artur olędzki artur olędzki
714
BLOG

"My sweet" Żoliborz (cz.1)

artur olędzki artur olędzki Kultura Obserwuj notkę 3

Jeżeli ktoś myśłal, że ivo-reloaded (tak, rzeczywiście dalej uciekamy od swej autorskiej facjaty) będzie jedynie bujał w tematach „chmurnych i górnych”, zaciskając wargi w meta-cierpieniu, ten się myli sromotnie. Aby dowieść swego mocnego postanowienia w tej materii ivo dodał do opisu (patrz po prawej) zdanie: „a poza tym - żyje na Żoliborzu”. Jeśli teraz ktoś się dobrze wczyta w ten opis autora, dostrzeże ukryty w nim - jakże straszny dla wielu - podstępny przekaz: „Polak – katolik”. Żeby nie budzić jednak nacjo-demonów, powtórzmy to w lazurze Południa: polacco-cattolico (chyba lepiej). Jednak pozornie teraz z tego opisu autorskiego da się wyprowadzić pewne sprzeczności. No bo, czy można tropić Mesjasza na Żoliborzu, albo przemieniać się w „Łowcę Androidów” ? Bez wątpienia, lecz o tym może później. Ale, miała być ucieczka od autorskiej facjaty, a już prawie cały akapit prawimy o sobie. Ta konsekwencja ivo, niemalże na miarę olimpijczyka…

