Wczoraj urodziła się moja pierworodna córka Julia, a ja byłem obecny przy Żonie przez cały poród. W refleksji na gorąco obiecałem, że dziś napiszę nieco więcej o moich przeżyciach. Wybaczcie, że zrobię to w punktach, ale to będzie taka garść niekoniecznie związanych ze sobą impresji.
1. Jak pisałem, dzień wczorajszy był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Nie tylko dlatego, że nasze wyczekiwane i już wcześniej ukochane Dzieciątko wreszcie przyszło na świat. Ale także dlatego, że w całym tym wydarzeniu czynnie uczestniczyłem. Poród rodzinny, to jedna z najwspanialszych rzeczy, jaka może spotkać mężczyznę. Powiem więcej, uczestnictwo w takim porodzie, wspieranie Żony (poród Ani był wyjątkowo bolesny), to jedno z najważniejszych zadań, jakie mąż powinien spełnić wobec swojej Żony. I zaświadczam, że dla mężczyzny nie jest to nic strasznego. Wprawdzie musi patrzeć na straszliwe cierpienie ukochanej Kobiety, ale wtedy naprawdę nie ma czasu na zastanawianie się, czy to, co się dzieje jest przykre. Jest to moment całkowitego skupienia na Kobiecie i tym, jak można ulżyć Jej cierpieniom, bądź – jeśli jest to niemożliwe – co można zrobić, by pomóc jej przez to cierpienie przejść. Poza tym: czy o wiele straszliwsza nie jest perspektywa, że w tym momencie, gdy Żona być może najbardziej Cię potrzebuje, Ty siedzisz w domku i pijesz kawkę? Wczorajszego doświadczenia nie oddałbym za nic w świecie. Apeluję do mężów: nie straćcie tego! Rodząca jest wtedy w amoku, ojciec może chłonąć każdą chwilę, przyjrzeć się jako pierwszy swemu dziecku.
2. By pokazać, że wcale nie trzeba być szczególnie odważnym i odpornym, by uczestniczyć w porodzie rodzinnym… Do wczoraj robiło mi się słabo na widok krwi. Wczoraj z zainteresowaniem oglądałem wewnętrzną strukturę łożyska i pępowinę (nie spodziewałem się że pępowina wygląda jak cienki powróz) na stole porodowym (oczywiście wtedy było już akurat po wszystkim), a wcześniej od pierwszej chwili patrzyłem jak maleńka główeczka już już wychodzi na świat. Zresztą zaprosił mnie do tego sam pan Ginekolog: „Niech Pan patrzy, już widać linię główki”. Musiałem, widać wyglądać zupełnie spokojnie i pewnie. Kiedy poszliśmy na pierwsze spotkanie szkoły rodzenia trzy miesiące temu, gdy słuchałem opowiadania o porodzie zrobiło mi się prawie słabo. Wczoraj bez żadnego negatywnego objawu przyglądałem się wszystkiemu, a przede wszystkim byłem absolutnie skupiony, by jak najbardziej pomóc żonie.
Skąd taka przemiana? Myślę, że powodów jest co najmniej dwa. Pierwszy to fakt, że chodziliśmy do szkoły rodzenia, która absolutnie niesamowicie przygotowuje do uczestnictwa w porodzie. O tym napiszę poniżej. Drugi to nastawienie i oddanie Bogu. Od wielu lat, gdy tylko dowiedziałem się o takiej możliwości, chciałem uczestniczyć przy porodzie moich dzieci. Delikatnie zachęcała mnie też zawsze do tego moja Mama (Tato nigdy się nie zdecydował). Rzecz polegała tylko na tym, że mimo, iż chciałem, to cholernie się bałem. O swoich reakcjach na krew i opowiadania o porodzie pisałem wyżej. Mój lęk i obawy poprowadziły mnie więc do pokory wobec tego faktu mojej słabości na tej płaszczyźnie. Od pokory już tylko krok do zawierzenia Bogu. A zawierzenie Bogu i Jego pomoc daje siłę absolutnie nie do opisania. Poza uczestnictwem w szkole rodzenia, tylko tak mogę wyjaśnić to, co zdarzyło się wczoraj.
Zresztą, gdy zaczynały się pierwsze poważne bóle i zobaczyłem, jak trudna droga jeszcze przed nami poprosiłem Boga: „Jeśli chcesz bym wytrwał, bym umiał pomagać daj mi ten spokój, który mam teraz, do samego końca. Ale jeśli chcesz bym nawalił, bym okazał się słaby, obróć to na dobre, przyjmij tę moją słabość jako dar i równocześnie ucz mnie pokory”. Zawsze wzorcem modlitwy było dla mnie Jezusowe „niech się dzieje Twoja wola” z Ogrójca i Maryjne „fiat” przy zwiastowaniu. Po tej modlitwie poczułem ulgę. Nie miałem już żadnych obciążeń. A Pan zdecydował się dać mi siłę. Na naukę pokory i doświadczenie własnej słabości przyjdzie widać czas. Zapewne bardzo szybko. Pan daje mi niesamowitą siłę i totalne uspokojenie w ważnych momentach życia. Ten nieskazitelny spokój i głęboka radość były udziałem moim i Anusi, także podczas naszego ślubu. Podobnie jak wczoraj nie było w nas wtedy cienia stresu, a jedynie radosne przekonanie o słuszności i wielkości tego, co robimy.
Moment drugi, bardziej prozaiczny, to już chwila gdy stałem przy stole porodowym razem z lekarzem (Dzieciątko było lekko podduszone, stąd obecność ginekologa przy porodzie) i położną, gdy rozpoczęła się druga faza porodu (czyli mówiąc fachowo, choć brzydko, tak zwane wydalenie płodu). Koło mnie stał lekarz ginekolog, a mi przeszło przez myśl, że właśnie przyszedł ten moment, gdy można na przykład paść. Popatrzyłem na gościa i stwierdziłem, że skoro on tu stoi i nic mu nie jest, a on też jest facetem, to czemu ja nie miałbym stać. Przecież nasz cel jest w tym momencie jeden: pomóc rodzącej. Patrząc na zimno, to infantylne. Porównywać się z lekarzem, który robi to przez lata. Ale wtedy pomogło. Potem – jak pisałem – było już cudownie. Swoją drogą, jeśli ktoś boi się właśnie tej fazy porodu, to niekoniecznie musi w niej uczestniczyć. Wtedy już nie jest się tak potrzebnym. Rola męża jest nieporównanie większa w fazie skurczów – najtrudniejszej zazwyczaj dla kobiety fazie porodu.
3. Wspomniałem o szkole rodzenia. To absolutnie kapitalny „wynalazek”. Zachęcam do niej wszystkich. Wczoraj oprócz mnie w porodach rodzinnych uczestniczyło dwóch facetów. Swoją drogą bardzo sympatyczni – w takich sytuacjach wszyscy się jednoczą, to też dodawało temu wszystkiemu piękna. Nie byli jednak po szkole rodzenia. I widać było przepaść. Gdy brali Dziewczyny na badania, ja wiedziałem, co się dzieje, mogłem wytłumaczyć, powiedzieć, dlaczego tak długo to trwa etc. Wiedziałem z grubsza, jak wszystko będzie wyglądać. Co będzie później, co się dzieje po porodzie i tak dalej. To pozwalało mi ogólnie na dużo większą pewność działania. Mniej więcej wiedziałem kiedy i gdzie się trzeba było wbić – bo to niekoniecznie jest tak, że tatuś jest do wszystkiego wołany. Wiedza, którą uzyskałem dzięki szkole rodzenia jest nieoceniona i warta każdych pieniędzy.
Dla mnie ważna była również wycieczka po oddziale, która odbywa się w ramach szkoły rodzenia. Zapoznanie się z oddziałem, z salami porodowymi. To właśnie wtedy, gdy zobaczyłem te sale, pierwszy raz poczułem, że jest tu wcale nienajgorzej i chyba jednak dam radę. I niewiele zmienił fakt, że w naszym szpitalu na Rycerskiej w Rzeszowie była akurat dezynfekcja i poród odbywał się na Szopena. A w ostatnią niedzielę obejrzeliśmy jeszcze z Żoną filmik z porodu. W necie jest tego trochę. Nie będę tego chwalił, nigdy nie nagrałbym porodu swojej Żony nawet dla siebie. To jest wyłącznie do przeżywania, a nie do odtwarzania. Niemniej mnie pomogło. Zobaczyłem, że w porodzie nie ma nic ohydnego. Był to poród bardzo lajtowy, z czego zdawałem sobie sprawę. Ale mnie bardzo pozytywnie nastroił.
4. To, co wczoraj widziałem na porodówce było dla mnie ważne nie tylko jako dla męża i ojca, ale także jako dla mężczyzny. Zobaczyłem największe męstwo kobiet, jakie było mi dane oglądać. Swoją drogą patrząc na rodzące, zastanawiałem się, czy słowo męstwo ma dobry źródłosłów. Nie powinno ono pochodzić od męża, ale chyba właśnie od kobiety, która jest zdolna do tego, by rodzić.
