale “ustawianie” przed kamerą jest irytujące. Zresztą niektórzy pokazywani mieli z tym widoczne kłopoty. Niestety to mi nasunęło myśl, że przesuwamy się w tym filmie między strefą Wielkiego Milczenia i wnętrzami sakralnego Big Brothera.
Dość zabawna była dyskusja o “myciu rąk” - casus w kontrowersjach moderny z konserwą, racjonalizmu higienicznego z misteryjnym symbolizmem. W scenach z kościoła wróciły do mnie znane wersety - przyjemnie było “odkrywać”, co to za część oficjum, który Psalm. Zdziwiło mnie natomiast to, że niektóre proste i często odmawiane modlitwy wspólnota recytowała po francusku, nucąc je w rytmach monastyczno-kościelnych lat 60-70 (coś w zamian za chorał i tradycyjne recytatywy). Co w sumie przypomina po prostu, gdzie i kiedy jesteśmy (że nie w niebie).
No tak. A mimo to wszystko, co by nie mówić, to było spotkanie z solidnością świadków “życia w Bogu”. Ze świadectwem o prymacie Boga.