„Wszystko, co trwałe ulatnia się i rozpływa się w powietrzu.” Klasyk słowa te pisał wraz z rozlewaniem się po świecie rewolucji industrialnej. Cały świat polityczno-społeczny był w okresie przebudowy. Mniej kontrowersyjny, i bardziej nam współczesny klasyk rzekłby, że Marks pisał o cywilizacji „drugiej fali”. Po 10 tysiącach lat od rozpoczęcia rewolucji agrarnej zaczęła się dziać rewolucja industrialna nadwątlając i zastępując stare instytucje nowymi. Powstały nowoczesne państwa, wydrukowane zostały narody i ich tożsamości, uniformizowały się miary, wagi, a nawet sam czas, który potrzebny był do synchronizacji połączeń kolejowych. Wszystko to było funkcją eksplozji nowych technologii, w ramach, których możliwym stało się stworzenie nowych struktur politycznych i nowych narracji obejmujących swoim zasięgiem coraz większą liczbę ludzi. I właściwie dzisiaj nikogo nie dziwi, że w pewnym momencie nastąpiła rewolucja, która zniosła feudalizm zastępując go kapitalizmem. Zmiana jakościowa nastała i już. W nikim rozsądnie myślącym nie budzi to odruchu oporu.
Kwestią interesującą jest brak świadomości tego, czy też opór przed takową, że zmiana podobna może zachodzić również dzisiaj. Nie jest to miejsce, w którym chciałbym się zastanawiać nad podłożem owego „oporu wobec rzeczywistości”. Z pewnością dałoby się urodzić na ten temat posta, dwa posty, rozprawę doktorską, a nawet dwie. Kwestią, która mnie interesuje od pewnego czasu jest to, że żyjemy w świecie odmiennym jakościowo, innym od tego, który jest przez większość uważany za ich własny świat.
Wraz z eksplozją rozwoju technologii informacyjnych, nastąpiła kolejna rewolucja. Alvin Toffler, twierdził, że rok 1956 był w istocie rokiem przełomowym, ponieważ wtedy właśnie ilość zatrudnionych kołnierzyków białych w USA wyprzedziła ilość kołnierzyków niebieskich. Nastała cywilizacja „trzeciej fali”. Obrót informacją stał się istotniejszy, niż obrót materią. Był to dopiero początek procesu, preludium „społeczeństwa sieci”, którego dzisiejszym zwieńczeniem jest netokracja, czyli grupa elastycznych „producentów znaków kulturowych” (kto, produkuje znaki kulturowe ten ma władzę?). Kapitalizm został wyparty przez informacjonizm. Wyparty nie w sensie, wystąpienia jakiejś dialektycznej zmiany, na kształt wieszczonego na 2012 rok przebiegunowania Ziemi (wyprodukowany kod kulturowy). W rozumieniu takim, jak feudalizm został wyparty przez kapitalizm. Wyparcie tutaj oznacza tyle, co „wchłonięcie”. Feudalizm z jego sposobem produkcji, która była domeną „ziemi” został wchłonięty przez kapitalizm, którego domeną produkcji była „materia”. Ten dzisiaj zostaje wchłonięty przez informacjonizm, który produkuje, obraca i przetwarza informację. Ciągnie ta za sobą niezliczoną ilość imlikacji.
Informacja jest najważniejszym elementem dzisiejszej gospodarki. Nie wygrywa więc ten, kto ma największą liczbę łap do pracy (jak chcieliby tego zwolennicy dorabiania robotników przez promowanie płodności), tylko ten, kto opanuje produkcję i obróbkę informacji. Przykładem takich zwycięzców są klastry technologiczne, które grupują instytucje nauki i biznesu.
Informacja to również produkcja nowych tożsamości. Niegdysiejsze narracje narodowe zostały zastąpione przez narracje korporacyjne malboromana i dzieci fluo. Prawda czasu prawda ekranu, jak niegdyś powiedziano w śmiesznym filmie o misiach. Tożsamości narodowe stają się jednymi z niezliczonej ilości form oferowanych na wolnym rynku autokreacji. Nie ma co płakać po spychanej „tradycji” i „pamięci”. Jej wartość dewaluuje się – będąc dysfunkcjonalną - wraz z rozwojem nowego paradygmatu, w którym jest ona równie istotna (albo nieistotna) jak inne wartości (ale nie istotniejsza, jak chcieliby niektórzy).
W informacjonalizmie tracą również znaczenie same państwa. Dzisiejsza władza, która się „jeszcze” nie zglobalizowała może właściwie się tylko adaptować do istniejących warunków. Należy sobie uświadomić, o ile jeszcze ktoś nie ma takiej świadomości, że ponadnarodowe korporacje posiadają przychody porównywalne z budżetami bogatych państw, co dopiero mówić z porównywaniem ich do państw mniej zamożnych. To one się lepiej adoptują, ponieważ nie są ograniczone ani obywatelami i ich prawami, ani terytorializmem. Są umieszczone „wszędzie”, co może oznaczać również tyle, co „nigdzie”. Kontrolę nad nimi może sprawować jedynie globalne społeczeństwo obywatelskie – społeczeństwo konsumentów, którego na chwilę obecną jeszcze nie widać (przyczyną tego zapewne jest wciąż i nadal mentalne egzystowanie większości ludzi w epoce, której już nie ma).
Słabnącą siłę tradycyjnych państw można dostrzec w ogniu płonących wierz WTC. Wielkie mocarstwo zostało rzucone na kolana przez garstkę ekstremistów bez użycia wymyślnej broni i bez zaangażowania ogromnego kapitału. Informacjonizm to również nowi wrogowie, którzy są niejako chorobą immunologiczną ery drugiej nowoczesności, czy też ponowoczesności. Państwo w „starym wydaniu” nie ma szans z nimi się zmierzyć. Ich rozproszona struktura, podobnie jak rozproszona struktura wielkich korporacji, daje im ogromna przewagę.
Słabość państw dostrzec można również w próbach walki z zagrożeniami biologicznymi. W czasach ogromnych dysproporcji zamożności istnieją ogromne obszary zapalne, gdzie mogą mutować wirusy (AH1N1 „przeskoczył” ze świni na człowieka w meksykańskich slumsach, H5N1 w azjatyckich wioskach, gdzie dzieci grają w piłkę ptasimi głowami), natomiast niepodobna zatrzymać ich w świecie wolnego przepływu ludzi. „Społeczeństwo ryzyka” jak w mordę strzelił.
W czasach zmiany paradygmatu potrzebne są dostosowane doń analizy, a na ich podstawie tworzone mądre, realistyczne rozwiązania. Można wprawdzie pisać o „duszy polskiej”, sarkać na „wyzucie z tradycji i wartości”, można się na rzeczywistość obrażać, pytanie tylko, po co?