Mój kolega po swoim pierwszym porodzie rodzinnym powiedział mi, że po tym, co zobaczył klęka przed każdą rodzącą kobietą. To bardzo celne i głębokie. Ale ja poszedłbym jeszcze dalej. Dzięki wczorajszym doświadczeniom wzrósł mój szacunek do kobiecości w ogóle, do każdej kobiety. Każda z rodzących, które wczoraj widziałem z heroizmem godnym największych zaszczytów znosiła te – być może najtrudniejsze –chwile swojego życia dla swojego potomka, swojego Dzieciątka. Patrzyłem na nie ze współczuciem, ale współczuciem pełnym najgłębszego podziwu. Czyż nie jest godna chwały osoba, która jest zdolna do takich poświęceń? Gdy patrzyłem na heroiczną, straszliwą walkę mojej Żony (poród był niezwykle szybki, ale w związku z tym ogromnie bolesny), była dla mnie jak wojująca Judyta. Po porodzie powiedziałem Jej: zrobiłaś dziś coś najbardziej bohaterskiego w swoim życiu. Ta delikatna Istota była zdolna do czegoś tak niesamowitego. Pisałem niedawno o tym, że mój szacunek do Ani, jako Matki jest nieporównanie większy niż dawniej. Mój szacunek i podziw dla Ani jako rodzącej jest kolejnym milowym krokiem w tej drodze doskonalenia szacunku.
Jeśli bóle porodowe są owocem grzechu pierworodnego, to w ich przypadku jest analogicznie, jak w kwestii Męki Chrystusa. To właśnie poprzez najbardziej haniebną Mękę i śmierć Bóg-Człowiek dokonał zbawienia świata. To właśnie w momencie najgłębszego upokorzeniu, ujawnia się w sposób najbardziej doniosły Bóstwo Jezusa. Patrząc wczoraj na rodzące, widziałem coś najgłębszego, najbardziej kobiecego i jednocześnie najpiękniejszego w kobiecie. Ja wiem, że to się może kobietom nie podobać, bo dla nich te chwile są bardzo przykre, bolesne, wręcz straszliwe. Ale mogę powiedzieć Wam z całą pewnością: przez Wasze cierpienia porodowe możecie przyczyniać się do zbawienia świata. Wiem, to odważne. Ale piszę to w duchu myśli Pawłowej z Listu do Kolosan: „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24).
5. Ojcostwo to niesamowite szczęście. Tak sobie myślę, że gdy żeniłem się z Anusią, nie wyobrażałem sobie, że może być w życiu jeszcze piękniej. To była dla mnie pełnia szczęścia. Dziś nie wyobrażam sobie już większego szczęścia niż z obiema moimi Kobietami. A przecież kiedyś, jeśli Bóg da, nasza rodzina jeszcze się powiększy. I znów nie będę sobie mógł wyobrazić, jak kiedyś mogłem czuć się spełniony bez tego kolejnego członka rodziny, który już wtedy będzie. Jakże wspaniałe jest prowadzenie człowieka przez Boga. Gdy jego naczynie szczęścia jest już wypełnione po brzegi, Bóg daje mu nowe, większe naczynie i do którego może dolać świeżej wody. A człowiek cały czas cieszy się tak bardzo. Sam nie ustaję w dziękczynieniu za piękno mojego życia, za to, że Pan prowadzi mnie przez nie tak delikatnie i naturalnie, biorąc mnie za rękę i pomagając zrobić kolejne kroki. Niewypowiedziana jest Boża Mądrość! Niewypowiedziana jest Boża Miłość.
6. Na koniec nieco z przymrużeniem oka. Dziś uświadomiłem sobie, że po narodzeniu Juleczki moja Mama musi ustąpić drugie miejsce na podium „rankingu” najważniejszych kobiet mojego życia mej Córeczce. O ile znam jej dojrzałość, zrobi to nie tylko z grzeczności, ale i w pełni radości. Oczywiście nadal na stopniu najwyższym moja bohaterska Żona Anna. Na zawsze.
A na koniec moje Najcudowniejsze Kobiety, pięć minut po porodzie. Cudowne matczyne spojrzenie Anusi i delikatne kwilenie naszej Juleczki. Tych wspaniałych chwil, które wczoraj przeżyłem, nie odbierze mi już nikt. A już jutro będą razem ze mną w domku. Prawie wszystko już gotowe.
Jestem świeckim magistrem teologii katolickiej sympatyzującym z odradzającym się w Kościele ruchem tradycjonalistycznym. Tematy najbliższe mi na polu teologii, związane w dużej mierze z moją duchowością, to: liturgia (w tym historia liturgii), mariologia i pobożność maryjna, tradycyjna eklezjologia oraz szeroko pojęta tematyka cierpienia w odniesieniu do Ofiary krzyżowej Jezusa Chrystusa. Przez lata zajmowałem się także relacją przesądów do wiary katolickiej.
W życiu zawodowym zajmuję się redakcją i korektą tekstów (jestem również filologiem polskim) oraz pisaniem. Zapraszam na stronę z poradami językowymi, którą wraz ze współpracownikami prowadzę pod adresem JęzykoweDylematy.pl. Ponadto pracuję w serwisie DziennikParafialny.pl. Moje publikacje można odnaleźć w licznych portalach internetowych oraz czasopismach.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości