Sylwestry w PRL-u wyglądały inaczej… To co dziś jest standardem wtedy było luksusem i wzbudzało powszechny entuzjazm. Wiele rzeczy trzeba było przygotować samemu, w amatorski, wręcz prymitywny sposób. Mimo wszystko tamte sylwestry posiadały swój niepowtarzalny urok. W moim życiu tak się jakoś złożyło, że najpiękniejsze były te sylwestry, których w ogóle miało nie być…
Pierwszy raz obchodziłem hucznie sylwestra w 1986 roku. Miałem wówczas nieco ponad 12 lat. Zorganizowaliśmy go w gronie najbliższych znajomych, w wiejskiej remizie, w Białkowie Kościelnym (obecnie powiat kolski, woj. wielkopolskie), a klucze do remizy załatwiła nam córka prezesa miejscowej jednostki OSP. Przygotowania do sylwestra trwały właściwie już od jesieni, jak tylko zakończyły się wakacje. Specjalnie zakupiłem na ten cel tak zwaną "kolumnę" (głośnik), aby podczas sylwestrowej imprezy dobrze było słychać muzykę, chociaż sam nie miałem w domu wzmacniacza, ani magnetofonu; tak naprawdę nie była mi więc w ogóle potrzebna. Inni malowali na kolorowo wielkie wkręcane żarówki od kloszy i żyrandoli, aby domowym sposobem skonstruować kolorofony. Gdy to opowiadam dzisiejszej młodzieży, to przeważnie Ci, którzy mnie słuchają wybuchają śmiechem i z niedowierzaniem kiwają głowami… Ze współczesnych pokoleń też się jednak będą śmiali ich następcy za piętnaście, dwadzieścia, czy trzydzieści lat. Takie to już prawo świata.
Czym bliżej było do 31 grudnia, tym napięcie coraz bardziej rosło. Nie mogliśmy się doczekać nadejścia tego magicznego wieczoru. Wszyscy się tym sylwestrem ekscytowali. Nastawiali na wspólną, szampańską zabawę. Dziewczyny przygotowały poprzebijane zapałkami kawałki chleba z serem i parę innych przysmaków. Ogólnie było jednak skromnie, lecz widok „coca coli”, pomarańczy, czy bananów na stole, w tamtych czasach działał na ludzi zupełnie inaczej niż dzisiaj… To wytwarzało nastrój pewnego rodzaju wyjątkowości, poczucia, że dzieje się coś szczególnego.
Aby wszystko mówiąc kolokwialnie „zagrało”, a sylwestrowa prywatka mogła się odbyć, to ja miałem przynieść z domu do remizy wcześniej zakupioną "kolumnę", a mój kolega wzmacniacz, pożyczony od jego przyszłego szwagra. Pamiętam, jak w przeddzień tego sylwestra wracaliśmy z paroma przyjaciółmi do domów, idąc pieszo pośród pól, w piękną grudniową noc – polną wyboistą drogą (w żargonie wiejskim tak zwanym „wygonem”) i każdy z nas marzył już o tym sylwestrze. Gwiazdy święciły tak pięknie, jak nigdy później. Czuć było takie wewnętrzne podniecenie, nastrój wyczekiwania. Emocje w nas z minuty na minutę rosły.
Niespodziewanie jednak przyszło rozczarowanie. Okazało się, bowiem iż w noc poprzedzającą sylwester przyszły szwagier mojego kolegi zabrał z jego domu wzmacniacz, bo mu był do czegoś potrzebny. Dowiedzieliśmy się o tym na niespełna dwie godziny przed planowaną imprezą. Pech, frustracja, ogromny zawód. Wszyscy byli załamani. Dziewczyny chyba nawet płakały. Myśleliśmy co w tej sytuacji robić, kłóciliśmy się ze sobą i bezradnie rozkładaliśmy ręce. Na szczęście ktoś (chyba nawet ja o ile dobrze pamiętam) wpadł na pomysł, aby iść i pożyczyć potrzebne urządzenie od byłego i już nieaktywnego "wiejskiego prezentera dyskotekowego". Wielkich nadziei, że nam pomorze nikt sobie jednak nie robił. Atmosfera „klapła” do tego stopnia, że niektórzy już nawet rozeszli się do domów. Zostało nas tylko trzech najbardziej wytrwałych. Poszliśmy do tego człowieka i ledwie zdążyliśmy, bo już miał wyjeżdżać gdzieś indziej na sylwestra. Mieliśmy dużo szczęścia. Ku naszemu zdziwieniu, chętnie pożyczył nam sprzęt. Musieliśmy później chodzić po okolicznych domach i spowrotem zwoływać tych, którzy zrezygnowani już się rozeszli. Impreza była – jakby powiedzieli dzisiejsi młodzi ludzie: – „wypasiona”, „kul”.
Huśtawka nastrojów oraz droga od euforii do konsternacji i powtórnie do euforii, jaką przeszliśmy, a także specyficzna atmosfera czasów epoki PRL-u, wyrażająca się między innymi tym, iż prawie wszystko co znalazło się na stole posiadało charakter wyjątkowy, nie miało statusu standardu, lecz luksusu, a wiele rzeczy trzeba było po prostu zrobić samemu – wszystkie te czynniki spowodowały, iż był to najpiękniejszy sylwester w moim życiu. Jeszcze do dziś rozbrzmiewają mi w uszach wielkie utwory duetu „Modern Talking” ,"C.C. Catch" i słynny przebój zespołu „Europe”: – „The Final Countdown”. Coś podobnego przeżyłem później już tylko dwa razy – w roku 1993, podczas sylwestra również notabene organizowanego w ostatniej chwili, a także w roku 2007 podczas mojego ostatniego sylwestra na Ojczystej Ziemi. Wszystkie zaś inne sylwestry, choć o wiele bardziej starannie organizowane i o wiele dłużej przygotowywane nie były już tak piękne. Dziś po prostu takich sylwestrów już nie ma... Do Siego Roku!!!
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości