W czerwcu zeszłego roku stałem ledwie kilka metrów od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Podczas gdańskich uroczystości 4 czerwca zdjęto barierki i do przemawiającej głowy państwa dopuszczono wszystkich obecnych na placu.
Po dziesięciu miesiącach znów znalazłem się w pobliżu prezydenta. Tym razem jednak leżał on zamknięty w trumnie, którą żołnierze zdjęli z lawety i powoli ponieśli do wawelskiej bramy. Nigdy już nie zapomnę widoku dwóch trumien z ciałami Lecha i Marii Kaczyńskich, wędrujących ponad głowami żałobników. Do końca życia będzie mi towarzyszył ten obraz.
Tak, krakowski pogrzeb zrobił na mnie wielkie wrażenie, co nie znaczy, że w ogóle chciałem być obserwatorem takowego. Być może pogodziłem się już z nową katyńską tragedią, lecz nie oznacza to, iż nie będę zastanawiał się nad jej przyczynami. W pełni zgadzam się z wpisem Łukasza Warzechy i postawionymi przez redaktora pytaniami.
Wydawałoby się, że historia nas czegoś uczy, a tymczasem popełniamy te same błędy, co w przypadku katastrofy na Gibraltarze. Dziś, tak samo jak wtedy, nie doszło do sekcji zwłok ofiar zaraz po wypadku. Podobnie jak wówczas, pozwolono na zagarnięcie przewożonych z polskim przywódcą dokumentów (tym razem tylko na pewien czas, ale w sumie – co za różnica?). Przede wszystkim zaś, w 2010 roku – tak samo jak w 1943 – atmosferę smutku wykorzystano do zatykania ust wszystkim osobom domagającym się szczegółowego śledztwa.
Dziś każe nam się zachwycać złudzeniem dobrych relacji z Rosją i ważnymi, ale politycznie nic nie znaczącymi gestami Miedwiediewa i Putina. A ja chciałbym postawić swoje pytania: Co z przepłaconym o wiele miliardów kontraktem gazowym? Co z Gazociągiem Północnym? Nagle Rosjanie przestaną nas sekować gospodarczo? Nagle zaczną nas traktować jak partnerów?
Oczywiście, powiedzą niektórzy, śmierć Kaczyńskiego i pozostałych ofiar katastrofy wszystko zmieniła! Cóż, jeśli rzeczywiście, to tym bardziej należy stawiać pytania o przyczyny tragedii z 10 kwietnia.
Inne tematy w dziale Polityka