Wczoraj byłem na uroczystym bankiecie wydanym z okazji zakończenia obrosłego mchem sławy 53-go Krakowskiego Festiwalu Filmowego, gdzie rozdano laureatom Złote Hejnały.
Festiwal jak zawsze wspaniały. A bankiet, jak wszystkie teraz. Wystawny catering, ludzie rzucający się na żarcie jakby nigdy w życiu szynki nie widzieli, życie towarzyskie skupione wokół tłumnie obleganego baru z darmową wódeczką promowaną przez firmę, której nazwy nie zdradzę z uwagi na kryptoreklamę i dwa stoły dla vipów nakryte białymi obrusami… słowem Francja elegancja i bon ton w nadwiślańskim wydaniu.
Ale nie o tym chcę pisać.
Bankiet odbył się w dawnym krakowskim pedecie przerobionym teraz na kombinat kawiarniano iwentowy. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że w czasach komuny „pedetami” nazywano Państwowe Domy Towarowe (PDT), gdzie przy dużej dozie szczęścia można było czasem nabyć coś do obucia i ubrania.
Straszące kiedyś brzydotą wnętrza przerobiono na miłe dla oka pomieszczenia i tylko schody zostały te same.
Gdy wczoraj szedłem po tych schodach na bankiet raptem zabiło mi mocniej serce, aż musiałem na chwilę przystanąć. Nie, nie! To nie przez zadyszkę. Tylko przypomniała mi się scena, której do grobowej deski nie zapomnę.
Miałem wtedy może dziesięć lat. Ojca wykończyła bezpieka, a mama sprzedawała kolejno obrazy, biżuterię, porcelanę… żeby jakoś przeżyć z dwoma osieroconymi synami. Bieda była w domu aż piszczało.
Lecz życie płynęło dalej i w szaroburej głuszy PRL-u od czasu do czasu nastawały różne mody. Właśnie wtedy, a były to lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, do Polski przyszła z Ameryki moda na zawadiackie buty na słoninie, w których się tańczyło zakazanego wówczas rock and rolla. I choć władza ludowa wyśmiewała bikiniarzy, mieć takie buty było największym szpanem. Oprócz mnie wszyscy kumple w klasie już je mieli.
Zbliżały się karnawałowe zabawy i moja kochana mama widziała jak cierpię. Więc postanowiła jakoś na te moje wymarzone buty zarobić. Zainwestowała w żyłkę nylonową, z której za jakieś marne grosze plotła po nocach siatki na zakupy dla jakiegoś handlarza. Wciąż mam przed oczami jak ślęczy późną nocą przycupnięta u żeliwnych drzwiczek stygnącego pieca, póki jej ręce z zimna całkiem nie zgrabiały.
Aż nadszedł dzień kiedy mama oznajmiła: Synku! Ubieraj się! Idziemy do pedetu po te twoje buty na słoninie.
Chyba już nigdy potem nie byłem tak szczęśliwy jak wtedy, gdy mnie pięćdziesiąt lat temu mama prowadziła za rękę tymi samymi, co wczoraj schodami.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
Inne tematy w dziale Rozmaitości