Fragmenty mojej nowej książki pt. „Warszawski Beduin” będącej biografią pochodzącego z Polski znanego adwokata telawiwskiego ROMANA KESSLERA. Jest to zarazem historia wieloletniej przyjaźni z Jerzym Hoffmanem - obaj panowie znają się jeszcze ze szkolnych lat w Bydgoszczy.
@
Rok 1989. Po transformacji ustrojowej w Polsce moja siostra Róża poleciała do Warszawy, gdzie na Starówce spotkała się z Jurkiem Hoffmanem. My z Jurkiem nie widzieliśmy się od 30 lat. Róża przekazała mi jego prośbę, czy nie dałoby się załatwić mu zaproszenia na Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Jerozolimie. Umówiłem się na spotkanie z szefową festiwalu słynną Leah van Leer, która spytała, czy Hoffman nakręcił ostatnio jakiś film. Akurat tak się złożyło, że wtedy nie miał nic nowego, ale udało mi się przekonać ją, aby zaprosiła go, jako znanego twórcę filmowego.
Przyjechał w lipcu 1990 roku - w międzyczasie często kontaktowaliśmy się telefonicznie. Nigdy nie zapomnę tego naszego pierwszego po latach spotkania na lotnisku Ben-Guriona pod Tel Awiwem. Jurek do dziś opowiada, że jak wyszedł z bagażami - dosłownie wisiałem na barierce i łzy ciurkiem spływały mi po twarzy. Pojechaliśmy do naszego mieszkania na ulicy Lipski 21 w północnym Tel Awiwie. Otwierają się drzwi, a Jurek z miejsca do mojej małżonki: „Serwus, mała” - tak zawsze zwracał się do niewysokich kobiet.
Dostał osobny pokój - córki już wtedy się wyprowadziły. Przez cały jego pobyt nie wypiliśmy ani jednego kieliszka wódki, bo Jurek brał akurat jakieś leki i nie wolno mu też było palić papierosów. Właściwie tylko raz wypiliśmy butelkę białego wina na plaży w Herzliji - Jurek przestawił stolik kawiarniany na płytką wodę i tam sobie biesiadowaliśmy jak za dawnych czasów. Gościł u nas wtedy tydzień, po czym odwiozłem go do Jerozolimy, gdzie byliśmy na otwarciu festiwalu.
Poznałem go ze znaną aktorką izraelską Gilą Almagor, mającą polskie korzenie, która bardzo się ucieszyła i z siostrzeńcem Menachema Begina - znanym dziennikarzem telewizyjnym, Imanuelem Halperinem, mówiącym po polsku. Potem zostawiłem go na tym festiwalu i z innymi gośćmi rozjeżdżał po Izraelu. Porwali go reżyserzy i dziennikarze z Rosji. M.in. Kaniewski, który był jego przyjacielem. Po festiwalu przyjechał znowu do nas do Tel Awiwu. Kiedy żegnaliśmy się przed jego powrotem do Warszawy, powiedział: „Posłuchaj Romek, odtąd każdego roku będziecie przyjeżdżać do mnie na Mazury, gdzie mam dom nad jeziorem”.
Od tego momentu zaczęły się moje wizyty w Polsce i u Jurka na Mazurach. Nie było jeszcze wtedy normalnych stosunków dyplomatycznych między Izraelem i Polską. W Tel Awiwie funkcjonowała wówczas tylko „Sekcja interesów Polski przy banku PKO” - tak jakoś dziwnie brzmiała ta nazwa... Jeszcze tego samego roku 1990 udaliśmy się tam z żoną i otrzymaliśmy polskie wizy. Pamiętam, że po przyjeździe do Warszawy poczułem się nagle tak, jakbym nigdy z Polski nie wyjeżdżał - polskie krajobrazy, wszystko to najwyraźniej siedziało we mnie bardzo głęboko i nagle zaczęło odżywać.
Moje wyjazdy do Polski odbywają głównie pod kątem spotkań z Jurkiem Hoffmanem. W trakcie wizyt u niego na Mazurach miałem okazję poznać wielu artystów i ludzi kina. Najbardziej zaskakujące spotkanie miałem jednak w 1995 roku, gdy zatrzymałem się na kilka dni w warszawskim hotelu Europejskim. Nagle zadzwonił telefon. Kto mówi? - Bohdan Poręba, którego nie widziałem od 35 lat. W swoim czasie czytałem w polskojęzycznej prasie Izraelu, że został szefem antysemickiego „Grunwaldu”, a jego prawą ręką był aktor Ryszard Filipski.
„Słyszałem, że jesteś w Warszawie i chciałbym koniecznie się z tobą zobaczyć” - powiedział. Odrzekłem, żeby przyjechał do hotelu. Pół godziny później zastukał do drzwi, stanął przede mną z tym swoim wysokim czołem i powiedział: „Tyś się k*rwa nic nie zmienił”. Odpowiedziałem mu w podobny sposób. Oczywiście coś długo i gęsto zaczął tłumaczyć na temat patriotycznego „Grunwaldu”, że to w ogóle nie była antysemicka organizacja. W końcu mu przerwałem:
„Powiedz Bohdan, czy ksiądz Jankowski ma rację, twierdząc, że Polską rządzi tzw. żydokomuna?”
Na to on: „ Oczywiście, czysta prawda”.
Na co ja: „To udowodnij”.
„Wszystkie media są zdominowane przez Żydów. Wszyscy ministrowie są Żydami.
Na to ja wysuwając rece: „To wylicz mi ich na palcach”!”
Na to on: „Jeśli nawet nie wszyscy ministrowie, to przynajmniej żony mają Żydówki”...
Na to ja: „Nie widziałem jeszcze twojego filmu „Hubal”, podobno jest dobry. Po co w ogóle zajmujesz się tym problemem, zamiast po prostu kręcić filmy?”.
Na to on: „Wiesz co, mam do ciebie gorącą prośbę. Chciałbym zrealizować film „Meir Ezofowicz”... Czy nie mógłbyś mi pomóc w znalezieniu w Izraelu aktora do tytułowej roli w tym filmie?”
Poręba w czasach szkolnych był naprawdę fajnym kolegą. Po maturze widywaliśmy się chyba tylko, gdy nasza klasa spotykała się latem w Bydgoszczy w parku koło szkoły; studiował już wtedy w łódzkiej „Filmówce”. Kilka lat po tej rozmowie w „Europejskim” byłem na zjeździe wszystkich absolwentów naszego gimnazjum im. Waryńskiego w Bydgoszczy - z naszej klasy zjawił się kolega Poręba, prof. Czesław Kłyszejko (znany ginekolog) i ja. Wieczorem odbyła się wielka uroczystość w Operze Bydgoskiej, siedzieliśmy obok siebie w loży - potem już nie miałem z nim kontaktu i siłą rzeczy przestałem zajmować się poszukiwaniami kandydata do roli Meira Ezofowicza...
Pod koniec lat 90. Jurek Hoffman przystąpił do kręcenia „Ogniem i mieczem”, bo jak wiadomo „Trylogię” robił od końca: najpierw „Pana Wołodyjowskiego”, potem „Potop” w 1974 roku, a na końcu pierwszą jej część. W czasie zdjęć zaprosił mnie do Biskupina pod Poznaniem - żałuję do dziś, że nie skorzystałem z innych jego licznych zaprosin na plan tego wspaniałego filmu.
No, ale tym razem - była jesień - pojechaliśmy tam z moją serdeczną przyjaciółką z dawnych studenckich czasów, Krystyną z Poznania. Deszcz padał ulewny, tereny jakby poligonu wojskowego, wzgórza i doliny, błoto po kolana. Wreszcie zauważyliśmy w oddali w tumanach mgły konie i namioty w ostrych światłach - tam właśnie kręcili zdjęcia. Weszliśmy do namiotu, gdzie przez kilka godzin realizowali scenę z doprowadzeniem Skrzetuskiego przed oblicze Chmielnickiego i Tuhaj-beja.
Tuhaj-bej (Olbrychski) cały czas gryzł pestki słonecznika, obok Chmielnicki (Bohdan Stupka) – naprzeciw nich tłum podchmielonych i wrzeszczących Kozaków z ogolonymi głowami i cienkimi kosmykami. Hetman Chmielnicki wypowiadał to słynne zdanie „ja tego lacha znaju”. Realizacja tej pojedyńczej sceny trwała kilka godzin. W międzyczasie przywitaliśmy się serdecznie z Jurkiem Hoffmanem, a w przerwach między ujęciami popijaliśmy „herbatkę elektryczną” - czyli z obfitym dodatkiem alkoholu - która utrzymywała nas na nogach. Tak poznałem ten cały zespół
W styczniu 1999, niedługo przed premierą „Ogniem i mieczem”, pojechałem z Tel Awiwu, na zaproszenie obu Jurków (Hoffmana i Michaluka) - na tydzień do Londynu, gdzie w jednym ze słynnych studiów zgrywali muzykę filmową autorstwa Krzesimira Dębskiego (w Polsce nie było jeszcze wtedy aparatury Dolby Surround). Miał mnie odebrać z lotniska Heathrow ich znajomy miejscowy Polak z „rudą fryzurą afro” - jak mi powiedziano - wychodzę do terminalu przylotów z dwulitrową butelką whisky i rozglądam się za tą gigantyczną szopą... Tłum ludzi z całego świata; nagle oczy moje spoczywają na kimś, kto dziwnie pasował mi do tego opisu, choć akurat bez fryzury afro... Okazało się, że trafiłem bezbłędnie, choć poprzedniego dnia ostrzygł się krotkiego jeżyka...
Pojechaliśmy od razu do studia, gdzie odbywała się sesja nagraniowa w olbrzymiej hali. Oczywiście wielka flaszka (jak mawiano u nas w Galicji) z miejsca puszczona została w obieg; przechwycił ją w końcu i już nie odpuścił jakiś miejscowy Polak, ale nie ten, który oczekiwał mnie na lotnisku. Obaj Jurkowie byli przez cały czas potwornie zajęci, ale mimo to udało mi się ich namówić na dwa musikale, „Cats” i „Fantom w operze”. Po tygodniu wróciłem do Izraela, a oni tego samego dnia do Warszawy.
Miesiąc później uczestniczyłem w światowej prapremierze, która odbyła się w Teatrze Wielkim w Warszawie - 8 lutego 1999 roku. Ziąb był wtedy dosłownie niesamowity, pełna gala, tłumy ludzi - zajeżdżające co chwila taksówki, futra, wieczorowe suknie, smokingi; przed wejściem dwa wielkie mosiężne bębny i grupa półnagich grubasów ogolonych na łyso bębniło w te kotły (jak pamiętne sceny na filmie). To był po prostu genialny „gimmick”. Tak na marginesie, to zawsze uwielbiałem batalistyczne sceny kręcone przez Jurka Hoffmana - pod tym względem uważam go za „polskiego Kurosawę”.
Jurek najpierw sam wyszedł na tę olbrzymią, największą obrotową scenę świata. W kilku słowach powiedział wzruszonym głosem, że poświęca ten film zmarłej dwa miesiące wcześniej żonie. Stał tak przez chwilę zupełnie nieruchomo na tej ogromnej i pustej scenie - z tą swoją fantazyjnie zawiązaną apaszką na szyi - zapadła głucha cisza, po czym cała widownia jak na komendę zerwała się na nogi i zaczęła bardzo długo i żarliwie klaskać. Jeszcze tego samego wieczora odbyła się też druga runda premierowa w Sali Kongresowej, bo wszyscy nie pomieścili się w Teatrze Wielkim.
Po tej podwójnej premierze zaczęliśmy objeżdżać Polskę z tym filmem. Z całym składem aktorskim oczywiście - na początek zawitaliśmy do Łodzi, gdzie zatrzymaliśmy się w „Grand Hotelu” na ulicy Piotrkowskiej. Wtedy też Jurkowi wmurowali na Piotrkowskiej gwiazdę na chodniku przed tym hotelem. Powozem konnym jechaliśmy z „Grandu” do pałacu Poznańskich. Kwiaty, owacje, przemówienia notabli. Pamiętam, jak z apartamentu Hoffmana wyjrzałem nieśmiało na ulicę, a tam dosłownie tłumy ludzi. Namówiłem go, żeby przynajmniej z balkonu ich pozdrowił, co też uczynił...
Potem odwiedziliśmy Bydgoszcz. Skorzystałem z okazji, żeby pojechać taksówką na cmentarz, gdzie pochowany jest mój ojciec. Następny był Poznań, zamknięte miasto, witały nas tłumy. Pamiętam dużą grupę jeźdźców w strojach „z epoki” na spienionych koniach... Po uroczystej projekcji pojechaliśmy do przepięknego dworku pod miastem, gdzie przenocowaliśmy. Rano zobaczyłem konia z saniami przed gankiem w pierwszym słońcu i spontanicznie dałem się furmanowi namówić na małą przejażdżkę. To było spełnienie moich najskrytszych marzeń. Takie kuligi z futrami, pochodniami i „elektryczną herbatką” są dla mnie synonimem absolutnego szczęścia.
Następnym etapem był Kraków, uroczysta impreza z bankietem - grała orkiestra. Pamiętam, że w pewnym momencie Krzesimir Dębski wskoczył na scenę i grał na skrzypcach pożyczonych od jednego z członków orkiestry. Następnie - Gdańsk, gdzie w Dworze Artusa odbyło się huczne przyjęcie. Potem cała ekipa pojechała jeszcze do Białegostoku, gdzie bankietowali intensywnie u Daniela Olbrychskiego, ale mnie już z nimi nie było, bo prosto z Gdańska wróciłem do Warszawy, żeby przygotowac przyjęcie na ich cześć w moim mieszkaniu na Jana Pawła.
Tak więc potem cały „wesoły autobus” zjawił się w moim domu. Był catttering z dużym wyborem napojów. Aleksander Domogarow grał na gitarze i wspaniale śpiewał - w pewnym momencie wypowiedzial słynne zdanie: „Wot kak Jewreje żiwut w Warszawie”.
W czasie objazdu Polski z „Ogniem i mieczem” w lutym 1999 roku wpadłem na pomysł, żeby przyjechali z tym filmem także do Izraela. Obaj Jurkowie wyrazili na to zgodę, a ja zająłem się realizacją tego projektu. Udało mi się w końcu doprowadzić do dżentelmeńskiej umowy między studiem filmowym „Zodiak” i Alonem Garbuzem, szefem Cinemateki w Tel Awiwie. W ramach tego porozumienia „Ogniem i mieczem” miało być wyświetlone po dwa razy w cinematekach w Tel Awiwie, Hajfie i w Jerozolimie. W styczniu 2000 roku przybyła do Izraela 15-osobowa delegacja z obu Jurkami na czele.
Szarym świtem, gdy w Ziemi Obiecanej mają zwyczaj lądować samoloty LOTu - czekałem na nich niecierpliwie na lotnisku i nagle zobaczyłem Jurka Hoffmana kroczącego triumfalnie z wielką, 4,5-litrową butelką koszernej wódki w moją stronę. Byli z nim także kierownik produkcji Jurek Michaluk, kompozytor Krzesimir Dębski, scenograf Andrzej Haliński, i aktor Wiktor Zborowski (filmowy Podpipięta). Zarezerwowałem dla nich z góry hotel koło promenady nadmorskiej w Tel Awiwie, wynająłem autobus i zamówiłem najlepszego przewodnika w Izraelu, nie żyjącego już niestety, Henia Kirszbauma (pochodził z Warszawy i znał dziesięć języków).
Oprowadzając np. polskie wycieczki po Jerozolimie, Henio zawsze miał przy sobie Biblię i w poszczególnych miejscach odczytywał odpowiednie fragmenty Pisma Świętego. Przyjmowane to było z wielkim entuzjazmem i wzruszeniem. Zdarzyło się wówczas zabawne nieporozumienie, gdy „Podbipięta” uparł się, że absolutnie musi odwiedzić „prawdziwą dzielnicę żydowską” w Jerozolimie. Henio zabrał ich więc na słynne „Cardo” na Starym Mieście, czyli jak byśmy dziś powiedzieli - główne centrum handlowe z czasów starożytnych, z okresu sprzed zburzenia Drugiej Świątyni w 70 r.n.e. Okazało się jednak, że Zborowskiemu chodziło o sławną, dzisiejszą dzielnicę ortodoksyjnych Żydów „Mea Szaarim ( Sto Bram)...
Załatwiłem zawczasu Jurkowi Hoffmanowi wywiad w telewizji publicznej wm Jerozolimie w mającym dużą oglądalność wieczornym programie prowadzonym przez Imanuela Halperina - siostrzeńca Menachema Begina, z którym zapoznałem już Jurka w czasie jego poprzedniego pobytu w Izraelu na festiwalu filmowym. Wszystko poszło znakomicie, choć byliśmy potwornie wymęczeni, bo wywiad odbył się jeszcze w dniu ich przyjazdu, no, ale musiała zadziałać adrenalina. Ja siedziałem trochę z boku i robiłem za tłumacza. Nagle ku swojemu zaskoczeniu słyszę, jak Jurek, odpowiadając na pytanie, spokojnym głosem mówi: „Jestem Żydem i jestem Polakiem. Słynny filozof, sir Isaiah Berlin, pochodzący z Łotwy, twierdził, że kto raz urodzi się Żydem, ten zawsze nim będzie”.
Późnym wieczorem wszyscy oglądaliśmy potem ten wywiad w pokoju hotelowym w Tel Awiwie i cały czas czekałem w napięciu, żeby zobaczyć, jaka będzie reakcja na te słowa. Nic, cisza kompletna, wszyscy wpatrzeni w telewizor, słychać było tylko odgłosy rozlewanej gorączkowo whisky..., ku mojemu głębokiemu zaskoczeniu, nikt nie powiedział nic. Jurek też nie odezwał się ani słowem.
Zgodnie z planem, pod koniec stycznia 2000 r. odbyły się podwójne projekcje „Ogniem i mieczem” w Tel Awiwie i w Hajfie (natomiast w Jerozolimie wyświetlono film dopiero po ich wyjeździe). Przed projekcjami przemawiał Jurek Hoffman, a ja byłem tłumaczem; pamiętam, że w pewnym momencie w Cinematece w Tel Awiwie, na jego prosbę przypomniałem mu nazwisko jednego z realizatorów, a on w dowód wdzięczności spontanicznie pocałował mnie w czoło.
W sumie delegacja z obu Jurkami przebywała w Izraelu tydzień i odwiedziliśmy też oczywiście szereg restauracji. Pamiętam np. lokal o nazwie „Bieriozka” nad morzem w Tel Awiwie, gdzie inaczej niż w innych zatłoczonych restauracjach na promenadzie, nie było żywej duszy, gdy tam weszliśmy. Im się to naturalnie szalenie spodobało, kelnerka obudziła kucharza na zapleczu; odbyła się wspaniała libacja, w trakcie której Krzesimir Dębski grał utwory jazzowe na rozwalonym pianinie, a ja waliłem w nie, jak w bęben perkusyjny...
Jurek zawsze mówi, że przyjaciół czasem się ma lub nie, ale jeśli chodzi o rodzinę - tu wskazuje na mnie - człowiek jest na nią skazany. Zawsze przy tym jest bardzo konkretny. Dzwoni np. do mnie do Tel Awiwu i nagle słyszę w słuchawce: „Romaszka, witaj, kiedy przylatujesz do Warszawy?” To właśnie Jurkowi pierwszemu mówię, kiedy chcę przyjechać do Polski i uzgadniam z nim terminy. Często bywam u niego na Mazurach, także w lipcu, gdy przyjeżdża z synami z USA jego jedyna córka, Anula, czyli Joanna-Karine.
Po projekcjach w Izraelu poleciałem z nimi do Warszawy. W maju tegoż 2000. roku Jurkowie zaprosili mnie na Festiwal Filmowy w Cannes. Przyleciałem nocnym samolotem z Tel Awiwu do Warszawy i wprost z lotniska pojechałem z walizką do wytwórni filmowej na Chełmskiej 21. Tam czekały już dwa autokary - Hoffman jechał samochodem ze swoim stałym kierowcą, a reszta ekipy autobusami. Na przedzie siedzieli piękna Izabela Skorupko i Michał Żebrowski. Jechaliśmy do Cannes 36 godzin, prowadziło dwóch kierowców na zmianę; oglądaliśmy różne filmy, m.in. przywieziony przeze mnie film dokumentalny o Marku Hłasce, nakręcony przez polską tv w Tel Awiwie.
Fascynująca jazda przez pół Europy. Ewa Wiśniewska, Kowalewski, Kozłowski, Bohdan Stupka. Był też z nami najbardziej znany polski kaskader - Leszek Adamowski... Kiedy jechaliśmy przez Prowansję obudziłem się nagle z krótkiej drzemki i wydało mi się, jakbym podziwiał obrazy impresjonistów - te same krajobrazy, koloryt, coś dziwnego, nieuchwytnego w powietrzu...
W Cannes zakwaterowali nas w dwóch hotelach tuż koło słynnej promenady - ja dostałem pokój nad Hoffmanem. „Ogniem i mieczem” wyświetlany był poza konkursem, jako przygotowanie artyleryjskie do najważniejszej w sumie rywalizacji o amerykańskiego Oscara. Miałem sporo wolnego czasu i lubiłem włóczyć się po tej najstarszej części miasta - kiedyś z Kozłowskim, w jakimś anonimowym zaułku z kotami i bielizną na sznurach trafiliśmy nagle na koszerną restaurację. Właścicielem był Żyd z Maroka, z którym rozmawiałem po hebrajsku.
Jurkowi po projekcji zorganizowali konferencję prasową - w pewnym momencie głos zabrał mężczyzna w sile wieku, zwracając się po angielsku do Hoffmana: „Mister Hoffman, you are one of the best film direktors in the world”. Potem się okazało, że to przewodniczący związku producentów filmowych w Stanach Zjednoczonych. Wieczorem na dachu naszego hotelu ekipa wydała uroczysty bankiet z grillem i fajerwerkami - gdzieś w środku hucznej zabawy wkroczyły nagle dwie panie w lśniących wieczorowych sukniach - klasyczne ”antre” - nikt ze stojących koło mnie osób nie wiedział, kim są nowoprzybyłe...
Jedna z nich, zielonooka, podobna do Lis Taylor; autentycznie piękna, oryginalna twarz - kobieta bardzo mi się spodobała. Grała orkiestra, zaprosiłem ją do tańca. Ku swojemu i jej zdziwieniu odgadłem, że podobnie jak ja jest spod znaku Panny. Potem z najsłynniejszym polskim kaskaderem Leszkiem Adamowskim zaprosiliśmy obie panie do nocnego lokalu. On miał wynajęty elegancki kabriolet, którym z damami wjechaliśmy na promenadę. Zatrzymała nas policja - obowiązywał tam surowy zakaz wjazdu dla prywatnych samochodów. Siedziałem koło kierowcy, obie nasze towarzyszki na tylnym siedzeniu. Kaskader niewiele myśląc, przedstawił mnie żartobliwie jako prezydenta jakiegoś egzotycznego państwa..., a ja wyciągnąłem z kieszeni paszport izraelski, kiwając głową znacząco.
Zaskoczony policjant najwyraźniej uwierzył, że jestem VIP-em i odsunął barierkę z ugrzecznionym uśmiechem, pozwalając nam kontynuować jazdę. Mieliśmy oczywiście ambitne plany wobec obu pań, szarpnęliśmy się nawet na wytworną kolację, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło i tylko odwieźliśmy je nad ranem kabrioletem do ich hotelu. „Taylor” odwiedziła mnie potem w Izraelu. Po latach dowiedziałem się, że szukała desperacko kandydata na męża, najchętniej bardzo sędziwego miliardera. Z tego, co wiem marzenia jej spełniły się w pełni i mieszka obecnie na antypodach.
Tel Awiw 2012
@
http://www.widok.wpek.pl/kulturalna_warszawa_new/wydarzenia,1,73696,quot%3BWarszawski_Beduin_Roman_Kesslerquot%3B_-_promocja_w_Klubi....html?locale=pl_PL
STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY.
Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach. “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima.
FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura