Piotr Śmiłowicz Piotr Śmiłowicz
5549
BLOG

Biała księga – wybiórczość i polityka

Piotr Śmiłowicz Piotr Śmiłowicz Polityka Obserwuj notkę 85

Zadałem sobie trud i przeczytałem dokładnie tzw. Białą Księgę na temat katastrofy smoleńskiej, przygotowaną przez zespół parlamentarny PiS, kierowany przez Antoniego Macierewicza.

Pierwszy wniosek jaki nasuwa się po tej lekturze, ma charakter formalny. Dokument PiS przypomina wszystko, tylko nie klasyczną „białą księgę”. Ta ostatnia z definicji oznacza po prostu zbiór wszystkich dokumentów w danej sprawie, bez narzucania żadnej określonej ich interpretacji. Dokument PiS jest czymś wręcz przeciwnym – doborem starannie wyselekcjonowanych dokumentów, zrobionym w taki sposób, by uzasadniały postawione tezy. No ale może jest to po prostu nawiązanie do słynnych słów Jarosława Kaczyńskiego z jego rządowego expose z 2006 roku: „nikt nam nie udowodni, że białe jest białe...itd”.

Ale nawet te tezy, które są podparte konkretnymi dokumentami, są mocno dyskusyjne.

Po kolei:

  • Obciążenie winą rządu Donalda Tuska za brak nowych samolotów dla VIP. Jest to zarzut w jakimś stopniu słuszny, choć można go właściwie postawić każdej ekipie z ostatnich 20 lat. Także ekipie PiS, która unieważniła przetarg na nowe samoloty dla 36 pułku z powodu „nieprawidłowości”. Prawdziwe powody były zawsze te same – oszczędzanie na wszystkim i strach przed tabloidami, by nie napisały: „Będą latać luksusowo za nasze pieniądze”.

  • Remont w Samarze, a także usterkowość samolotu Tu-154M nr 101. „Biała Księga” mimo wszystko nie dowodzi, że remont był przeprowadzony gorzej niż poprzednie. A usterki zdarzały się zawsze. Najważniejsze było to, że 10 kwietnia 2010 roku, przed wylotem do Smoleńska, samolot był w pełni sprawny.

  • Rozdzielenie wizyt prezydenta i premiera w Katyniu. Zarzut absurdalny. Ani sam prezydent Lech Kaczyński, ani żaden z jego urzędników nie protestował przeciwko temu pomysłowi przed 10 kwietnia 2010 roku. Wydawało się to najlepszym rozwiązniem, wygodnym zarówno dla prezydenta, jak i dla premiera, a także dla Rosjan. Wszyscy mieli to co chcieli – Donald Tusk pojednanie z Putinem w Katyniu – chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie kwestionuje znaczenia tego gestu – a prezydent obecność w Katyniu na 70-lecie mordu.

  • Udział w organizacji obchodów „agenta” Tomasza Turowskiego. Zarzut kuriozalny. Tak jakby to był jedyny polski dyplomata z przeszłością agenturalną w PRL i tak jakby PiS z takimi dyplomatami nie współpracowało w okresie swoich rządów.

  • Niedociągnięcia w organizacji wizyty, luki w ochronie BOR, brak sprawdzenia lotniska itd. Zarzuty w jakimś stopniu słuszne, choć sposób przygotowania wizyt z 7 i 10 kwietnia 2010 był rodzajem rutyny polskich służb. Dzisiaj widać, że złej i fatalnej w skutkach. Ale występującej także w czasach rządów PiS, czego dowodzi ujawnienie raportu BOR o wizycie Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w 2007 roku.

