Grupa trzymająca władzę panuje niepodzielnie. Kontroluje trzy jej filary: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Dysponuje olbrzymim i rosnącym wsparciem „czwartej” – mediów. A jeśli przyjąć za prawdziwe twierdzenie, że do rządzenia potrzeba trzech rzeczy „pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy” – to i ta „piąta władza” też skupiona jest w środowiskach wspierających aktualnie rządzących.
Atmosfera w kraju gęstnieje. W formie publicystycznej, bardzo lapidarnie i może nawet drastycznie (dla niektórych) wyraził ów stan rzeczy i jego potencjalne następstwa Pan Rafał Ziemkiewicz słowami „oprawcy nadchodzą”. Przejrzyście i precyzyjnie przedstawił naszą sytuację prezes Kaczyński mówiąc w Sejmie, że w Polsce nie ma równości i praworządności, a jest to możliwe bo żyjemy w kłamstwie.
Wydarzenia kilku ostatnich dni pokazują, że przełom nie nastąpi, a pętla się zaciska. Politycy PO od jakiegoś czasu skutecznie eliminują z debaty publicznej ostatnich niesympatyzujących z rządem dziennikarzy i ich programy (radiowa „3”, telewizyjna „Misja Specjalna”, Pan Wildstein, sytuacja w „Rzepie”), korzystając przy tym ze wsparcia KRRiT oraz skompromitowanej doszczętnie Rady Etyki Mediów (sprawa „Naszego Dziennika”), instytucji mających (zwłaszcza po rozmowach z Panem prezydentem) … zapobiegać zjawisku nienawiści w polityce.
Można sobie ironizować, że KRRiT oraz REM już skutecznie monitorują programy radiowe i telewizyjne i usuwają „nienawistnych” dziennikarzy. Dziwić się, że nie oburza to przeciwników postulowanego przez PiS monitoringu internetu – jak widać szukanie przestępców w sieci (rzecz normalna) to cenzura i „kapowanie”, zaś „czyszczenie” pozostałych mediów podyktowane jest względami ekonomicznymi i etycznymi. Można się pocieszać, że już tylko ślepy uwierzy w opowieści o dobrych relacjach polsko-rosyjskich i prawidłowym przebiegu tego, co niektórzy nazywają „śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej”. I można śmiać się z „Drugiej Irlandii” symbolizującej obecnie już tylko niespełnione obietnice premiera Donalda Tuska. Tylko co z tego wynika?
Mała dygresja. We wczorajszym programie telewizyjnym „Było, … nie minęło” pokazano reportaż o Zamku Lubelskim. Po II wojnie światowej zamek był katownią UB. Po roku 1956 skutecznie zatarto tamten okres historii zamku i dzisiaj budowla kojarzy się z muzeum i inicjatywami kulturalnymi. Na szczęście podjęto próbę przywrócenia pamięci … . Ale ten z pozoru drobny przykład pokazuje jedno: działając świadomie i z pełną konsekwencją można na lata zmanipulować ludzkie postrzeganie rzeczywistości – jeden obraz zepchnąć w niepamięć, a inny uwypuklić i utrwalić.
Tak więc co z tego, że „my” TO wiemy? Czy powrót Polski na drogę normalności (tak jak ja rozumiem ów stan) jest jeszcze możliwy metodami demokratycznymi? Czy zainteresowanych stanem istniejącym nie jest zbyt wielu? I czy granica do której będą skłonni się posunąć by utrzymać władzę nie przesuwa się coraz dalej? Czy nie wracamy w ekspresowym tempie do czasów PRL-u,
kiedy to ludzie musieli wybierać pomiędzy uczciwością, a realizacją życiowych ambicji – choć i to zjawisko było widoczne w minionych 20 latach? I czy odpowiedź nie kryje się w pytaniu o istotę owych ambicji – dawniej samo poczucie bycia uczciwym i przyzwoitym było wartością, dzisiaj „kariera i kasa” zdają się rozgrzeszać każde działanie, tym bardziej, że zawsze można powiedzieć (bez wikłania się w szczegóły), iż żyjemy w wolnym i demokratycznym kraju. Paradoksalnie jest trudniej niż w PRL-u – wtedy (pomijam okres powojenny) stopniowo narastała w społeczeństwie świadomość braku legitymizacji władzy i gotowość akceptowania i wspierania działań „antysystemowych” (w istocie, choć w uproszczeniu antykomunistycznych a propolskich). Teraz bycie „antysystemowym” to brak zgody na funkcjonowanie reguł demokracji. Pozostaje wszak kwestia ustalenia jakie działania były/są „antysystemowe” i kto je podejm/ował/uje. Ale nie łudźmy się – w obecnym stanie rzeczy odpowiedź może być tylko jedna.
Ale zmierzajmy do celu. Zakładając, że typowe dla demokracji mechanizmy przestały działać (w miarę równoprawna rywalizacja partii politycznych, skuteczna kontrola rządzących przez media i instytucje pozarządowe, praworządność), powstaje pytanie o to jak wprowadzić potrzebne zmiany? I stąd, jako próba odpowiedzi, to zestawienie: ulica czy powstanie (acz pełna zgoda - ktoś może zarzucić, że jedno nie wyklucza drugiego i że można zaproponować inne działania).
Od kilku dni przez Francję przetacza się fala potężnych ulicznych manifestacji. Ich uczestnicy nie godzą się na reformy gospodarcze, które może długofalowo poprawią sytuację gospodarczą kraju, ale „tu i teraz” pogorszą warunki życia wielu Francuzów. W Hiszpanii prawica była zdolna organizować olbrzymie manifestacje protestując przeciwko „polityce antywartości” prowadzonej przez lewicowy rząd.
A u nas? W istocie nakładają się dwa powody do sprzeciwu. Mniej istotny ekonomiczny i dużo ważniejszy polityczny. Ale ulicznych protestów nie ma i raczej się na nie nie zanosi. Dlaczego? Gospodarcze skutki rządów PO może jeszcze nie są zbyt dokuczliwe dla wystarczająco dużej grupy wyborców, zaś słabości polskiej demokracji (niektórzy podważają sens mówienia o tym ustroju w odniesieniu do naszych realiów) zdają się jednych mało obchodzić (paszporty są), a inni nie są ich świadomi (w końcu jeśli blisko 50% wyborców nie chce iść do urny to chyba ustrój niewiele ich interesuje).
Z drugiej strony, kto miałby owe protesty organizować? Oskarżany i bez tego o udział w polityce, a ostatnio mający apolityczne władze, związek „Solidarność”?. Partia opozycyjna? Już piętnowana jako antysystemowa (choć podoba mi się teza jednego z blogerów, że w naszych realiach trzeba być „antysystemowym”) i oskarżana o całe zło? Dodatkowo powstrzymywana niepewnością, czy aby nie na taką dramatyczną reakcję PiS-u liczy premier Donald Tusk, upatrując w tym przysłowiowej „ostatniej deski ratunku”? W notce „Sanepid wypala dopalacze …”, postawiłem pytanie „Kto następny”? Może rację mają ci, którzy uważają, że był to test na dopuszczalność działań „na granicy prawa”? Zostaje Kościół – nie tylko sprawa „Smoleńskiego Krzyża” pokazuje, że przynajmniej na chwilę obecną nie ma wśród hierarchów postaci na miarę czasów w jakich przyszło nam żyć.
Ale jeśli nawet znajdzie się siła skłonna zorganizować uliczne manifestacje, to kto na nie przyjdzie? Spójrzmy na minione 30 lat. Czas tzw. pierwszej „Solidarności” to w istocie JEDYNY okres masowych protestów. Bez wątpienia inspiracją dlań była pierwsza wizyta Papieża Polaka. A kolejne były jedynymi wydarzeniami, które gromadziły olbrzymie ilości ludzi gotowych wyrazić swój sprzeciw (dotyczy to zwłaszcza lat stanu wojennego) i/lub wspólnotę wartości (wiary). Dodać należy jeszcze w istocie żałobne zgromadzenia po śmierci Papieża i po tragedii smoleńskiej. Te jednak, czas pokazał, były wyrazem emocji (czemu trudno się dziwić) w stopniu dużo większym aniżeli przejawem posiadanych przekonań.
Innymi słowy: masowe „protesty” uliczne nie wchodzą w grę. Raz bo chyba nie ma w społeczeństwie skłonności do wyrażania poglądów w takiej właśnie formie. Dwa, bo jeśli nawet tragedia smoleńska nie okazała się być dostatecznie silnym impulsem by ów marazm przełamać, to trudno wyobrazić sobie wydarzenie równie wstrząsające. Choć jak wiemy, w polityce nigdy nie należy mówić „nigdy” … .
Co zatem pozostaje? Brnięcie dalej w ten fatalny stan rzeczy do momentu gdy nie pozostanie już nic innego jak „iść do powstania”. A w tym, i nie mówię tego ironicznie, jesteśmy dobrzy. Tylko czy tak być musi?
Nie, jest i taka ewentualność, że przestaniemy być „wolnymi Polakami”. Ale ilu z nas chce jeszcze nimi być? Czy trochę nie jest tak, że „jakie czasy takie rozumienie wolności”? Czyżby jednak „organiczna praca u podstaw”?
Inne tematy w dziale Polityka