O godzinie 11 zabrakło w bufecie dla darmozjadów ciasteczek. I to właściwie jedyna wiadomość z treścią z tego śmiesznego odpustu, zwanego paradnie kongresem. A czego się spodziewaliście szanowni salonowicze? Jakiegoś przełomu programowego u geriatryków PRL-bis? A może jakiegoś puczowiska w wykonaniu jednorękich? Nic z tych rzeczy, choć beton kruszeje coraz bardziej, a dni sromoty nadchodzą coraz szybciej, rodzina bibuje na całego. Na spęd irlandzkiej owczarni przybyło ok. 1000 zaczadzonych. Głównym gwoździem do trumny tej kalekiej pantomimy, miał być oczywiście występ pierwszego amanta PRL-bis, pana Donka, zwanego Rudolfo Valentino. Gdy nadeszła godzina zero, tysiąc głów jednocześnie zesztywniało. Tysiąc języków obeschło z miłości jadu i uwiądło w gardłach. Tysiąc szczęk dostało szczękościsku a oblizywanie, które było wszędobylskim dźwiękiem, przemieniło się w przerażająca i złowróżbną ciszę. Dwa tysiące rąk spoconych, jak martenowski piec przed wizytą Bieruta, zaciśnięte w kułak, gotowe w każdej chwili pokazać znak pokoju. Dwa tysiące nóg przebierających nerwowo pod krzesłami, raz w lewo, raz w prawo, raz na krzyż a wszystko po to, by być gotowy na powstanie, na znak swego "Słońca zachodzącego za kominy"
I stało się, przy dźwiękach harfy i wtórze cytry zaświecił blaski promiennemi, ten, który cuda czyni. Jego pięknie wyrzeźbione piłką ciało. Jego marsowe lico, świadczące o męstwie i odwadze chowania się do szafy, wzbudziły ogólne entuzjazm i fantastyczny zachwyt u spędzonych. I przemówił ON, tysiąc zastygniętych głów, zaczęło nagle spijać nektar mądrości płynące z słów Rudolfa. Każda litera, każdy przecinek, każde zdanie, pochłaniane były z nabożną czcią oddawaną tylko herosom i faraonom. Pan heros rzuciwszy marsowe oko( głupio to napisałem) na swoich przybocznych, zagrzmiał, jak Zeus gromowładny po zabawie wibratorem; do jasnej ch..ry ( cytat niedokładny), albo zamkniecie swoje gęby, albo już nigdy nie zagram z wami w piłkę!
Cisza, przerażająca cisza zapadła nad zaczadzonymi. Potliwość rąk wzrosła do ekstremum a nogi powychodziły z stawów pod krzesła. Jejku! chyba nie myśli heros o mnie, nacisnęła się na mózg straszna myśl chojrakowi Halickiemu. Wtem przerażająca ciszę przeszył nikczemny dźwięk przelatującej muchy plujki. Tak, to ulubienica pana Stefana profesora, nieświadoma wiekopomności wydarzenia, wzięła i sobie wyleciała z pudełka z marynarki pana Stefana.
THE END.
p.s. Ja bardzo przepraszam za tak głupi tekst, ale o sprawach durnowato-idiotycznych, inaczej nie potrafię.
By żyło się lepiej, gdy nie zabraknie ciasteczek.
I jeszcze jedno po słowie, z tymi 2000 rąk, to żartowałem, chociaż pan Sekuła wykazał inaczej, wszyscy wiemy, że na odpuście było tych rąk znacznie mniej.
Inne tematy w dziale Polityka