"No, zazdroszczę Panu - Żoliborz" - powiedział taksówkarz, wioząc starym mercedesem ivo  z dzielnicy powszechnie uważanej za szacowną. "Bo wie Pan - ciągnął - ten Mokotów, to taki ekskluzywny kwartał podzielony na luksusowe boksy. A Żoliborz? Toż to miejska wioseczka. Spokój, harmonia, przestrzeń i… zieleń, czyli wszystko w jednym. Samo piękno”. Ostatnim słowem taksówkarz wieku średniego - co to do GPS’a musiał wbijać ulicę Słowackiego (na szczęście nie pomylił z jakąś Słowacką) - wspomniał niechcący pewne podanie, które niezależnie od tego, czy jest legendarne czy historyczne, pozostaje urocze. Według niego, królowa Marysieńka (wybranka serca króla Jana III Sobieskiego) w czasach dla nas już zamierzchłych, a dla byle anioła jakby dzisiejszych, najechała ze swą świtą na żoliborski brzeg wiślany (to znaczy wtedy jeszcze najpewniej nie był żoliborski). I właśnie wówczas ponoć miała sapnąć  (ze swej białej, upudrowanej – najpewniej – piersi ) słowa: „Quel joli bord !” (jakże „piękny brzeg)”. I stąd wziął się Żoliborz.
Ivo podejrzewa, że wypowiedziała tę frazę na wysokości dzisiejszego stadionu  Klubu „Spójni – Warszawa”. Kiedyś otwartego jako przestrzeń publiczna bez ograniczeń, dzięki czemu wielu żoliborzan mogło doświadczać radosnych trudów walki z grawitacją, kiedy to spoceni, zziajani biegali po nim wokół jak skarpetki w pralce na odwirowaniu. Używając obrazu medycznego – sprawa zamknięcia tego stadionu jest tak skandaliczna, jakby lekarz odciął zdrowemu człowiekowi dobrze ukrwione tricepsy. I tylko, kiedy się widzi, jak na skarpie, która wznosi się nad nim, zmontowano budkę golfową, już raczej wiadomo, dlaczego ów skandal ma miejsce. Oto bowiem polski yuppies wyżywa się po całym dniu trudów, zwłaszcza w ciepłych, słonecznych czasach, waląc w piłeczkę białą, a małą, ze skarpy na murawę. „Prawie” po japońsku chciałoby się rzec. A inaczej: jakie pole golfowe, takie i yuppies. Tymczasem ludzie bez sportu, przy płocie stoją i się wpatrują; tu nawet i Orliki nie pomogą, albo drugi mniejszy stadion "Spójni", zaraz przy ulicy pełnej zgiełku i brudu, z bieżnią jak rozkopana, wiejska droga .
Ze skandali żoliborskich warto jeszcze wymienić lokacje na prawach miejskich baru (nazwy przez grzeczność nie wymienię) kebab, w samym pępku pępka Żoliborskiego, którym jest Plac Wilsona, od dawna już z-metrowany. Szczerze powiedziawszy,  wystrojem i swoim menu on tam w ogóle nie komponuje się z „inteligencką legendą”  Żoliborza. Jeszcze bardziej bulwersuje to, że druga połowa tego baru stoi niewyremontowana od dawna. Jakiś pustostan straszy od miesięcy w centrum naszej dzielnicy i nikt nie bije w tarabany. Miała być w niej jakaś kawiarnia, klub czy coś w tym stylu, choć zapewne brzydotę tej kebiabiarni by to jeszcze wyolbrzymiało. Jak rzadko – uważałem że w tym miejscu winien stanąć jakiś porządny sieciowy bar. Chyba najlepiej współgrałby z tą przestrzenią Sturbucks; chociaż coraz bardziej wiadomo, że po kawę w Sturbucks sięga się  w ostateczności.
Wspominając jeszcze trochę nasze bolączki związane z Żoliborzem, ivo napomknie o wiszącym nad nami fatum budowy Mostu Krasińksiego jako przedłużenie ulicy tegoż wieszcza, które by nas połączyło  z „prawicą” warszawską. Nie wiem dokładnie, kto stoi za tym koszmarem, który przez napór ruchu drogowego zniszczyłby bardziej naszą zieloną dzielnicę, niźli przejazd sowieckich tanków. Ale wszystkim, którzy przy tym mieszają, powiemy, trawestując znane powiedzenie, Wielkiego Adama w odniesieniu do „człowieka honoru”, Kiszczaka generała:  „Odpie….rzcie się od Żoliborza” !
Naprawdę nie wierzycie, że jesteśmy w stanie zrobić wiele dla ochrony Pól Żoliborskich. Już ivo roi sobie w wyobraźni taki romantyczny obrazek, no bo przecież na tej ziemi za Ojczyznę też ludzie oddawali życie. A dla nas Żoliborz to coś jak Ojczyzna, tylko wiadomo, że jako „polscy patrioci”, dodamy, iż „mała”.
Tak zatem buldożery od strony Wisły podjeżdżają do Placu Wilsona, a na nim grupka żoliborskich powstańców szykuje się na barykadzie do ostatecznego starcia. Wśród nich i moi kumple od kawy. Kędzierzawy Szymon -  biolog, Barczysty Wojtek - etnolog, długowłosy Michał - designer, no i ivo – żoliborski ci niemalże Wincenty Kadłubek (chłopaki, w razie czego przepraszam, że was do tej „narracji” wciągam). I jak niemieccy żołnierze pod Stalingradem, przed decydującym atakiem wypalali ostatniego papierosa, tak my przed szturmem wyhylamy ostatnie espresso, rozbijając potem z pełnym gniewu grymasem filiżanki o ziemię. A potem do przodu – już nawet nie wiadomo z czym w dłoni, byle tylko jak kamikadze zginąć w słońcu i zieleni, za Żoliborz ukochany. A potem przyjdzie czas chwały. Ludzie będą układać o nas żoliborskie chansons de geste, zaś na samym placu Wilsona stanie cokół podtrzymujący nasze cztery postacie splecione w uścisku braterskim, a bojowym zarazem, odlane z brązu (podobne tym sylwetom Czterech Śpiących, Trzech Walczących na Pradze, koło warszawskiego Dworca Wileńskiego). Skutkiem czego żadne zmiany w architekturze placu nigdy nie będą mogły być zrobione. I tak własnym życiem – dzielnicę naszą uratujemy przed Mostem Krasińksiego.
I znowu – tytuł wpisu ma w swoim przebiegu „sweet”, a ivo jakimś frustracjom, napięciom, lękom a propos swojej ukochanej „ziemi ojczystej”  daje upust, ale to tylko poświadcza pośrednio jakże nam droga i piękna ta nasza warszawska, a mała, dzielnica północna. Zresztą, takie przywiązanie potwierdza także niedawna rozmowa ivo z sympatycznym, młodym małżeństwem z dzieckiem, które desantowało się do nas chyba jakieś dwa lata temu (?).  I już wiedzą, że nie mogą, nie potrafią… żyć bez tej aury żoliborskiej nad głową. Odkryliśmy taką egzystencjalną prawidłowość, którą przedstawię w pewnej hiperboli, ale tylko dlatego, aby bardziej uwypuklić istotę owej zasady. Jedziesz na gorące, piaszczyste Seszele, zamykasz oczy –   Żoliborz. Spacerujesz po Wiecznym Mieście, raczysz oczy wiekami kultury, a gdy siadasz na Schodach Hiszpańskich – pod pupą: Żoliborz. Chadzasz Puszczą Białowieską, wchłaniasz wszelakie cykady natury, a w uszach – Żoliborz. Rzeczywiście, ciągle Żoliborz, jak ten przysłowiowy „pomidor”, tyle że zielony… bo już ucho ivo wyłapuje szmery, trzaski listowia, które niedługo rozgości się w kniei żoliborskiej. Ale żeby nieudolnie nie mityzować, na modłę mistrza Shulza, nam świata, w następnym wpisie przedstawimy dowody foto na temat Żoliborza, i to jesienią. Zresztą jego piękno i chwałę w tym czasie słowem przybliżyliśmy już dokładniej w innym wpisie (Mała Odyseja 2007).
Czy zatem można na Żoliborzu tropić Mesjasza albo żyć jak Blade Runner ? O tym ostatnim można mówić wtedy, kiedy wieczorami chodzi się po uliczkach, a w głowie takie oto frazy grafomańskie się kołyszą:
 
pod niebem pełnym ciszy
z kuflami kawy idziemy
Żoliborzem ciemnym borem
kanionem willi
 
czy ziemia pod nami
rozstąpi się odsłoni lej
długi jak życie skazane
na shawshank
 
czy też na granicy powiemy 
że przybity znaczy
żywy...
 
I tak dalej, i tak dalej… A w jakim czasie hipoteza o Mesjaszu nabiera na Żoliborzu realnych kształtów? Kiedy siedzisz sobie przy oknie w Żywicielu nad kremowym cappuccino, a wokół złota jesień szaleje, że aż miło. Kiedy trwasz bez słowa nad tym cappuccino przebity bursztynowym słońcem, bo jakaś niemota słodka wiąże ciebie Całego, od stóp do głów. Do tego stopnia, że nie chce ci się już palić, a gdybyś był kobietą, to nie wstyd by Ci było nawet i kawałek łzy na ziemie upuścić… no, wtedy wiele podpowiada, że jesteś Zbawiony.
Tak zatem Żyć i umrzeć w Los Angeles ? Już wiemy, że jak żyć i umrzeć  to tylko na Żoliborzu. Sweet Home Alabama? Już wiemy, że tylko My sweet Żoliborz. Bo zakochać się w nim – to najbardziej bezpieczny romans na świecie. Czyli po prostu:  Le joli bord – mon amour.  Właściwie Magnificent U2 nie powinno być nagrane w Maroku, jeno w naszej dzielnicy ukochanej; za czasów właśnie jesiennych. Chociaż piękno jest chyba zawsze takie samo, niezależenie od tego gdzie się wydarza. Dlatego słuchając Magnificent, jak najbardziej można w duszy sączyć: Żoliborz, Żoliborz, Żoliborz…
 
 

O autorze: zalogowany w korporacji The Roman Catholic Church, tropiący człowieka zwanego Mesjaszem, w stanach nagłych "łowca androidów"... ; mail: pozamatrixem.pl@gmail.com; Laureat nagrody Feniks 2011 w kategorii publicystyka religijna za książkę:"Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Spotkania po latach.Wywiady." Cały blog „źródłowy“ - pod linkiem: www.pozamatrixem.pl strona na facebook.com: Poza Matrixem

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura