pedro65 pedro65
534
BLOG

Drogi do Rzymu część pierwsza

pedro65 pedro65 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

 

„Podniosłem wiadro do jego warg. Pił, mając oczy zamknięte. To było tak piękne jak święto. To było czymś więcej niż pożywieniem. Ta woda zrodzona była z marszu pod gwiazdami, ze śpiewu bloku, z wysiłku mych ramion. Sprawiała radość sercu - jak podarek.” (Mały Książę)

Mówili, że to tak daleko i drogo. Jakby zapomnieli, że kiedy Jan Paweł II został papieżem, rzeczywiście wyjazd z Polski do Rzymu można było porównać do wyprawy na obcą planetę. Nie tylko dlatego, że tam wszystko wyglądało inaczej. Także dlatego, że o łaskawym wydaniu paszportu decydował eSBek, najtańszy bilet na samolot kosztował dwie miesięczne pensje, a butelka wody - dniówkę. A potem, głównie dzięki Niemu, wszystko się zmieniło. Do tego stopnia, że teraz, żeby pojechać do Rzymu, biorę dokumenty, kluczyki, kartę kredytową - i jadę. Wcześniej wykonując przez Internet potrzebne rezerwacje. Dziś rano we własnym domu, jutro wieczorem w Rzymie. Bo na wezwanie JP2 (Rzym, 1978: „Non abbiate paura! Aprite, anzi, spalancate le porte a Cristo !” , a później Kraków, 1979: „trzeba otworzyć granice !”) zamknięta żelazną kurtyną Europa w końcu się otwarła. Na skutek czego dzisiaj paradoksalnie niejeden Polski katolik, który nie jest obiektywnie na tyle ubogi, wiekowy lub chory, żeby musiał siedzieć w domu, nie wybiera się na beatyfikację, bo ma przecież w planie wakacje w Grecji, Hiszpanii czy na Cyprze.


Mówili, że będą miliony, więc może lepiej się tam nie pchać. Bo ciasno, bo drogo, bo toalety, bo parkingi, bo nie będzie gdzie spać. Potem zmienili strategię, sugerowali, że będą tylko tysiące, że mało kogo to interesuje, że można ciekawiej spędzić te cztery czy pięć dni wolnego. A w ogóle jest przecież telewizja, nie ?


Mówili, że samochód nie najnowszy i w ogóle niepewny, a co będzie, jak się zepsuje ? No cóż, więcej wiary potrzebowali zapewne pielgrzymi zdążający w dawnych wiekach do Ziemi Świętej. Cóż za wartość miałaby pielgrzymka, która nie byłaby bardzo trudna i choć trochę niebezpieczna ?


Mówili, że podróż z pięciolatkiem to dodatkowe wyzwanie. Ale czy jest wielu pięciolatków, którzy mogli uczestniczyć w beatyfikacji własnego patrona ? Czy byłoby w porządku zaniedbać taką okazję ? Przecież to wspomnienie może mieć dla niego znaczenie na całe życie, będąc, któż to dzisiaj odgadnie - balastem albo drogowskazem.


Mówili, że to mało ekonomicznie spędzić co najmniej 40 godzin w drodze, żeby być zaledwie kilkanaście godzin na miejscu ? Jednak ostatecznie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu i nie chodzi tu wcale o kilkanaście godzin. Chodzi o ostatnie 33 lata, mijające od tego dnia, kiedy Jan Paweł II zaczął nas prowadzić. O to, kim staliśmy się jako rodzina, jako Naród, jako planeta i kim nigdy nie stalibyśmy się bez niego, choćby setka działaczy trzy razy dziennie skakała przez płot z lądu, z motorówki, z powietrza, a może nawet o tyczce ?


Jedziemy zatem, w sumie w piątkę. Pierwszy dzień - podróż przez Słowację i Węgry, nocleg w Szentendre, cudownym miasteczku pod Budapesztem, jakby w całości przeniesionym tu znad morza Śródziemnego. U przyjaciół z „tamtych” czasów, kiedy oni przyjeżdżali do Polski na pielgrzymki do Częstochowy i na spotkania z Ojcem Świętym. U ludzi, których języka nie jesteśmy w stanie zrozumieć, ale z którymi rozumiemy się bez języka. W późnokwietniowy wieczór grają żaby i świerszcze - w południowej Polsce musimy na to jeszcze z miesiąc poczekać. Jak długo w Polsce będziemy czekać na taki sposób sprawowania władzy, jaki reprezentuje Viktor Orban, pozostaje zagadką. Rozmawiamy o przywódcy, który nie jest tchórzem. Który pomimo wrzasków zachodnich i lokalnych wrogów życia i tradycji stara się przywrócić Węgrom prawo i godność chrześcijańskiego Narodu. Na razie skutecznie. Węgrzy po wielu latach rządów łobuzów w końcu nie wytrzymali. Jak długo wytrzymają jeszcze Polacy ? Wspaniale byłoby mieć wreszcie przywódców posiadających wizję polityczną i odwagę do jej realizacji, a nie tylko sondaże, Pi-aR i bycie spoko. Czasy wszak idą ciężkie.

Rozmawiamy też o katastrofie smoleńskiej, o Matce Teresie (nasz gospodarz był na jej beatyfikacji w Rzymie) i oczywiście o Janie Pawle II. To dzięki Niemu spotkaliśmy się tutaj.


Drugi dzień baaardzo długi - z Budapesztu do Rzymu. Auto dzielnie pożera przestrzeń, pożerając przy okazji znaczne ilości oleju silnikowego. Nie udało się przed wyjazdem opanować tego problemu. Ale co tam - teraz już się nie cofniemy. „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do Królestwa Bożego” (Łk 9,62). Nie wiem, czy nadajemy się do tego Królestwa, ale jestem pewien, że to jedyne królestwo, do którego warto się nadawać.


W tunelach Słowenii, już po smakowitym obiedzie, odmawiamy koronkę do Miłosierdzia Bożego. Jest wigilia Niedzieli Miłosierdzia, święta ustanowionego przez JP2 dla całej naszej biednej, pogubionej planety, którą brak miłosierdzia doprowadza powoli do szaleństwa. Jak to wszystko się łączy - w tym samym dniu sześć lat temu odszedł do Pana JP2, a rok temu - najlepsi z najlepszych, 96 pasażerów Tupolewa. Natomiast jutro …


Trzeci dzień właściwie bez nocy. Na szczęście mamy na pokładzie trzech kierowców, więc zmieniamy się w trasie i można trochę podrzemać. Na autostradzie spotykamy samochody z polską rejestracją i liczne polskie oraz włoskie autokary. Na parkingu - dwie dziewczyny z Polski jadące stopem. Nie możemy ich zabrać, ale udało im się - spotykamy je za kilkanaście godzin w Rzymie, w tłumie pielgrzymów.


Przed czwartą nad ranem wjeżdżamy prawie do centrum Rzymu, docierając na wybrany wcześniej parking strzeżony. Nikt nas nie zatrzymuje. Zapłacimy tu 18 euro za dobę, ale za to do Watykanu będziemy mogli pójść piechotą. Parking pełen włoskiej i amerykańskiej młodzieży, kończącej właśnie gorączkę sobotniej nocy, pakującej się do Smartów i nieco bardziej stylowych pojazdów, zapewne żeby udać się na kwatery. Dla nas kwatery tej nocy nie wyznaczono. Przepakowujemy się do wymarszu, Janek ląduje w wózku, trochę na niego za małym i ruszamy dalej pieszo.


„A pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno…” (J 20,1). Jak precyzyjnie opisują naszą sytuację słowa wielkanocnej Ewangelii. Nocny marsz przez Rzym jest niezwykłym doświadczeniem. Miasto jest chłodne, mokre po świeżym deszczu, ciche i spokojne. Zamykają się ostatnie kafejki. Czasem słychać wyraźnie krzyki mew. Ale tej nocy miasto nie jest puste. Ze wszystkich stron ciągną większe, mniejsze i całkiem małe grupy ludzi. Niosą flagi i idą wszyscy w tym samym kierunku. Czy będzie jakiś ważny mecz ?


Grupy jak krople łączą się w strumienie, strumienie w rzeki. Jesteśmy już pod zamkiem Anioła i udaje się nam wąskim bulwarem przedostać w okolice końcówki Via della Conciliazione, a właściwie w jej boczną odnogę. W ten sposób docieramy przed główne strumienie ludzi, którzy na razie są zatrzymywani barierkami na dwu głównych ulicach. Przysiadamy na schodach, komponujemy skromne śniadanie. Na Via Conciliazione nie da się w tej chwili wejść, przyblokowana jest nawet boczna uliczka. Spędzamy tam około 3 godzin, niepewni, czy nie iść szukać jakiegoś telebimu „na mieście”. Jednak zwycięża poczucie wspólnoty. Co z tego, że nie widać - nagłośnienie jest dobre, w radiu mamy polskie tłumaczenie (to był świetny pomysł, dzięki radiu watykańskiemu i polskiemu), uczestniczymy w Eucharystii tutaj, ze wszystkimi. A że kościół ma prawie kilometr długości, jest naprawdę sprawą drugorzędną.


Nad nami cały czas krąży helikopter, ktoś tam w górze pewnie bada sytuację. I przed dziewiątą ludzie znowu ruszają do przodu, a my z nimi. Wpływamy na długą ulicę prowadzącą do Bazyliki, spokojnie choć w wielkim tłumie idziemy do przodu. Przy trochę większym zdecydowaniu weszlibyśmy może nawet na Plac św. Piotra, a przynajmniej na plac Piusa XII. Obawiamy się jednak, jak to będzie z małym w razie na przykład potrzeby skorzystania z toalety, ostatecznie więc lądujemy na początku Via della Conciliazione, z zapierającym dech widokiem na Bazylikę. Przed nami i za nami morze głów, zgromadzony Lud Boży.


Najlepszy do opisu tego co widzimy, wydaje się znowu język Biblii. „Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków …” (Ap 7,9). Widzimy wszystkie rasy, wszystkie kontynenty, flagi znane i nieznane, widzimy dzieci młodsze od naszego Janka i ludzi zdecydowanie starych. W tym miejscu i w takiej sytuacji, jak nigdy i nigdzie, mamy doświadczenie Żywego Kościoła, pielgrzymującego przez czas i przestrzeń, w brudzie i zmęczeniu, ale ze światłem w oczach. I teraz już jesteśmy pewni - warto było iść tak długo w kierunku studni.


Około dziesiątej pojawia się Ojciec Święty i rozpoczyna się Eucharystia. Odczytywany jest życiorys Karola Wojtyły = Jana Pawła II. Tłum klaszcze kilka razy, w najważniejszych momentach tego życiorysu. Potem papież Benedykt ogłasza oficjalnie dekret o zaliczeniu Jana Pawła 2 w poczet błogosławionych. „… odwracając z siłą olbrzyma - siłą, którą czerpał z Boga - tendencję, która wydawała się nieodwracalna.” powie chwilę później w homilii. Proste, prawda ? Nie sposób opisać słowami, ani nawet oddać na filmie radości ludu Bożego, która wybucha po akcie beatyfikacji. Oglądałem to wydarzenie później w transmisji telewizyjnej i w nagraniu z własnej kamery. Ale nagranie jest płaskie, nie oddaje wrażenia, jakie mieliśmy tam, na miejscu. Aplauz ma wybitnie sportowy charakter, ludzie cieszą się, jak gdyby ich drużyna wygrała pozornie beznadziejny, a zarazem najważniejszy w karierze mecz. I chyba taka sportowa analogia ma głęboki sens - oto mamy potwierdzoną wiadomość, że choć przeciwnik jest bardzo silny, choć dokuczają kontuzje, jednak mecz jest DO WYGRANIA. "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości…” (2 Tm 4,7-8). 


Ponieważ zostaje również wyznaczona data wspomnienia błogosławionego Jana Pawła, nasz Janek ma już od tej chwili oficjalne imieniny. Mimo zmęczenia wielogodzinnym oczekiwaniem i równie wielogodzinną liturgią jest mocno zainteresowany sprawą, znosi też dzielnie swój udział w wydarzeniu. W trakcie mszy świętej trzeba będzie się raz wybrać w boczną ulicę, żeby zaliczyć toaletę, przed słońcem chroni się pod rozłożonym parasolem. Pod koniec zapyta rzeczowo: „to ten mój Papież już jest błogosławiony, to nie muszę już drugi raz przyjeżdżać do Rzymu ?”

(ciąg dalszy tutaj: http://pedro65.salon24.pl/305213,drogi-z-rzymu-czesc-druga )

pedro65
O mnie pedro65

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości