sailorwolf sailorwolf
2788
BLOG

Matejką do Australii

sailorwolf sailorwolf Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

PRAKTYKI W PLO

Trzeci rok rozpoczął się od wyfasowania nowych oficerskich mundurów.

Dwurzędowe marynarki ze złotymi guzikami z kotwiczką i czapki z daszkiem z emblematem sporej, złotej kotwicy, biała koszula z kołnierzykiem i krawat.

Wydawałoby się, że powinniśmy być idealnymi oficerami o wysokim morale, którzy chcą życie przepływać dla ojczyzny, a na koniec „na dnie z honorem lec”.

Ale to była nieprawda.

Większość z nas chciała się wyrwać z oceanu socjalistycznej beznadziei i braku perspektyw dla ludzi uczciwych, za którymi nikt nie stał. Pomimo mundurów czuliśmy się najlepiej w dżinsach ze sterczącą z tylnej kieszeni książką żeglarską, czekając na duży rejs, na poważnym handlowym statku. Program naszej szkoły czyścił się powoli z matematyk, fizyk, chemii i szlachetniał Nawigacją, Astronawigacją, Locjami, Eksploatacją Statku , czy Wiedzą Okrętową.

Postacie, które nas uczyły tych wspaniałości są też ( mam nadzieję żywą) pamiątką szkolnictwa morskiego w Polsce. Sława ich była zasłużona i każdy z nich w ten czy inny sposób przechodził do legendy i nią obrastał. Kapitan Zaczek uczył nas Wiedzy Okrętowej. Podjeżdżał codziennie do szkoły swoim ogromnym amerykańskim samochodem, parkował wśród Syren o Wartburgów i pokazywał nam na modelach szczegóły działania wind ładunkowych i kotwicznych, derricków, renerów, szkunergai, topenantów, szersztoków, hanyputów, szwerików i innych zaklętych terminów, które oparły się spolszczaniu na siłę. Podnosił i stawiał sobie na biurku kilkunastokilowe modele dwoma palcami, nie wyjmując z kącika ust papierosa.

Eksploatacji Statków uczył nas kapitan Pszenny - ówczesny kapitan „Batorego” Uczył nas w zawrotnym tempie z własnego podręcznika i trzeba było szybko myśleć, żeby nadążyć.

Szlachetnych sztuk nawigacji i astronawigacji uczyli nas kapitanowie Jurdziński, Watras i Borowski. Ćwiczyliśmy wyobraźnię przestrzenną patrząc na błyskawicznie rysowane na tablicy sfery, a nagłówek British Admirality na mapach i locjach pozwalał uwierzyć, że to prawdziwa nawigacja i żarty się skończyły.

Właściwie trzeci rok był ostatnim rokiem poważnej nauki, bo cały czwarty to była praktyka na statkach handlowych, a dziewiąty ostatni semestr to absolutorium i obrona pracy dyplomowej.

Czasami wpadali do SDMu studenci wracajacy z praktyk okrętowych wyższych lat. Byli ubrani w najmodniejsze dżinsy, palili w fajkach Amphorę i opowiadali cuda o Bangkoku, Hong Kongu i innych portach.

Słuchaliśmy ich z otwartymi gębami i biegaliśmy po wino do „Jedynki” na rogu Zygmuntowskij i Świetojańskiej, żeby atmosfera opowieści była lepsza.

Były to krótkie chwile, kiedy byliśmy jeszcze na lądzie, więc biegaliśmy na dyskoteki, do „Żaka” do Gdańska na festiwale i kabarety, DKFy i w ogóle staraliśmy się brać udział we wszystkim, co się działo.

W indeksach kompletowaliśmy zaliczenia i egzaminy szóstego semestru. Pamiętam takie zaliczenie ze Studium Wojskowego, dokładnie ze „Szkolenia Ogniowego”. Zaliczenia miało dotyczyć celności, a młody porucznik Marynarki Wojennej, w gabinecie szkolenia ogniowego napisał zadania na tablicy, a żebyśmy nie ściągali z tablic wiszących na ścianach poodwracał je „twarzą” do ściany. Zdążyłem tylko zapamiętać, że na jednej z nich była narysowana elipsa, w niej dużo czarnych kropek, prawdopodobnie po celnych strzałach i napis 68%.

Nie wiedziałem nic na temat zadany, więc miałem dużo czasu. Ponieważ pamiętałem akurat rozdział o krzywych stożkowych z matematyki, wyprowadziłem równanie elipsy, scałkowałem ją i na końcu napisałem triumfalnie =68%.

Po dwóch godzinach na korytarzu Studium Wojskowego miały być wyniki, ale byłem pewien gola więc nawet nie podchodziłem do tablicy z wynikami.

-Ty Trzebuch, głupa rżniesz, że się nie uczysz, a z wojska dostajesz piątki-usłyszałem i nie wierząc własnym oczom podszedłem do tablicy. Rzeczywiście dostałem piatkę. Bardzo polubiłem wtedy wojsko!

Pod koniec szóstego semestru zaczęto nas przydzielać na praktyki na statki. Niektórzy szczęściarze rekomendowani przez szkołę dostawali się na praktyki jako normalnie płatni marynarze, ale ja nigdy do szczęściarzy, ani spryciarzy niestety nie należałem, więc bez protestów przyjąłem skierowanie na „Jana Matejkę” jako praktykant z pensją 57 centów amerykańskich dziennie.

„Jan Matejko” był jednym ze zbudowanych pod koniec lat 50-tych drobnicowców, tzw dziesięciaków (10,000 dwt).

Statek miał iść do Australii i Nowej Zelandii i rejs miał trwać pół roku. Na pół roku zostawić młodą żonę, w której ramiona rzucił mnie los!

„Jan Matejko” stał w odległej części Gdańskiej Stoczni Remontowej. Wprawdzie zaokrętowało nas praktykantów z WSMki jedenastu, ale kilku, którzy znali od znajomych nazwisko kapitana, szybko zmustrowało.

Mi nazwisko kapitana nie mówiło nic, więc zamustrowałem na „Matejkę” z dziecięcą ufnością.

Statek był, jak to w stoczni wysmarowany, wybrudzony na korytarzach poprzeciągano setki szlauchów i przewodów, śmierdział acetylenem i rozgrzanym metalem.

JAN MATEJKO

Typ statku: drobnicowiec

Rok budowy, stocznia: 1959, Gk B-54/11 (Gdańsk)

Okres eksploatacji w PLO: 1959 - 1984

Nośność: 10183 TDW

Długość całkowita: 153.9 m

Szerokość: 19.4 m

Zanurzenie: 8.3 m

Rodzaj napędu: silnik spalinowy

Moc SG: 5741 kW

Prędkość: 16 w

Porozdawano nam hełmy i pod wodzą starego bosmana - kuternogi porozdzielano nam pracę, oczywiście najbrudniejszą z brudnych.

Na szotach wisiały jeszcze listy poprzedniej załogi, a my mozolnie przepisywaliśmy adresy agentów w naszych portach, na które miały wysyłać listy nasze żony i narzeczone. Portów miało być całe mnóstwo, od północnej Szwecji do Nowej Zelandii.

I tak chodziliśmy do stoczni na „dejmanki” parę dni. Kabli i przewodów na korytarzach było coraz mniej, coraz mniej stoczniowców uwijało się po maszynowni, a my coraz pewniej poruszaliśmy się po „rękawach” i innych zakamarkach statku, rozpoznawaliśmy twarze załogi.

I pewnego dnia, kiedy słońce świeciło już słabym wrześniowym blaskiem przeholowano nas do Nowego Portu. Żona odwiozła mnie tramwajem numer 13 pod bramę portu, sama wsiadła w tramwaj nadjeżdżający z przeciwnej strony i tak ją widziałem ostatni raz.

Przez chwilę chciało mi się wyć, ale ta chwila zaraz minęła.

Było nas razem trzydzieści parę osób w tym 11 praktykantów z WSM i żona chiefa oficera. Cała załoga chciała koniecznie wyjść w morze przed północą, bo dodatek dewizowy (w naszym praktykanckim przypadku 57 centów amerykańskich za dobę) liczono za dzień –od 0000 do 2400. Przydzielono nam miejsca manewrowe na baku i rufie, stanęliśmy na nich w hełmach i rękawicach i rzuciliśmy cumy i szpringi. Holowniki odciągnęły nas kawałek, rzucono hole i okazało się, że jest już ciemno. Na niebie świeciły pierwsze gwiazdy, kiedy mijaliśmy główki Gdańska.

Pilot zsunął się po sztormtrapie do pilotówki, a nasz statek zaczął powoli się rozpędzać na północ.

Za rufą znikły ostatnie światła Gdańska.

W tym czasie port docelowy w Dzienniku Okrętowym wpisywano dopiero po jego osiągnięciu, żeby nie zapeszać.

A naszym pierwszym portem miał być Utansjø w Zatoce Botnickiej.

Port, a właściwie śmierdząca fabryka papieru z jedną keją dla statków był otoczony wspaniałym lasem.

Szwecja jest większa od Polski i mniej zaludniona, lasy wokół były więc puste, pełne poziomek i grzybów - nikt tu tego nie zbierał. Las przecięty był tylko autostradą do Kiruny, po której sunęły z rzadka kolorowe, wielotonowe ciężarówki.

Ładowano nas tym papierem chyba dwa dni, a my biegaliśmy po lesie ciesząc się naturą.

W końcu rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy w stronę Kanału Kilońskiego.

Nasz kapitan słynął z surowości, może nawet okrucieństwa dla podwładnych.

Dlatego właśnie paru moich lepiej poinformowanych kolegów zmustrowało pośpiesznie, kiedy tylko poznali nazwisko kapitana.

Kapitan przy każdej okazji odpytywał nas z wiedzy zdobytej w szkole, kpiąc z nas niemiłosiernie.

Jeśli któryś z nas wykreślił więc pozycję na mapie z dwóch namiarów dowiadywał się, że to „krzyżyk” a nie pozycja. Pozycja powinna być z trzech, lub więcej namiarów, lub z namiarów i odległości. Latarnie morskie musieliśmy znać na pamięć na całą wachtę naprzód - wysokość latarni, zasięg światła i charakterystykę oczywiście.

Okazało się, że jesteśmy głąby, nic nas przez te trzy lata w szkole nie nauczyli i musimy zaczynać od stukania rdzy, a i to po odpowiednim przeszkoleniu.

Kiedy dotarliśmy do Kanału Kilońskiego, przed nami przesunął się film o czystych, bogatych Niemczech o krok od naszego socjalistycznego jakby nie było pokładu.

Pokład ten porządkowaliśmy więc jak najszybciej z ostatnich lądowych brudów i kiedy minęliśmy śluzę Brunsbuttel, statek wyglądał jak się patrzy.

Do Le Havre weszliśmy po ładunek samochodów osobowych Renault 15 i 17, w tym czasie szczyt techniki samochodowej. Auta miały jechać z nami do Australii i Nowej Zelandii.

Zacumowaliśmy więc przy gęsto zastawionym nabrzeżu i rozpoczęliśmy załadunek.

Hatchcovery były wprawdzie zamykane na łańcuchowe MacGregory, ale dolne i górne tweendecki na szersztoki i dechy-robota dla siłaczy, toteż kiedy po robocie rzuciłem się do koi, byłem solidnie zmachany.

I kiedy już prawie zasypiałem ktoś zapukał do drzwi.

-Ja Polska Gdynia, mas swieza gazeta? - facet, który wszedł do kabiny miał na oko koło trzydziestki i wyglądał na południowca.

- Zaraz, zaraz, a kto pan w ogóle jest? -

- Ja Grek, mieska Gdynia, pływa na liberyjski statek. -

-Aha. No to siadaj. Piwko?-

Okazało się, że on i jego dwóch kolegów Greków mieszka w Trójmieście, ale z powodu jakichś tam przepisów nie mogą pływać w PLO, ani w ogóle na żadnym polskim statku.

Pływali więc na statkach liberyjskich i innych tanich bander. Niestety niekiedy armatorzy ci stosowali zbójeckie prawa i traktowali załogi jak niewolników.

Ich armator na przykład zalegał z pensjami od roku, a na koniec dojechał do Le Havre i statek opchnął. Nieszczęsna załoga odmówiła zejścia ze statku do czasu wypłacenia należności, w czym miał im pomóc ITF.

Tkwili więc w tym Le Havre od miesiąca bez większej nadziei na odzyskanie pieniędzy i z zemsty dzielili między siebie znalezione w ładowniach resztki ładunku.

Była to jakaś tania brandy, którą przelewali sprytnie z butelek do kanistrów i całe hiwy plastikowych kwiatków - niebieskich niezapominajek, które nikomu na nic nie mogły się przydać.

-O, jaka swieza gazeta-ucieszył się mój Grek na widok Przekroju sprzed miesiąca - mas więcej? -

-Zaczekaj – odpowiedziałem - zapytam kolegów.

Pobiegłem na poopdeck, gdzie spotkałem kolegę - Ryśka zwanego „Kuraczakiem”. Kuraczak obiecał mi podrzucić parę gazet, bo widział je u znajomego motorka. Za chwilę mój Grek pakował do torby kupę starych gazet z poprzedniego rejsu.

- Chodźcie do nas, to niedaleko. Mój kolega się uciesy, on tes polski Grek, mówi po polsku -„mój”, a właściwie już „nasz” Grek okazywał się być człowiekiem szlachetnym i nie chciał mieć długów wdzięczności.

Szliśmy dość długo portowymi ścieżkami, między siatkami, przegrodami i magazynami, zanim dotarlismy do wraka, wielkości mniej więcej naszego statku.

Wżery na burtach były na pare centymetrów i trzeba było odwagi, żeby się wdrapać po zardzewiałym trapie kilkanaście metrów na pokład.

Załoga składała się z kilkunastu ludzi, każdy innego koloru. Część z nich prała drelichy w pomieszczeniu z dumnym napisem „bathroom”, część pitrasiła jakieś dziwnie pachnące potrawy na prymusach.

Kabina naszego gospodarza to była prostokątna cela o żelaznych ścianach, pomalowanych na niebiesko. Z jednej strony do ściany przyspawana była koja, z drugiej blat jako stół i to były wszystkie „meble”.

Przy otwartym bulaju stał wentylatorek, o którym nasz gospodarz powiedział dumnie „private” i go włączył, ale nie było prądu.

Usiedlismy szeregiem na koi i za chwilę przyszli koledzy naszego przyjaciela.

Naprawdę się cieszyli, że mogą pogadać z nami po polsku, a mnie i Kurczakowi było przyjemnie, że ktoś nas tak serdecznie przyjął.

Na stole pojawiły się butelki, bo każdy z nowoprzybyłych dostawiał swoją. Nie pamiętam co piliśmy, ale zakąska była doskonała - maleńkie „gołąbki” zawijane w liście winogron.

Niestety wielmiesięczy stress naszych gospodarzy wyszedł w końcu na wierzch. Zaczęli się o coś kłócić, każdy w innym języku i nie sposób było ich uspokoić.

Zrobiła się z tego całkiem poważna awantura, tylko my z Kurczakiem siedzieliśmy na środku koi i kompletnie nie wiedzieliśmy o co chodzi.

Kłócący zaczeli się poszturchiwać, nagle zobaczyłem błysk i czyjaś pięść wylądowała na mojej szczęce.

Nie czułem się absolutnie winny, więc oddałem najbliższemu w nos i wtedy zarwała się koja i zapadła ciemność.

Kiedy się obudziłem z guzem na głowie mój Grek zamiatał szkło, a Kurczak mu pomagał. Za bulajem był już świt.

Szlachetny nasz Grek bardzo nas za wszystko przepraszał i podarował każdemu z nas po dwa plastikowe kanistry brandy i po dwa bukiety plastikowych niezapominajek.

Ani się obejrzeliśmy jak staliśmy na kei pod ich połamanym trapem z kanistrami i bukietami pod pachami.

Z dala widzieliśmy na szczęście komin z trójzębem i napisem PLO naszego statku.

Niestety w linii prostej dojść do niego było nie sposób, bo keja byłą zabudowana magazynami i poprzegradzana dziesiątkami płotów i zagrodzeń.

Czuliśmy się bardzo źle, zmuszeni do zbyt wielu drinków, a na dokładkę mieliśmy prezenty od naszych nowych przyjaciół.

Skręciliśmy raz i drugi w jakieś zaułki, ale komin naszego statku niebezpiecznie się oddalił, więc szybko wróciliśmy do pozycji wyjściowej.

- Kura - powiedziałem do „Kurczka”, bo mogłem sobie jako jego jedyny przyjaciel na to pozwolić - nie ma co. Idziemy na wprost, przez płoty, inaczej nigdy nie dojdziemy, albo w najlepszym wypadku spóźnimy się na dejmankę, ”Stary” nas rozszarpie.

Odważnie sforsowaliśmy pierwszy płot przezrucając kanistry i podając sobie nawzajem kwiatki. Powoli mozlonie zbliżaliśmy się do statku, komin rósł zbliżając się i zostały nam jeszcze tylko 2 płoty

Ostatecznie ma statku byłiśmy o siódmej rano, a niezapominajki stały jeszcze długo u mnie w domu w łowickich dwojakach. Ile razy na patrzałem wspominałem brandy z Le Havru i greckie gołąbki.

Kiedy byliśmy już gotowi z naszymi samochodami, wyszliśmy z Le Havre i zawróciliśmy do Bremen na wschód. Czekał tu na nas „Decklast”, czyli ładunek pokładowy. Wkrótce nasz ostry dziób ciął mętne wody Wezery i już wiązali nas przy kei zastawionej zielonymi kombajnami rolniczymi „John Deere”. Kombajnów było ze trzydzieści wszystkie na adres jednego człowieka w Australii - miał chyba farmę jak pół Polski.

Bremen to piękne miasto, ale nie ono wprawiło mnie w zachwyt.

Otóż na jednej z wystaw zobaczyłem pierwszy raz w życiu jeden z pierwszych

kalkulatorów elektronicznych. Był wielkości cegły, a czerwone cyferki jarzyły się diabelską mocą.

Patrzyłem zafascynowany potęgą ludzkiej myśli w klawisze z cyframi i czterema podstawowymi działaniami, nie przypuszczając, że niedługo świat będzie należał do czegoś co przypomina skrzyżowanie maszyny do pisania z telewizorem.

Kosztował ten cud techniki ponad sto marek, a ja zarobiłem do tej pory pięć, więc nie było mowy o kupnie, ale poczułem niewymowną potrzebę posiadania takiego cacka. Kupiłem taki w Japonii w rok później. Nazywał się „Sharp” i mogłem się nim bawić godzinami.

Wkrótce zrobiliśmy zejklar na pokładzie gęsto zastawionym zielonymi kombajnami i ruszylismy w stronę słońca.

Ruch w Kanale Angielskim rzedł i w końcu położyliśmy się na kurs południowy, kierując się na Cap Finisterre. Finis Terre znaczy tyle co Koniec Ziemi. Nazwano tak ten przylądek, kiedy ludziom nie przyszło do głowy, że za morzem leży Ameryka.

Statek płynął z predkością 15 węzłów czyli 360 mil na dobę. Mieliśmy podobno zamontowany silnik Sulzer nr 1, jeszcze na szwajcarskich częściach.

My, praktykanci pełniliśmy również wachty w siłowni, więc mogliśmy to sprawdzić naocznie.

Nie było w naszej siłowni żadnego klimatyzowanego CMK (Centrala Maszynowa Kontrolna).

Po prostu do jednego z pilersów była przykręcona półka na której leżał Dziennik Maszynowy z długopisem na sznurku.

Mechanik obchodził maszynę i co jakiś czas przystawiał do jej korpusu słuchawkę w kształcie półmetrowej długości lejka, robiąc przy tym tajemniczą minę.

My, praktykanci byliśmy tylko wysyłani na górę do pentry parę razy w ciągu wachty, żeby zrobić dzbanek herbaty z cytryną, zwanej nie wiadomo dlaczego „moczem pawiana”.

Było to jedyne, co mogliśmy zrobić, bo w maszynie panował tak straszliwy huk, że nie było mowy o nauczeniu się czegokolwiek.

Kiedy skręciliśmy na Morze Śródziemne zapomnieliśmy o jesieni. Palmy, słońce, czerwone wino i dźwięczny, hiszpański język były nasze przez następny dzień, kiedy zacumowaliśmy w porcie Malaga.

Załadowali nas sardynkami, czymś tam jeszcze i zanim się obejrzeliśmy byliśmy znowu na Atlantyku.

Płynęliśmy szparko na południe. Pogoda robiła się coraz bardziej spokojna. W końcu słońce zmętniało i tropikalna mgiełka zasłoniła wszystko na horyzoncie.

Włączono hipress czyli klimat, który natychmiast nawalił.

Bosman tyrał nami na pokładzie, gdyż razem z kapitanem postanowili zrobić z piętnastoletniego grata jacht królowej.Tłukliśmy więc młotkami każdy cal kwadratowy pokładu, który akurat nie był zastawiony kombajnami John Deere. Skrobaliśmy derricki i masthausy. Obtłuczona farba lepiła się łuskami do spoconego ciała, leciała do oczu, a wskazówki zegarka stały jak przymurowane do cyferblatu, nie zbliżając się ani odrobinę do uptagnionej godziny dziesiątej, kiedy to byłą piętnastominutowa przerwa na picie. Za to te piętnaście minut, sam na sam z „moczem pawiana” mijało jak z bicza strzelił i znowu trzeba było wracać do młotka na rozpalony pokład. Z maleńką pociechą, że już dwie godziny mniej do fajrantu.

Chrzest morski czyli wygłupy pijanych łobuzów mieliśmy mieć w drodze powrotnej, więc równik minęlismy niezauważalnie.

Wkrótce wyłoniły się przed nami białe plaże i strzelające z nich trzydziestometrowe pierzaste palmy. Za nimi na wzgórzach pietrzyły się białe domy.

Tak zobaczyliśmy Luandę, stolice Angoli, wtedy jeszcze portugalskiej kolonii.

Ładowaliśmy zieloną kawę, ale czarni robotnicy pracowali tylko, kiedy biali żołnierze celowali w nich z kaemów. Jeśli nie czuli na sobie wzroku zasypiali natychmiast w dowolnej pozycji.

W morze wychodziło molo, z aleją wysadzaną wspaniałymi palmami.

W restauracyjkach przy tej alei podawano krewetki na ogromnych tacach, a do nich musujące wino.

Zjawili się też sprzedawcy pamiątek. Wyhandlowałem za paczkę papierosów monstrualnych rozmiarów różaniec i jakąś rzeźbioną laskę .


Kiedy zszedłem na ląd, koło bramy jakis czarny robotnik gestami prosił mnie o papierosa. Wyjąłem paczkę z kieszeni, ale strażnik wziął papierosa sam, a na ziemię wypluł niedopałek, który robotnik podniósł i wygladało, że tak tu się zwykle robi.

Mieliśmy na statku zespół jak się wtedy mówiło bigbeatowy. Dwie gitary, keyboard i bębny.

Problem był z zasilaniem, bo statek miął instalację prądu stałego i trzeba było do zasilania używać prądu przez przetwornicę.

Graliśmy przedtem w szkolnym klubie na dyskotekach, więc powoli przygotowywaliśmy się do występu przed kapitanem i załogą na pokladzie

Do Capetown weszliśmy tylko po paliwo. I to weszliśmy po ciemku. Ogromna wspaniała, czarna Góra Stołowa złowieszczo wisiała nad nami.

Jeden z marynarzy, Henio namówił mnie na wyjście do miasta. Opowiadał coś, że jak tu był ostatnio, przyszły dziewczyny. Jedną znich wynajął na noc i dopiero jak rzucili cumy, zdał sobie sprawę, że ją kocha. Ale to nic, ma tutaj oto jej adres i znajdzie ją. To nic, że czarna i ewentualne dzieci będą mulaci. Miłość nie wybiera. Myślał o niej cały rok i właśnie teraz nadszedł czas na spełnienie marzeń.

Bał się trochę iść sam, więc obiecałem mu, że pójdę z nim razem. I tak powolutku, z planem miasta w ręku, pytając przechodniów doszliśmy do granicy „białego” centrum. Dalej był mur i „kolorowym” po zmroku wolno im było przebywać tylko za tym murem.

Minęliśmy bramę o zmierzchu. Było na początku względnie zasobnie, świeciły niektóre lampy, bo bliżej muru mieszkały jaśniejsze rasy ludzi w Capetown.

”Nasza” ulica leżała jednak dalej od muru i miarę oddalania się od niego robiło się coraz bardziej strasznie i coraz ciemniej. Mieszkali tu nędzarze. Patrzyli na nas z nienawiścią, choć nic im złego nie zrobiliśmy.

Henio jednak niósł swoje serce w ofierze nie bacząc na nic. Zrobiło się już zupełnie ciemno, kiedy doszliśmy do jakiejś pół rozwalonej budy bez jednej ściany, ale za to z pożądanym numerem napisanym byle jak pędzlem.

Niestety nikt tu od dawna nie mieszkał. Z trudem odradziłem Heniowi podjęcia próby odgruzowania piwnicy, strasząc, że nie możemy się spóźnić na „tablicę” na szóstą rano i pośpiesznie opuścilismy niebezpieczną dzielnicę.

Pod toaletą w porcie podzieloną na trzy „for whites”, ”for coloured” i „for blacks”stało kilku japońskich marynarzy, którzy nie wiedzieli gdzie wejść w tym słynnym z appartheidu kraju.

A zarabiali pewnie tysiąc razy więcej od nas.

W Capetown dostałem list od żony. W kopercie był oprócz niego wycinek z Głosu Wybrzeża.

Opisano w nim dramatyczną przygodę naszego statku.

Nazwa statku i data się zgadzały.

Opisano tam straszliwy sztorm na Biscayu, w którym co tu ukrywać nasz statek i załoga zostali uratowani przez stewarda.

Steward ten dokonał tego bohaterskiego czynu na dokładkę przebywając cały czas w magazynku z pościelą i talerzami.

Czytałem ze zgrozą co się działo na moim statku, gdy ja niczego nie podejrzewając, spokojnie sobie spałem.

Już dłużej nie dało się ukryć, że pod przebraniem prostego stewarda ukrywał się przebiegle dziennikarz tej gazety Paweł 

Rzuciliśmy cumy w Capetown i dziób obrócił się na wschód. Tym kursem mieliśmy płynąć około dwóch tygodni, aż do Fremantle.

Statek, już popstrzony pomarańczową minią ołowianą, a my codziennie w pocie czoła dokładaliśmy nowych plam, bo jak pamiętamy kapitan z bosmanem postanowili zrobić z Matejki jacht królowej.

W soboty było za to porządkowanie i płukanie pokładu, a jeden z nas, znaczy załogi pokładowej prał wszystkim drelichy, koszule i szwajstuchy.

Wśród marynarzy był jeden młody człowiek, bardzo dumny z tego, że niedawno urodziło mu się dziecko. Więc oczywiście mówiliśmy na niego „Tata”, co przyjmował nawet z przyjemnością.

I kiedyś właśnie podczas takiego sobotniego płukania pokładu zapytałem Tatę:

-Tata, powiem ci zagadkę, co to jest : ”wisi na ścianie, a jak spadnie, to już po zegarze”?-

Tata się skupił, ale po pięciu minutach powiedział, że nie wie i się poddaje.

- Zegar, palancie. Przecież mówię, ”a jak spadnie to już po zegarze”!!!-

Tata strasznie się ucieszył, że zrozumiał taki fajny kawał i zaraz, przy mnie zapytał następnego marynarza:

-Ty, co to jest, spadło i się rozbiło? -

Niestety trafił na faceta, który znał już tę zagadkę, więc tamten mu natychmiast odpowiedział:

- Zegar! -

Od tego czasu Tata powtarzał sobie na głos całe zajście i próbował zrozumieć jak tamten wpadł na to, że to akurat zegar, ale pomimo to do niczego nie doszedł.

Całe dwa tygodnie, od Capetown do Fremantle kołysał nas silny południowy swell. Dokładnie co 21 sekund statek walił się na burtę, a potem na drugą przetaczając nas w kojach regularnie i nieuknienie. Myślałem, żeby upleść hamak, ale nie byłoby go nawet na czym powiesić. Fala szła gdzieś spod Antarktydy, gdzie zapewne szalały sztormy.

W tych czasach łączność radiotelefoniczna to było wydarzenie. Ile razy radioofocer dowołał się Gdyniradio, ogłaszał przez rozgłośnię radośnie: Jest łączność!!!

I ci szczęśliwcy, co mieli w domach własne telefony lecieli na górę, do radiostacji. Większość, co nie miała telefonów czekała, aż tamci skończą rozmowy, żeby chociaż się dowiedzieć jaka w kraju jest pogoda i wyobrazić sobie powiedzmy żonę z dziećmi na spacerze.

Nasz elektryk miał telefon.

Niestety, kiedy dochodziło już do wymarzonego połączenia, zaczynał się tak jąkać, że przeważnie nie mógł nic powiedzieć.

Jego żona na szczęście wiedziała co się mogło stać i pytała radiooficera:

- Co, Zygmunt się zaciął? Niech mu pan powie, że u nas wszystko w porządku, jesteśmy zdrowi. A jak on się czuje? -

Czerwony z emocji Zygmunt kiwał tylko radośnie głową i pokazywał do góry kciuk.

- Zygmunt czuje się dobrze i panią pozdrawia - mówił radiota.

- To niech go pan ucałuje i do widzenia - kończyła żona.

Radio nie całował tylko wskazywał porozumiewawczo głośnik.

Taki radio to był ktoś.

Nie dość, że wiedział wszystko, co wiedział kapitan, to jeszcze był mimowolnym świadkiem wszystkich prywatnych rozmów.

Ja telefonu nie miałem, więc podczas tych sześciu miesięcy wykonałem tylko jedną rozmowę telefoniczną z tak zwanym „przywołaniem”.

To znaczy moją żonę przywołano w określonej porze na pocztę do telefonu, a mnie do radiostacji.

I kiedy tak stałem w kolejce do radiostacji czekając na swoją rozmowę radiooficer, który nie lubił podsłuchiwać prywatnych rozmów i na czas takiej rozmowy dyskretnie wychodził z radiostacji, opowiedział nam taką historię:

„Byliśmy wtedy w rejsie dookoła świata i gdzieś tak w połowie Pacyfiku przyszło do mnie dwóch z załogi, że chcą zadzwonić do domu. Wątpiłem, czy się w ogóle dowołamy Gdyniaradio, ale spróbować nie zaszkodzi. Posadziłem ich na kanapce i zawołałem.

Po piętnastu minutach wołania wśród szumów i trzasków usłyszałem w końcu Gdynię, więc podałem oba numery i poprosiłem, żeby operatorka szybko połączyła.

I rzeczywiście połączyła mnie prawie natychmiast i choć słychać było kiepsko, to za chwilę pierwszy klient rozmawiał z żoną.

Rozmowa była standardowa i krótka, wiedzieliśmy, że i tak mamy szczęście, że w ogóle jest łączność, więc za chwilę drugi klient przeprowadzał swoją rozmowę.

Pod koniec jednak tej rozmowy, składającej się jak zwykle z pytań o zdrowie i ucałowań zorientowałem się ze zgrozą, że rozmawia on z żoną tego pierwszego!

Więc ten pierwszy musiał rozmawiać z żoną drugiego. Widocznie operatorka połączyła w odwrotnej kolejności. Ale chłopaki byli tak zadowoleni, że nie śmiałem im psuć nastroju. Podziękowali tylko i tyle ich widziałem.

Ale moje radiowe sumienie nie dawało mi spokoju. Wprawdzie rachunek za obie rozmowy wyszedł identyczny i nie dowiedzieliby się o pomyłce do końca życia, to stwierdziłem, że muszę im powiedzieć co się stało.

Wziąłem więc od ochmistrza kantówkę Johny Walkera, zaprosiłem ich, rozlałem i opowiedziałem całą historię.

Szczerze się obaj ubawili, a ja tej nocy spałem spokojnie, z czystym sumieniem.

Ale kiedy któregoś z nich połączyłem następny raz, stawiali żonom dziwne pyatnia.

Na przykład : A jak ma na imię nasz pies, bo zapomniałem?

Albo: Powiedz jaki mamy kolor ścian w kuchni?”

W czasie tych całych dwóch tygodni przelotu spotkaliśmy tylko jeden statek idący z Fremantle do Capetown. Nikogo na nim nie znaliśmy, ale ucieszyliśmy się ze spotkania, a oni jak słyszeliśmy chyba też.

Płynęliśmy więc na wschód, ciężko pracując na pokładzie, ale w niedzielę czasem urządzaliśmy koncerty naszgo szkolnego zespołu na pokładzie. Repertuar to były ”covery” ówczesnych przebojów Carlosa Santany, Deep Purple i inne.

Wszyscy lubili czasem posłuchać takiej muzyki na bezkresnym morzu.

Od lewej Marek Gurin, Andrzej Babicki, Marian Wiśniewski (drums) i Piotr Trzebuchowski –keyboard.

Pewnego wieczoru zobaczyliśmy z mostku światełko, a po chwili mnóstwo świateł. Przed nami wyłaniała się Australia.

Przybył pilot w krótkich spodenkach i zdaliśmy sobie sprawę, że przecież w Australii w październiku jest wiosna.

Weszliśmy do Fremantle w Zachodniej Australii i zanim zdążyliśmy wyjść do miasta wyładowano wszystkie zielone kombajny John Deere.

Odsłoniły się hektary nieostukanego z rdzy pokładu. Szybko uwinęliśmy się z tym Fremantle i już płynęliśmy wzdłuż południowego wybrzeża Australii do Melbourne.

Do stukania z rdzy tych hektarów pokładu bosman używał elektrycznych

maszyn zwanych przez nas „Harleyami”. Były to młoty o napędzie elektrycznym, składające się z wirującej głowicy z kilkoma ”bijakami” obracającymi się i walącymi w pokład, a napęd był przekazywany z silnika giętka, dwumetrową osią,w pancernej rurce. Człowiek po ośmiogodzinnej pracy z takim czymś trząsł się jeszcze dwa dni. Jeździliśmy więc na „Harleyach” solidarnie na zmianę.

Kiedy dojechaliśmy więc do Melbourne pokład był cały pomarańczowy.

W Melbourne na pokład wtargnęli Polacy zamieszkali w Australii.

Szczerze mówiąc ja po dwóch miesiącach na statku już tęskniłem za Polską, a co dopiero oni, którzy mieszkali tu od wielu lat? Nie wszystkich było stać na bilet, zresztą musieliby też mieć bardzo długi urlop. Przychodzili więc, rozmawiali, zapraszali nas do domów i żyli tą skromną namiastką Polski. Tej prawdziwej, prosto z kraju.

I w taki właśnie sposób poznałem rodzinę Plebanów.

Przybyli na statek ogromnym ośmiocylindrowym Holdenem i wdrapali się na statek ze łzami w oczach. Wycałowali mnie na powitanie, choć ich wcale nie znałem i zaprosili na kolację. Potem pani domu trzymała mnie za rękę przy trapie, żeby mnie nikt inny nie „porwał”, a jej mąż poszedł polować na innych gości.

Nie znali się na podziałach społecznych na statku więc łapali każdego, kto miał czas z nimi jechać.

Po chwili więc pan Pleban wynurzył się z nadbudówki trzymając za jedną rękę okrętowego lekarza, a za drugą „Tygrysa” - czyli stewarda kapitańskiego, pana Rysia i jeszcze pchał brzuchem przed sobą, Andrzeja –gitarzystę z naszego zespołu.

My prości praktykanci mieliśmy biesiadować przy jednym stole z takimi szychami. Pan Rysio patrzał na nas, praktykantów z nieukrywaną pogardą, nie było nikogo z mesy kapitańskiej na „jego” pokładzie, ale na pociechę miał chociaż lekarza z mesy oficerskiej. Andrzej zdążył jeszcze porwać gitarę i ruszyliśmy.

Jechaliśmy dobra godzinę highwayem, zatrzymując się tylko raz na stacji benzynowej, gdzie gospodarz kupił pół tony pieczonych kurczaków i drugie tyle zimnej sałatki oraz pięć skrzynek piwa.

 Domek mieli typowy dla tego klimatu, lekki z siatkowymi drzwiami, przeciw moskitom, tak się buduje w Teksasie i innych ciepłych krajach, co widzieliśmy na filmach.

Noc upłynęła na wspaniałej serdecznej zabawie, tańcach i śpiewach przy gitarze.

Koło północy odkryliśmy, że gospodarz ukrywał przed nami córkę, śliczną szesnastolatkę, która uczyła się niby do matury i właśnie wygrała konkurs Miss Polonii Australijskiej.

Właściwie sama wyszła z altanki w ogrodzie, bo nie mogła wytrzymać, żeby nie poznać gości z kraju jej rodziców. Bardzo nas polubiła i i co chwilę się upewniała czy się nam podoba. Brzmiało to zabawnie, bo używała polskich słów w angielskiej składni np:

-„Lubis moją sukienkę?”-

Nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy niebo nad Melbourne się zaróżowiło i trzeba było wracać na statek, żeby zdążyć na dejmankę.

Gospodarz wyprowadził Holdena z garażu, po jednej stronie trawnika stanęliśmy my - goście, po drugiej oni - gospodarze i mnóstwo sąsiadów. Chwila zrobiła się uroczysta i wzruszająca.

Uśmiechaliśmy się jak najserdeczniej, bo chcieliśmy, żeby zapamiętano nas jak najlepiej, kiedy nagle do przodu wystapił Rysio. Był w białej koszuli i kelnerskich, wysokich spodniach.

Złożył ręce jak do przemówienia i zaczął:

- Drodzy Rodacy. Było nam bardzo przyjemnie i miło, jestem naprawdę bardzo rozczarowany………

Co ten bałwan pieprzy?

Rysio powtarzał, że było mu miło i jaki on jest rozczarowany….

Lekarz wystapił przed Rysia i dopowiedziął, że Rysio jest” przyjemnie rozczarowany” oczywiście, ale gospodarze już się domyślili, że Rysio chciał wyrazić swoje oczarowanie, ale jest bardzo „zmęczony”.

Sytuacja zrobiła się jednak tak zabawna, że gospodarz w królewskim geście powiedział, że da nam co chcemy na pamiątkę.

Zaczęliśmy się krygować, że oczywiście nic nie chcemy i wystarczą nam wspaniałe wspomnienia, kiedy Rysio po krótkim zastanowieniu powiedział, że jest coś takiego, co on by chciał dostać na pamiątkę.

Był to maszt do suszenia bielizny - coś jak ogromny, czterometrowej średnicy parasol z trawnika za domem. Bieliznę wieszało się na prętach i calość korbą podnosiło korbą na kilka metrów w górę.

Konstrukcja była solidna, zatopiona w betonie i zakopana w ziemi.

Pan Pleban zbaraniał, ale słowo się rzekło.

Jedyne, co mogliśmy zrobić, żeby ratować niezręczność, jak nam się wydawało pana Rysia, to chwycić za szpadle i pomóc wykopać beton.

Holden ugiął się pod ciężąrem „pamiątki z Australii”, ale po godzinie zaparkował pod statkiem.

Pan Pleban był w świetnym humorze i właściwie już nie widzieliśmy, czy nasze, jak nam się wydawało” dobre wychowanie” oparte właściwie na obłudzie jest najlepszą formą bycia z ludźmi.

Kiedy rzuciliśmy cumy i oddalaliśmy się od nabrzeża, nasi nowi przyjaciele maleli w oddali, miss Australii płakała jak bóbr, a maszt do bielizny solidnie umocowany przy czwartej ładowni łaskotał nam serca miłym wspomnieniem.

Hobart na Tasmanii minęło nam właściwie bardzo szybko. Wyładowaliśmy część naszych Renaultów, Polonia powoziła nas po wyspie, popodziwialiśmy drzewa rosnące poziomo, muzeum w Port Arthur i już pruliśmy wodę w strone Nowej Zelandii.


Auckland było śliczne - pełne kwiatów i parków i przyjaznych ludzi. Nasz statek był podobno pierwszym polskim statkiem w Nowej Zalandii, więc nie obyło się bez prasowych wywiadów, a nasz zespół muzyczny załapał się nawet na zdjęcie na pierwszej stronie w gazecie „The Auckland Star”.

Po południu poszliśmy do miasta. Piękne parki pełne pięknych, pachnących kwiatów, egzotycznych drzew i idealnie ostrzyżonych trawników, pełne były wtedy modnych hippisów, a czasami przechodziła kolumna dzieci umundurowanych i w kapelusikach z jakichś drogich anglosaskich szkół.

Ruch na ulicach był lewostronny, jak w Australii, a na dokładkę czerwone i zielone światła zapalały się na skrzyżowaniach na raz, więc można było przechodzić z rogu na róg, na skos.

Był to najbardziej w naszym rejsie odległy port, więc postanowiłem coś kupić na pamiątkę. Miała to być płyta Janis Joplin „Pearl”. Ruszyłem więc wzdłuż ulicy o nazwie Main Street w poszukiwaniu odpowiedniego sklepu.

Nie mogłem jednak go znaleźć, więc postanowiłem kogoś zapytać.

Szacowałem przechodniów, który będzie wyglądał dość sympatycznie, żeby mi pomóc i wybrałem w końcu faceta, na oko w moim wieku w dżinsach i kwiaciastej koszuli.

Podszedłem i zacząłem;

-Excuse me, I’m foreigner, I’m looking for records shop…..-

-Sorry, I’m foreigner also, but I have seen a record shop two blocks away…That way. .I show you-

Ruszyliśmy i nagle spytałem go;

-Where are you from?-

- From polish vessel „Jan Matejko”-

- Co pan pieprzy?-

Teraz on spojrzal na mnie jak na idiotę.

- To myśmy razem tu przypłynęli? Jak to możliwe, żeśmy się do tej pory nie spotkali?-

To było możliwe. Edek Burkacki był asystentem maszynowym, mieszkał na lewej burcie, chodził na wachty maszynowe w nocy i jadał w mesie oficerskiej.

Tak poznałem mojego późniejszego przyjaciela.

Mieliśmy mieć jeszcze dwa porty australijskie i DO DOMU!!!

Statek był pusty więc w drodze do Port Pirie sprzątaliśmy ładownie i tweendecki.

W port Pirie załadowaliśmy dwa tysiące ton ołowiu w jednotonowych kostkach na dno ładowni.

Jakiś Australijczyk powiesił w mesie reklamę swojej firmy. Za 50 dolarów zabierał klienta na całą noc w busz, dawał mu fuzję i nieograniczoną ilość amunicji. Klient mógł strzelać do królików. Nie wiem jednak czy znalazł chętnych. 50 australijskich dolarów to było wtedy 75 amerykańskich, a za taką sumę w Polsce czteroosobowa rodzina mogła żyć przez miesiąc.

Bez żalu rzuciliśmy cumy w Port Pirie i ruszyliśmy na zachód do Bunbury.

Bunbury było małym miasteczkiem z potężnym drewnianym molo wystawionym daleko w ocean.

Załadunek miał trwać i trwać, bo było to jakieś specjalne australijskie, czerwone drewno do Wielkiej Brytanii.

Kiedy zacumowaliśmy w Bunbury pogoda była śliczna, miasteczko kolorowe, a tuż obok statku wspaniała plaża. Na dokładkę na tej plaży stały automaty sprzedające lodowate piwo i Coca Colę.

Kiedy robotnicy zaczęli leniwie ładować poszliśmy zwiedzać miasteczko, choć niewiele tam było do zwiedzania.

Kiedy wróciliśmy na statek czekało na nas zaproszenie do jakiejś polskiej rodziny mieszkającej w Bunbury.

Ludzie ci przyjechali tutaj w czasie wojny naszym Batorym, osiedlili i się rozmnożyli. Mieli 5 córek od 12 do 30 lat i jednego syna.

Poszliśmy więc na to barbacue z wielką ochotą, bo wszyscy byliśmy w świetnych nastrojach. Był to ostatni port australijski.

Mąż jednej z córek był górnikiem, ale górnikiem niezwykłym.

Gdzieś kawałek na północ od Bunbury kupił działkę i wydobywał z niej opale. Dostaliśmy na pamiątkę po kilka opali.

Codziennie sprawdzaliśmy w ładowniach niecierpliwie stan załadowania, ale robotnicy pracowali bardzo wolno.

Co chwilę mieli „coffe time”, albo ”tea time” i w tym celu wszyscy wychodzili na keję, siadali i odkręcali termosy.

I kiedyś taki „tea time” wyraźnie się przedłużał, a robotnicy siedzieli nie wyciągając nawet swoich termosów.

Kapitan zaniepokojony, po pół godzinie spytał ich co się stało.

Powiedzieli, że statek chyba kiedyś przewoził „skóry mokrosolone”, bo w ładowniach są muchy, które uniemożliwiają im pracę.

Po przybyciu agenta i długich negocjacjach stanęło na tym, że my, praktykanci dostaniemy „fly spray” i będziemy okadzać nim robotników, a oni w zamian zaczna pracować poprzestając na rutynowych ”tea timach”.

Nie zanosiło się jednak na krótki postój. Byczyliśmy się na plażach, wchodziliśmy w kontakty z krajowcami, a ja dostałem w prezencie modną wtedy książkę „Ostatnie tango w Paryżu”, oczywiście po angielsku.

I ten przedłużający się postój nie wyszedł nam na zdrowie. Wybuchł pierwszy chyba wtedy kryzys olejowy.

Mieliśmy nie dostać paliwa w Australii. Kapitan po negocjacjach i naradach z Gdynią zwołał zebranie załogowe.

- Będziemy płynąć do Capetown „pół naprzód”, ale będziemy płynąć. Wszystko trzeba oszczędzać, a najbardziej słodką wodę. Do mycia będzie puszczana 2 razy dziennie po 15 minut -

Ale my przyjęliśmy te drakońskie zarządzenia z radością, cieszyliśmy się, że w ogóle będziemy płynąć do wytęsknionej Polski.

Wybraliśmy się z Edkiem ostatni raz do naszych nowych przyjaciół, wymieniliśmy adresy i pewnego grudniowego dnia rzuciliśmy cumy w Bunbury.

Na molo został posmutniały tłumek Polaków. Rozumieliśmy ich bardzo dobrze, też chcieliby do Polski, ale na razie nie mieli szans.

Ruszyliśmy więc wolniutko, ale we właściwą stronę, do domu.

U Edka w kabinie spotykaliśmy się prawie codziennie, paliliśmy papierosy, słuchali z kaset kabaretów i politycznych piosenek. Atmosfera była gorąca, bo klimat działał kiepsko, a z braku baterii radiomagnetofon był zbocznikowany 200 watową żarówką, natomiast z braku zapałek do odpalania papierosów palił się zawsze oliwny kaganek.

Nawet z nudów przetłumaczyliśmy „Ostatnie tango w Paryżu”.

Nasz cook Jaś miał fantazję, co stwierdziłem odbywając przez tydzień praktykę w kuchni, jako tzw.”trzeci jarzynowy”. Przeważnie obierałem kartofle i myłem kuchnię wieczorem, ale czasami Jasiu wysyłał mnie na mostek, żebym się dowiedział gdzie jesteśmy. Kiedy wracałem i mówiłem, że na przykład mijamy Gibraltar wpisywał w menu „zrazy gibraltarskie”.

I kiedyś podczas niedzielnej inspekcji nasz srogi dowódca znalazł gdzieś w piekarniku zaschniętego karalucha i się wściekł.

Jaś został opieprzony przy wszystkich i kapitan w ogóle od tego czasu się na niego uwziął.

Jasio posmutniał, schudł i chyba zaczął nawet pić.

Nie wysyłał mnie już na mostek, tylko najwyżęj sam zadzwonił, a dowiedziawszy się, że mijamy Zielony Przylądek wpisał w menu „Zielony kotlet” Na kolację miały być „pierogi saharyjskie”, co też dobrze nie brzmiało.

Kiedy wracałem z jarzynowni, usłyszałem, że stary znowu opieprza Jasia. Poczekałem do końca, a kiedy wszedłem do kuchni Jaś miał łzy w oczach.

-Powiedział, że nie umiem gotować i że mnie wyśle na kurs - żalił się - za tę tyrkę w tym syfie tak mnie traktuje! -

Ciasto na pierogi było już elektrycznie wymieszane. Jaś lepił od podwieczorku pierogi i coś pod nosem do siebie przeklinał.

Pierogi w mesie załogowej były już podane kiedy Jaś z kotła sitkiem wydobył ogromnego, ulepionego z ciasta phallusa, ze wszystkimi przynależnymi szczegółami i położył go na półmisku.

Chwycił potem półmisek, minął struchlałego ze strachu stewarda i pognał do mesy kapitańskiej.

Statek zamarł ze strachu, a w drzwiach kuchni tłoczyła się załoga, która chciała zobaczyć to niesłychane dzieło.

Ta chwila trwała wieczność i nagle ze strony kapitańskiej dobiegł nas cienki chichot kapitana. Do jego głosu dołaczały coraz śmielej głosy chiefów i oficerów i w koncu cały statek pokładał się ze śmiechu.

Tego śmiechu starczyło nam aż do Europy

W drodze powrotnej przy przejściu równika ochrzczono nas, a już mapa pstrzyła się wyspami Zielonego przylądka, potem Kanary, Biscay i już Ushant.

Drewno z Australii było dla Newport w Kanale Bristolskim, ołów do Cardiff.

Postój w Newport trwał długo, mieliśmy więc czas najeść się Anglii. Była wtedy bardzo sympatyczna, rozśpiewana Beatlesami, kupiłem porządną płytę Abbey Road wytwórni Apple, której słucham z przyjemnością do dzisiaj. Szwędaliśmy się godzinami po ulicach.

Była zima, więc czasem wchodziliśmy do sympatycznego pubu „Waterloo” zjeść chrupiącego pasztecika i pogapić się w telewizor nad barem. Stali bywalcy poznawali nas i nawet mówili nam po imieniu. Wieczorem wracaliśmy na statek i liczyliśmy godziny do domu. Ponieważ z kraju wyjechaliśmy latem, a wracalismy zimą, kupiłem sobie za 15 funtów kożuszek, jakiego używali piloci RAFu.

Wszyscy byliśmy w świetnych humorach i jeśli któryś z nas kupił coś swojej pani to większość leciała i kupowała identyczne coś.

W Bristolu wyładowaliśmy szybko ołów i wkrótce zacumowaliśmy w Rotterdamie na „polskiej” kei. Ładowaliśmy już na następny rejs.

Potem jeszcze Hamburg, który zapamiętałem, bo zapłaciłem tam swoje frajerskie.

Jakiś gość na ulicy wciągnął nas do jakiejś podejrzanej knajpki, gdzie obsiadły nas dwie panienki, które natychmiast na nasze konto zamówiły podejrzane drinki, za które zapłaciliśmy 50 marek.

Ponieważ ten typ nas wciągnął obietnicą „live show”, na nasz widok półgoły facet na scenie klepnął w tyłek półnagą leciwą kobietę. I ten tyłek trząsł się jeszcze jak wychodziliśmy z ulgą z baru.

Nie było już czasu rozpamiętywać ludzkiej chciwości, bo wkrótce przepchaliśmy się przez Kanał Kiloński i zobaczyliśmy nasze kochane zimowe polskie morze.

W kabinie spakowane toboły i oczekiwanie na tę najpiekniejszą polską keję.

Jakby na zamówienie, z powodu jakichś tam komplikacji postawiono nas na nabrzeżu reprezentacyjnym, czyli przy Skwerze Kościuszki.

Mój bulaj był od strony lądu, więc go zaraz otworzyłem, bo nie wolno nam było na razie schodzić na ląd, ze względu na odprawę WOPu i celną.

Żona czekała z kwiatkiem i była po tych 166 dniach w morzu bardzo piękna. Postanowiłem, że się nigdy nie będę z nią kłócił i w ogóle będę najlepszym z mężów.

I tak postanawiam podczas każdego powrotu z morza

                                                  ***

Drugą praktykę morską odbyłem na „Mieczysławie Kalinowskim”, zbudowanym w stoczni gdańskiej semikontenerowcu i zawrotnej ładowności 260 TEU. Statek był nowiutki z potężną maszyną pozwalającą mu pędzieć z prędkością 22 węzły, co pozwalało nam trasę Gdynia-Rotterdam – Newark – Baltimore - Rotterdam-Hamburg - Gdynia robić w rekordowym tempie.

Na dokładkę ten statek był wyposażony w amerykański komputer CompuCorp do liczenia statecznośći.

Był sprzęt absolutnie niepodobny do dzisiejszych komputerów, składał się z ogromnej drukary i pamięci na kasetach magnetofonowych. Na dokładkę razem z komputerem podróżował specjalny elektronik z WSM, który go obsługiwał.

Dostałem już temat mojej pracy dyplomowej – „Sprawdzić stateczność „Mieczysława Kalinowskiego” we wszystkich możliwych stanach awaryjnych”.

Liczyłem więc moją pracę, ale pomimo solidnych kalkulacji na komputerze CompuCorp i suwaku logarytmicznym nie udało mi się zdemaskować błędów w obliczeniach konstruktorów statku. Statek był stateczny nawet w najgorszych stanach załadowania, choć zatapiałem wszystkie ładownie, a nawet maszynownię.

Oprawiłem więc dzieło u introligatora, obroniłem i tyle je widziałem.

Był rok 1975. Na dworze zrobiła się wiosna, trawniki pachniały rozgrzaną zielenią i kiedy szedłem przez Skwer Kościuszki po dyplom, przypomniałem sobie jak jak pięć lat temu szedłem tu wystraszony w białej koszuli z głową pełną wzorów i definicji na egzamin wstępny.

Właściwie nic się nie zmieniło.

No, może tylko minął strach przed nieznanym.


sailorwolf
O mnie sailorwolf

Jestem emerytowanym marynarzem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości