Zaczęło się od przypadkowej kolacji, na którą zpomieszczeń
biura udali się w czwórkę. Wypili trochę. Potrzeba ruchu i kontynuacji
popychała do nowych wyborów. To chyba Jerzyk podsunął pomysł,
żeby wpaść do hotelowego pokoju Benka. Po drodze kupili
litrową butelkę.
– Świecie, co ty prezentujesz?! – darł się Jerzyk, rozpościerając
ręce w geście błogosławieństwa nad nocą na placu Piłsudskiego. –
A my co – rozczulał się – domatorzy?
– Co mu jest? – wypytywał rozwalony na fotelu Jurewicz.
– Błogosławiony gaduła. –Cierpko zaśmiał się Marzec. – Znałem
takich, sraczka słowna, ale w gównieniekiedy diamenty.
– Panny by się przydały. –Niespodziewanie dla siebie rzucił
Benek.
– Daj spokój, jak ci trzeba, to zwróć się do Batora, on załatwi.
–Zarechotał Jurewicz. – Co to, pić chciałbyś z nimi?
– Nie, Benio chciałby pochwalić się nowymi podbojami, prawda?
–Złośliwie zaskrzypiał Marzec. – A Moniczkę co, posuwasz
jeszcze od czasu do czasu?
– Nieee, kłaniamy się sobie.
– No i rozsądnie – pochwalił Marzec. –Przyczepiłaby się i kłopoty,
a tak, niezobowiązująca przyjemność.
– Jak za dawnych lat, jak za dawnych lat, tylko w nowym składzie.
–W konwulsjach śmiechu Jerzyk przewrócił się na podłogę. –
W nowym składzie, hi, hi, hi... Pojednani, pojednani. I z sobą, i ze
światem...
– Za dawnych lat... jak za dawnych lat, to było na Mazurach,
człowiek czuł, że żyje! –Zamruczał Jurewicz, wychylając szklaneczkę.
– Nie narzekaj – Marzec machnął ręką lekceważąco. – Kiedyś
nie range roverem byś się tłukł, a kamazem i nie siedziałbyś tu,
w eleganckiem aprtamencie kolegi opozycjonisty, obecnie redaktora-
biznesmena, goniąc portierów po następną flaszkę. Nie budowałbyś
sobie prywatnej armii...
– Bo miałem wtedy armię i to lepszą. I nikt mi,kurwa, nie
mógł podskoczyć! – Jurewicz wymachiwał butelką.
– Czujesz? – Marzec obejmował Benka i pokazywał miasto za
szybą. –To może być nasze! Takich, którzy mają odwagę, energię,
pałer. Zawsze tacy rządzą, a im są lepsi, tym jest lepiej! Było różnie,
może być lepiej! Bo wreszcie mogązjednoczyć się ci, co potrafią.
Niech umarli grzebią umarłych swoich! Tak mówi książka! Zostawmy
imnazwy ulic i pomniki! Niech się grzebią w przeszłości!
My wybieramy przyszłość!
– Co ty pierdolisz?! – Jurewicz trzepał śmiejącym się Jerzykiem.
– Porządku pilnowałem! Nie było bandziorów jak teraz. To
nas bandzior się bał. Bajdy o resocjalizacji. Trzeba znać tych skurwysynów.
To my pilnujemy tego świata, żeby się nie rozleciał. –
Dowlókł śmiejącego się Jerzyka do okna i szerokimi gestami pokazywał
mu noc za szybą.
– Trzeba mieć tę siłę i umieć jej użyć, bo inaczejwszystko rozlałoby
się jak gnojówjka!
– Nie podniecaj się! – Marzec palnął w ramięJurewicza. Pozbawiony
oparcia Jerzyk osunął się na ziemię, bełkocząc jeszcze: –
W zmienionym składzie...
– Dobrze, dobrze, Stefan, masz rację – Jurewicz wyprostował
się. – Nie udaję najmądrzejszego. Jeśli trzeba, to ja mogę być
za resocjalizacją i amnestią. Pewnie tak jest lepiej. Bo to dla nas
amnestia. Trzeba być liberałem. Spoko. Bo to dla nas liberalizm.
Ja znam swoje miejsce.
Z Dorotą Benek chciał widywać się często. Jak najczęściej.
Sam organizował swój czas i poza rzadkimi konferencjami
prasowymi swobodnie nim dysponował, jednak problemem okazał
się czas Doroty. W ciągu miesiąca na dłużej spotkali się tylko
dwa razy w Warszawie. Pierwszy raz spędzili w hotelu noc, drugi
raz parę godzin popołudnia. Pytany, Benek musiałbyprzyznać, że
w spotkania z nim Dorota angażowała się sumiennie.
Pierwszy raz mieli przed sobą całą noc, więc starczyło im czasu
i na długą kolację, i spacer, ale za drugim razem, gdy po obiedzie
zapytał, czy się przejdą, Dorota zwróciła mu uwagę, że do odjazdu
pociągu zostało jej tylko trzy godziny.
Powrócili do siebie na hotelowym łóżku z odległej podróży.
Leżeli na pościeli i odpoczywali. Benek wodził palcem po jej ramieniu,
plecach, gdy Dorota spojrzała pytająco najpierw na niego,
potem na zegarek, a potem przypomniała, że zostało im jeszcze
czterdzieści pięć minut. Podniecenie, które powoli znowu ogarniało
go swoim oddechem, stopiło się gwałtownie w punkcik w jego
mózgu, pozostawiając na pościeli bezwładne ciało. Im gwałtowniejsze
były jego gesty, tym bardziej rosło napięcie i opór nieposłusznej
fizyczności. Dopiero Dorota, która dotąd tylko oddawała
mu pieszczoty, przejęłainicjatywę w swoje ręce, a raczej usta
i spokojnie doprowa dziła do finału całą sprawę, zmuszając organizm
Benka do rozkosznego posłuszeństwa.
W drodze na dworzec znowu usiłował się z nią umówić. Robił
to tym bardziej natrętnie, że czuł się upokorzony i niepewny.
Chciał wreszcie wyjechać z nią, spędzić dni, które nie będą tylko
hotelowymi godzinami zmuszającymi do pośpiechu, a Dorota
jak zwykle z uśmiechem zgadzała się na wszystko, unikając tylko
precyzyjniejszych terminów i przekładając ich określenie na później.
Kiedy machnęła mu ręką z okna pociągu, uświadomił sobie,
że znajdują sięciąglew tym samym punkcie.
Ciągle w tym samym punkcie znajdowały się również projekty medialne.
Od ośmiu miesięcy, kiedy oddał opracowania, nie wydarzyło
się w tej sprawie właściwie nic nowego. Starał się unikać
rozmów na ten temat zredaktorami i dziennikarzami, choć zagadywany,
a zgadywany bywał często, odpowiadał z entuzjazmem,
że naprawdę duży projekt w tej dziedzinie potrzebuje czasu, a ocenić
go można będzie, kiedy ruszy. Mówił z pewnością, którą wspomagało
zwykle otoczenie luksusowegowarszawskiego biura i która
musiałaudzielać się rozmówcy. Pewność ta biła z wywiadów,
których na ten tematudzielił już sporo. To, że tygodnik i radio
powstaną, było oczywiste dla wszystkich, których Benek spotykał.
Pytaniem pozostawał termin i inne konkrety. Więcej wątpliwości
budziła sprawa telewizji.
Spokój Benka przerywał niekiedy milczący ostatnio dajmonion.
Niewinne z pozoru pytania przypominały Benkowi, że coraz mniej
pilnie monitoruje media i jakiś czas temu przestał już prowadzić
notatki, które wypełniły szufladę biurka jego gabinetu.
Był to jednak jego czas i rzeczywistość stawiała się na jego wezwanie.
Dlatego telefon z Warszawy niezaskoczył Benka aż tak
bardzo. Tak jak i natychmiastowy przyjazd Marca i Sawickiego.
Przecież takie rzeczy też muszą mieć swój określony czas. Nadchodzi
moment, gdy przyszłość puka do twoich drzwi. Nie ma
fanfar ani fajerwerków. Na pozór wszystko idzie swoim starym
torem. A przecież nic już nie będzie tak jak wcześniej. Dostałeś
tę propozycję. Ktoś daje ci do ręki klucze do przyszłości. A tak
naprawdę daje ci je ona sama, daje zgodnie z porządkiem, którego
jesteś elementem. Tylko tempo było takie, że nie nadążał z postrzeganiem,
rozumieniem, oddychaniem.
Podpisywali właśnie papiery spółki, która zgodnie z pomysłem
Marca nazywała się „Przyszłość”. Być może nazwa ta pozostanie
jako tytuł tygodnika i radia. Bo ta właśnie spółka powoła je do
życia. Benek będzie jejprezesem i udziałowcem.
– To się nazywa kontrakt menedżerski! –Śmiał się Marzec. –
Przyszłość naszego przedsięwzięcia jest w twoich rękach, ale i twoje
losy zależą od tego, jak je po prowadzisz.
Gąszcz papierów, przez które prowadzili go Marzec i Sawicki,
miał nieomal fizyczną konsystencję. Benek mógł tylko podążać za
nimi ścieżkami, które otwierały się przed nim kolejnym jego podpisem,
ale przedzieranie się przez dżungle przepisów i szans sprawiało
mu prawie zmysłową przyjemność. Z każdym nowym papierem
otwierały się nieskończone krajobrazy możliwości, których nie rozumiał
do końca, ale któreprzyprawiały o zawrót głowy.
Nowa spółka wyprowadzona zostanie z Virtusa, aby samodzielnie
walczyć w tej nowej dziedzinie. Trzeba wziąć kredyt, aby
kolejne pieniądze robić nie za swoje pieniądze, które przecież muszą
żyć i pracować. Jego udziały mogą rosnąć wraz z sukcesem
przedsięwzięcia, a więc Benka będzie coraz więcej i więcej, tak
dużo, aby mógł myśleć o następnych inicjatywach.... Będzie na tej
nowej ziemi jak kolonista wysłany przez swoją potężną ojczyznę,
aby w jej imieniu brać w posiadanie kolejne dzikie i niebezpieczne
krainy, do których będzie miał coraz więcej praw i stawał się
będzie nie tylko delegatem, ale i partnerem swoich wielkich patronów,
wspierających go w trudnych chwilach, ale dających mu
niezależność....
Portier otwiera okute mosiądzem drzwi, wskazuje schody pod
grubym dywanem, przez który, wtowarzystwie nienadążającego
za nim Sawickiego – Marzec nie miał czasu – Benek idzie jak
przez sawannę, wspina się na szczyt, gdzie uśmiechnięta sekretarka
czeka już i prowadzi przez przedpokój do biura prezesa.
Ten podrywa się na ich widok jak na widok wyczekiwanych tak
długo przyjaciół, prowadzi ich osobiście i sadza na skórzanej kanapie
przed szklanym stolikiem, gdzie obok kawy i czekoladek na
kryształowej tacy staje Rémy Martin (Benek przypomina sobie,
że to koniak, który piją w świecie, do którego właśnie trafił; nie
musi sobie zresztą przy pominać, bo wie, że to musi być taki właśnie
koniak), a papiery przesuwane są jak rodzinne zdjęcia, które
czasami warto obejrzeć. Na uśmiechnięte pytania prezesa, który
wspomina coś o formalnościach związanych zgwarancjami, głos
przejmuje Sawicki, tłumaczy cośskomplikowanie i wydobywa
kolejne papiery.
Benek jest sobą wzruszony. Tak lekko rzuca sumy i tylko, co
jakiś czas, mówi do siebie w duchu, że chodzi o milion dolarów,
którym niedługo już będzie dysponował, a teraz koniaczek popija
kawą i uśmiecha się tak samo jak prezes, bo należy już do tej
stwarzającej świat kasty i zna słowa, którymi porozumiewają się
jej członkowie, aby odróżnić swoich.
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M