Demokracja wpadła w pułapkę poppolityki. Proces ten zubożył selekcję elit i ustanowił supremację formy nad treścią, propagandy nad programem. Tak naprawdę na czele rządów stoją marketingowcy. Polityką państw kierują różnego rodzaju rankingi, ankiety oraz sondaże. Jest to zjawisko ogólnoświatowe, które w Polsce wystąpiło ze szczególnie silnym natężeniem.
Istnieje deficyt mężów stanu. Politycy nie potrafią podejmować decyzji niepopularnych, forsować postulatów idących pod prąd nastrojom społecznym, programów elitarnych w sensie osobliwości prezentowanego myślenia. Osoby sprawujące władzę uprawiają populizm.
Unikanie reform jest bierną formą populizmu.
Współczesna polityka boi narazić się opinii publicznej. Jest istotną częścią dzisiejszej popkultury, pozbawioną wyższych aspiracji i koncentrującą się na tym co łatwe, szybko-przyswajalne, oraz przyjemne.
Proces selekcji elit wyznaczany jest przez tzw. wybór altymetryczny. Na poparcie może liczyć ten pretendent, który zapewnia krótszy dystans do koryta. W rezultacie beneficjentami systemu stają się celebryci wchodzący w rolę pośrednich ogniw altymetrycznych. Oni pełnią funkcję swoistej krytyki politycznej, weryfikują dorobki rozmaitych czynników politycznych; za pomocą kultury afirmują bądź deprecjonują je, naganiają wyborców.
Stąd politycy unikają trudnych tematów. Nie generują ambitnych programów. Rezygnują z tego co w polityce powinno być najważniejsze: z reformowania.
Najlepszą egzemplifikacją istniejącego stanu rzeczy jest przewodni paradygmat polityki rządu Donalda Tuska: oby tylko była ciepła woda w kranie; żadne donioślejsze cele nie są potrzebne, po co drażnić wyborców nazbyt wygórowanymi wyzwaniami…?
Tyle tylko, że na długą metę w taki sposób rządzić się nie da. Jest to polityka na krótki horyzont. Prędzej czy później, ale raczej prędzej niż później, musi zbankrutować.
W polityce można płynąć prosto na górę lodową i zatonąć, podobnie jak RMS „Titanic”; dryfować po bezkresnych oceanach; albo obrać kurs na nowe lądy.
Permanentnie borykamy się z przerostami: finansów nad gospodarką, marketingu politycznego nad polityką. Czyli w klasycznej wersji, ogon macha psem. Wizerunek stał się ważniejszy od wyobraźni. Zapomniano, że marka to utrwalony, pozytywnie zweryfikowany w rzeczywistości, wizerunek.
Taka jest diagnoza sytuacji społeczno-politycznej. Swoiste signum temporis obecnej epoki. A jak z tego wyjść?
Jest tylko jedno antidotum, które mogłoby okazać się skuteczne i naprawić coraz bardziej „rdzewiejącą” demokrację: trzeba sięgnąć po model jednokadencyjny. To rozwiązanie doprowadzi do emancypacji polityki, wyzwoli elity polityczne spod tyrani rankingów popularności oraz badań opinii publicznej, uczyni polityków ludźmi wolnymi.
System powinien być spójny i przejrzysty. W sumie jest obojętne czy będziemy implementować w Polsce ustrój prezydencki czy kanclerski. Ważna jest kompatybilność instytucjonalna. W końcu trzeba się na coś zdecydować.
Biorąc pod uwagę tradycje, preferencje Polaków, źródło legitymizacji władzy, ale przede wszystkim logikę oraz czytelność systemu, relacje pomiędzy mandatem a prerogatywami, potrzebę personifikacji odpowiedzialności za proces rządzenia, lepszy byłby model prezydencji.
Doświadczenia ostatnich 20 lat pokazują, że frekwencja w wyborach prezydenckich zawsze była wyższa niż w parlamentarnych. Polacy chcą silnego prezydenta.
Prezydent powinien stać na czele rządu, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych. Na wypadek sytuacji kryzysowych należy utworzyć funkcję wiceprezydenta, aby uniknąć chaosu czy poczynań uzurpatorskich, w razie nieprzewidzianych zdarzeń losowych. Wyborcy głosowaliby na tandemy: np. Komorowski-Schetyna, Tusk-Kopacz, Kaczyński-Gliński, Miller-Oleksy. W ten sposób stanowisko premiera zostałoby zlikwidowane.
Dodatkowo, obok wprowadzenia zasady jednokadencyjności, należy wydłużyć czas trwania kadencji do 6, może nawet 8 lat.
Wyobraźmy sobie prezydenta wybranego przez Naród w głosowaniu powszechnym, który będzie mógł rządzić w ramach systemu jednokadencyjnego przez 8 lat.
On nie będzie musiał zabiegać o kolejną kadencję. Stanie się wolny od populizmu. Będzie mógł wprowadzić odważne reformy, forsować rozwiązania służące państwu i obywatelom, niezależnie od ich opinii.
System umożliwi mu podejmowanie działań merytorycznie uzasadnionych, robienie tego co jest naprawdę potrzebne.
Jedynym celem politycznym o który będzie mógł chcieć zabiegać, może się stać wejście do historii. Ale w realizacji tego zamierzenia pomoże mu właśnie dobra jakość rządzenia.
Oczywiście przy takim układzie ustrojowym ważna będzie kontrola parlamentarna. Parlament powinien składać się tylko z jednej izby (400 posłów), i koncentrować swoje wysiłki jedynie na działaniach legislacyjnych.
Jasny podział władzy: prezydent – władza wykonawcza; parlament – władza ustawodawcza; sąd – władza sądownicza.
Żadne inne rozwiązania raczej nie wypalą, bo czasy są niezwykłe. Procesy tabloidyzacji oraz celebrytyzacji zdefraudowały politykę. Pomysł jednokadencyjności na pozór wydaje się szalony, jednak w dobie kryzysu (chyba już wszystkiego) trzeba sięgnąć po niekonwencjonalne rozwiązania.
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka