Po pierwsze, dlatego że PiS nie wygra tych wyborów. Mimo spadających notowań Platformy, różnica w poparciu obu partii wciąż wynosi około 10 punktów procentowych (z wyjątkiem badań HomoHomini). I tak moim zdaniem pozostanie. Podtrzymuję swoją prognozę: 36-38% PO, 27 PiS, 16-18 SLD, 8 PSL. Platforma do bólu wykorzysta prezydencję UE, praktycznie przypadającą na cały okres kampanii; a wcześniej pokazując się podczas beatyfikacji Jana Pawła II przytrzyma przy sobie elektorat typowo chadecki. Do tego będzie straszyć powrotem IV RP, co wciąż zyska posłuch u części wyborców.
Po drugie, dlatego że nawet gdyby PO zrobiła serię katastrofalnych błędów skutkujących stratą kilkunastu procent wyborców w ciągu siedmiu miesięcy (co jest trudno wyobrażalne), to i tak PiS nie będzie miało po wyborach zdolności koalicyjnej. A kiedy do Pałacu przyjdą przedstawiciele Platformy i PSL, i może SLD, i oświadczą: mamy koalicję dającą stabilną większość – B. Komorowski nie powierzy przecież misji formowania rządu komuś, kto tej większości miał nie będzie.
Po trzecie: gdyby nawet nastąpił jakiś prawdziwy kataklizm i wszystko wywróciło się do góry nogami, Prezydent nie zaryzykuje zawalenia efektu polskiej prezydencji w UE. Proszę spojrzeć na kalendarz: pierwsze posiedzenie nowo wybranego Sejmu odbędzie się mniej więcej miesiąc po wyborach, czyli w połowie listopada. Wtedy Donald Tusk poda swój rząd do dymisji. W połowie grudnia odbędzie się ostatni unijny szczyt podczas polskiej prezydencji. Pojawienie się na nim w imieniu Rzeczypospolitej polityka podważającego priorytety i działania Polski w ramach przewodnictwa (a taka będzie, zobaczą Państwo, taktyka PiS) byłaby swoistym curiosum. B. Komorowski zaryzykowałby przeciągnięcie okresu premierowania D. Tuska nawet ze świadomością, że ostatecznie nie uzyskałby on wotum zaufania w Sejmie i w tzw. drugim ruchu zostałby wybrany Jarosław Kaczyński.