  • Niewiedza Rosjan o wizycie prezydenta 10 kwietnia 2010, gorsze przygotowanie wizyty 10 kwietnia przez MSZ niż wizyty 7 kwietnia. To zarzuty bezpodstawne, oparte na wyselekcjonowanych dokumentach. To, że Rosjanie nie wiedzieli o przylocie prezydenta w marcu, to nie znaczy, że nie wiedzieli też w kwietniu. Bezpodstawny jest zarzut gorszej organizacji wizyty 10 niż 7 kwietnia. Jedyną przesłanką takiego wniosku jest ustalenie, że 7 kwietnia Donald Tusk koordynował swój przylot z Putinem, a przylotu prezydenta z nikim nie koordynowano. Trudno było jednak koordynować, jeśli prezydentowi nie towarzyszył żaden urzędnik rosyjski tej samej rangi.

  • Brak nawigatora rosyjskiego. O ile sam zarzut może być w jakimś stopniu zasadny, o tyle przeciwstawianie przy tej okazji wizyty z 7 kwietnia wizycie z 10 kwietnia jest nieporozumieniem. Przecież rosyjskiego nawigatora nie było zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem. A już stwierdzenie, że brak nawigatora 10 kwietnia ustalili Tusk z Putinem to już jakaś aberracja. Przecież nie ma na to cienia dowodu.

  • Brak danych meteorologicznych lotniska w Smoleńsku – zarzut w jakimś stopniu zasadny, ale odnoszący się do organizatorów lotu – przede wszystkim 36 pułku i panujących tam procedur.

  • Zlekceważenie sygnału z 9 kwietnia o możliwości porwania jednego z samolotów UE. Co to ma za związek z lotem polskiego rządowego samolotu z prezydentem na pokładzie, doprawdy nie wiem.

  • Błędne dane w kartach podejścia, dostarczone przez Rosjan – z „Białej Księgi” wynika, że zeznał to jeden z pilotów 36 pułku, który zresztą ani 7 kwietnia, ani 10 kwietnia w Smoleńsku nie był. Błąd miał polegać na nieprawdziwych danych radiolokacyjnych pierwszej radiolatarni, które mogły zmylić załogę co do jej odległości od lotniska. Trudno mi to komentować, bo nie znam się na radiolokacji. Jednak widziałem słynne karty podejścia, były wielokrotnie publikowane. Jest tam jak byk napisane – pierwsza radiolatarnia – odległość 6,1 km, druga 1,1 km. Co tu mogło pilotów zmylić, doprawdy nie wiem. Tym bardziej, że z zapisów czarnej skrzynki Tu-154M nie wynika, by załoga miała jakikolwiek problem z pierwszą radiolatarnią.

  • Błędne dane, podawane przez załogę wieży w Smoleńsku. O ile komunikaty „na kursie i ścieżce” były rzeczywiście nieprecyzyjne i mogły mieć jakiś wpływ na katastrofę (choć nie decydujący), o tyle czynienie Pawłowi Plusninowi zarzutu z tego, że zaniżył widoczność w rozmowie z załogą Tu-154M jest – biorąc pod uwagę wydzwięk „Białej Księgi” - kuriozalne. Podobnie drugorzędne znaczenie ma fakt, że Nikołaj Krasnokutski, choć nie miał prawa, spytał załogę Tu-154M, ile ma paliwa. Z kolei przywoływany polski ekspert, twierdzący, że gdy kotroler zauważył, że samolot jest 500 metrów za wysoko, powinien nakazać mu lot poziomy, nie bierze pod uwagę faktu, że było to jeszcze daleko od lotniska.

  • Teza, że zgoda na zejście samolotu do 100 metrów, czyli tzw. „wysokośći decyzji” było „pułapką” zastawioną przez Rosjan na polską załogę oznacza, że tego radzaju pułapki zastawiane są niemal codziennie przez kontrolerów na załogi samolotów pasażerskich. Zejście do 100 metrów jest jak najbardziej rutynową procedurą i żadna załoga nie powinna mieć problemu z odejściem z tej wysokości.

  • Bezpodstawny jest zarzut, że straż pożarna przybyła dopiero 14 minut po katastrofie. Z dokumentów MAK wynika, że lotniskowa straż wyruszyła o 8.46, a miała do przebycia kilkadziesiąt metrów. Obecność strażaków krótko po katastrowfie pokazują też znane filmy – Safonienki i Wiśniewskiego. Nieporozumieniem jest też zarzut, że odstąpiono od ratowania ofiar katastrofy. Są takie sytuacje, kiedy wiadomo, że nie ma czego ratować. Wie to każdy, zajmujący się ratownictwem.

  • Zarzut, że Bronisław Komorowski przejmował urząd prezydenta, gdy jeszcze śmierć Lecha Kaczyńskiego nie była potwierdzona, jest kolejnym absurdem. Myślę, że gdyby zwlekał do formalnego stwierdzenia zgonu prezydenta, dziś zarzucano by mu, że naraził państwo na niebezpieczeństwo z powodu braku najwyższych władz.

  • Co do wyboru trybu wyjaśniania katastrofy, czy konwencja chicagowska, czy porozumienie z 1993 roku. Spór trwa niemal od 10 kwietnia 2010 i chyba nigdy nie będzie rozstrzygnięty. Racje są podzielone.

  • Wniosek, że samolot spadł w wyniku tego, co zdarzyło się na wysokośći 15 metrów nad ziemią. To jeszcze jedno kuriozum. Istotne o tyle, że to ostatni, więc bodaj najważniejszy wniosek z „Białej Księgi”. Otóż w tym przypadku autorzy dokumentu PiS niczym biblię cytują raport MAK, choć w całości odsądzają go od czci i wiary. Z raportu MAK wynika, że komputer drugiego pilota (jedyny, który się zachował) przestał działać na wyskości BAROMETRYCZNEJ 15 metrów. A na jakiej podstawie wskazywał w ogóle wysokość? Na podstawie ustawienia elektronicznego wysokościomierza barometrycznego drugiegi pilota. Mogło być więc tak, że drugi pilot ustawiając wysokościomierz na podstawie podanego mu ciśnienia lotniska wpisał wartość różniącą o zero coś tam od ciśnienia, które panowało rzeczywiście. I to spowodowało, że na ziemi komputer nie wskazywał wysokośći 0, tylko wysokość 15 metrów. Albo znaczenie miało to, że I pilot zmienił ustawienie swojego wysokościomierza barometrycznego jeszcze w czasie lotu. A komputery I i II pilota były przecież jakoś ze sobą sprzężone. Sprawa jest oczywiście nie do końca jasna i mam nadzieję, że komisja Millera ją wyjaśni. Ale wyciąganie z tego wszystkiego wniosku, że „upadek samolotu był konsekwencją wydarzeń, jakie rozegrały się 15 metrów nad ziemią” jest po prostu absurdem.

 

Tyle komentarzy do wniosków „Białej Księgi”. Myślę, że jej największym brakiem jest nie odniesienie się, nawet krytyczne, do znanych już hipotez o bezpośrednich przyczynach katastrofy. Choćby tych, jakie podał w swoim raporcie MAK.

Dlatego całkowicie słuszne wydają się komentarze, że jest to dokument o czysto politycznym charakterze, z wyjaśnianiem prawdy o katastrofie nie mający nic wspólnego. Bo tu nie chodzi o prawdę, ale o moblilizację „smoleńskiego” elektoratu, który cały czasu musi być przekonany, że to Rosjanie urządzili nam drugi Katyń i zamordowali patriotycznego prezydenta.

Zresztą podczas prezentacji raportu Jarosław Kaczyński nawet tego specjalnie nie ukrywał twierdząc, że w tej sprawie naszym głównym celem powinna być obrona polskich narodowych interesów. Nawet kosztem prawdy.

Zadałem sobie trud i przeczytałem dokładnie tzw. Białą Księgę na temat katastrofy smoleńskiej, przygotowaną przez zespół parlamentarny PiS, kierowany przez Antoniego Macierewicza. <!-- @page { size: 21cm 29.7cm; margin: 2cm } P { margin-bottom: 0.21cm } -</style>

moje ulubione kolory to biały i czarny

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka