ZiggyM ZiggyM
752
BLOG

O lobby izraelskim w USA

ZiggyM ZiggyM Polityka Obserwuj notkę 2

 Nie jest dla nikogo, kto zna się na polityce amerykańskiej, nowością, że przemożny wpływ na politykę USA wobec Bliskiego Wschodu, w tym wobec Izraela, ma lobby tego państwa działające w Stanach. Niniejsza notka ma na celu uświadomienie tego faktu tym, którzy jeszcze o tym nie wiedzą, i myślą, że Izrael zasłużenie jest wspierany przez USA bez względu na koszta, oraz wyjaśnienie, jak powstawało izraelskie lobby, jak uzyskało tak wielkie wpływy, i jak ono działa.

Poprzez „lobby izraelskie” należy rozumieć nieformalną sieć organizacji i osób które lobbują (tzn. naciskają na) Kongres i władzę wykonawczą w USA, aby popierały one politykę Izraela bez względu na to, jaka ona jest, a jednocześnie prowadzą propagandę w USA na rzecz tego kraju, przedstawiając go jako nieskazitelną, niewinną ofiarę agresji, a Arabów jako dzikusów ciągle tylko czyhających, aby zlikwidować Izrael.

Nieformalne lobby izraelskie można było w USA zaobserwować już w 1948 r., kiedy to, chcąc zdobyć głosy wyborców żydowskich, prezydent Harry S. Truman uznał Izrael za niepodległe państwo zaledwie 11 minut po jego ogłoszeniu i na użytek swojej kampanii wyborczej fotografował się z prezydentem Izraela Chaimem Weizmannem. Truman wyraził się nawet, że nie słyszał on o tym, aby wyborcy arabscy kiedykolwiek byli języczkiem uwagi przesądzającym o wyniku wyborów prezydenckich.

W 1953 r. powstała pierwsza poważna proizraelska organizacja lobbystyczna w USA: Amerykańska Rada Syjonistyczna (American Zionist Council), założona przez Isaiaha L. Kenena. W latach prezydentury Dwighta Eisenhowera (1953-1961) nie odniosła jednak sukcesów; pomoc USA dla Izraela była znikoma, a w 1956 r. USA potępiły i zablokowały (szantażem ekonomicznym) trójstronny atak UK, Francji i Izraela na Egipt.

Kolejni prezydenci byli jednak posłuszni wobec Izraela. Za Johna Kennedy’ego USA sprzedały Izraelowi broń wartą 5 mld USD, a krajom arabskim broń o wartości 1 mld USD, oraz proponowały na Bliskim Wschodzie rozwiązania pokojowe korzystne dla Izraela. Dalej było już tylko gorzej. Za prezydenta Johnsona (1963-1969) USA poparły Izrael w czasie wojny sześciodniowej (1967), sprzedawały mu najnowocześniejszą (jak na owe czasy) broń, a nawet proponowały w RB ONZ rezolucję w sprawie konfliktu bliskowschodniego korzystną dla Izraela.

W 1970 r., po dwóch latach walk pogranicznych, prezydent Egiptu Anwar Sadat zawarł z Izraelem rozejm i tymczasem zbudował wzdłuż Kanału Sueskiego wielki system obrony przeciwlotniczej (z pomocą ZSRR). Jednocześnie ponawiał swoją prośbę o negocjacje i o dobrowolny zwrot Synaju. Izrael, błędnie myślący, że Sadat nie ma innego wyjścia, odmówił, skutkiem czego Egipt uznał, że nie ma innego wyjścia, jak odzyskać swoje terytorium drogą zbrojną (1973). USA udzieliły wtedy Izraelowi ogromnej pomocy, same strzelając sobie w stopę, bo poskutkowało to arabskim embargiem naftowym, które zadało poważny cios gospodarce USA i innych krajów zachodnich. Tak oto w widoczny sposób popieranie Izraela zaszkodziło (i to poważnie) interesom USA.

 

W latach 70-tych istniała już silniejsza organizacja lobbystyczna, która pilnowała, aby politycy amerykańscy, nawet, jeśli wyciągnęliby wnioski z tego błędu, nadal popierali Izrael bez względu na koszty takiej polityki dla USA. Nazywała się AIPAC (założony w 1963 r., ale do lat 70-tych będący praktycznie grupką osób skupionych wokół Kenena) i funkcjonuje do dziś, będąc najsilniejszym lobby zagranicznym w Waszyngtonie (według m.in. byłego senatora Fritza Hollingsa, byłego spikera IR Newta Gingricha, byłego prezydenta Billa Clintona, Zbigniewa Brzezińskiego, oraz rankingów magazynu Fortune, który w 1997 r. sklasyfikował AIPAC jako drugie najsilniejsze lobby jakiegokolwiek rodzaju w Waszyngtonie, z tyłu tylko za American Association of Retired People). I chociaż AIPAC jest lobby działającym na rzecz obcego państwa, prowadzącym dla niego usługi PR i upraszającym na jego rzecz wartościowe rzeczy (konkretnie: pieniądze – np. 30 mld USD, jakie pod naciskiem AIPAC USA zobowiązały się dać Izraelowi w latach 2007-2017), to nie zarejestrowało się ono jako takie (foreign agent) w Departamencie Sprawiedliwości, mimo, iż jest do tego zobowiązane ustawą Foreign Agents Registration Act, czyli działa nielegalnie i jest organizacją przestępczą, a mimo to, kolejne administracje przymykają na to oko. W 2004 roku, po kolejnym w USA skandalu szpiegowskim wywołanym przez szpiegów izraelskich (konkretnie, urzędnika Pentagonu Larry’ego Franklina, który przekazał tajne informacje członkom AIPAC, a ci z kolei rządowi izraelskiemu), FBI naciskało na kierownictwo Departamentu Sprawiedliwości, by ten zmusił AIPAC do rejestracji, ale AIPAC, wspomagany przez inne organizacje lobbystyczne (m.in. Anti-Defamation League) oparł się temu skutecznie, a nawet uzyskał od Departamentu całkowite umorzenie zarzutów wobec szpiegów izraelskich, czemu przeciwne było FBI.

 

W ciągu ostatnich 2 dekad wpływy lobby izraelskiego znacznie wzrosły. Wie o tym prezydent Bush senior, który swoje chłodne relacje z ówczesnym premierem (1986-1992) Izraela Yitzhakiem Shamirem i wstrzymanie gwarancji kredytów dla Izraela przypłacił klęską wyborczą w 1992 r. Wie o tym prezydent Clinton, którego w 1996 r. lobby izraelskie i posłuszny temu lobby Kongres przystawiły do muru serwując mu ustawę o nakazie przeniesienia ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy, której nie zawetował, tylko pozostawił niepodpisaną. Miał szczęście, że w tej ustawie była klauzula umożliwiająca nieskończenie wiele razy odwlec te przenosiny „z uwagi na interes narodowy Stanów Zjednoczonych” (ale w Kongresie już jest projekt ustawy usuwającej tę klauzulę i zmuszający prezydenta do przeniesienia ambasady do Jerozolimy). Takich klauzuli nie ma za to w dwóch ustawach uchwalonych w latach 90-tych również pod przemożnym naciskiem lobby, które nakazują automatyczne, całkowite odcięcie amerykańskich składek do jakichkolwiek organizacji, które przyjmują do swojego grona Palestynę albo uznają ją za państwo. Innymi słowy, ponieważ lobby izraelskie jest wrogo nastawione do Palestyńczyków, to dzięki przeforsowanym przez nie dwum ustawom USA muszą odciąć finansowanie jakimkolwiek organizacjom, które przyjmują Palestynę do grona swoich członków. Zadziałało to już w stosunku do UNESCO, bardzo ważnej organizacji, która m.in. zajmuje się dostarczaniem wody tam, gdzie ludzie umierają z pragnienia, promuje edukację i naukę na świecie, chroni światowe dziedzictwo kulturalne, oraz chroni prawa autorskie (co jest szczególnie ważne dla takich amerykańskich firm, jak Apple, Google i Microsoft).

 

Jeżeli inne agencje ONZ, takie, jak MAEA (monitorująca programy nuklearne KRLD, Iranu, i innych krajów), ICAO (czuwająca nad bezpieczeństwem lotnictwa cywilnego na świecie i badająca incydenty takie, jak zestrzelenie lotu KAL007), czy WHO (współpracująca z amerykańskimi Centers for Disease Control w zakresie ochrony ludności świata, w tym USA, przed pandemiami) przyjmą Palestynę do grona swoich członków, to również im USA będą musiały odciąć finansowanie i nie uczestniczyć w ich pracach, a to oznacza, że nie będą miały miejsca przy stole obrad i nie będą miały żadnego wpływu na pracę tych organizacji. Komentarz nt. tego, jak szkodliwe byłoby to dla interesów USA, jest zbędny.

Za prezydentury George’a W. Busha USA nie tylko uwikłały się w wojnę w Iraku, której celem miałą być demę w wojnę w Iraku, której celem miałą być demokratyzacja Bliskiego Wschodu i uczynienie go przy okazji bezpieczniejszym dla Izraela, nie tylko człołowi izralescy politycy pomogli sprzedać tę wojnę w USA, ale również  lobby izraelskie zwyciężyło Busha w trzech epizodach na początku jego prezydentury.

Pierwszy raz było to pod koniec 2001 r., kiedy to prezydent Bush, chcąc osłabić radykałów islamskich i poprawić wizerunek USA w krajach arabskich, zaczął naciskać na Izrael, by ten otworzył kluczowe przejścia graniczne, a na Ariela Szarona, by pozwolił Shimonowi Peresowi spotkać się z Jaserem Arafatem i  wznowić negocjacje. Sharon się oparł, a lobby izraelskie tymczasem udzieliło Bushowi delikatnego upomnienia, tak, że w 2002 r., gdy Sharon odwiedził Waszyngton, gazety pisały w nagłówkach „Bush and Sharon nearly identical on Middle East policy”.

Drugi raz lobby położyło Busha na łopatki w 2002 r., gdy wybuchła II intifada. Administracja Busha, wiedząca, że USA nie mogą bezwarunkowo popierać Izraela, zażądała od obydwu stron konfliktu natychmiastowego wstrzymania walk, a od Izraela „bezzwłocznego” wycofania wojsk z Zachodniego Brzegu Jordanu. Sekretarz stanu USA, Colin Powell, pojechał na Bliski Wschód, by przekonać obydwie strony do zaprzestania walk i rozpoczęcia rozmów. Po 4 dniach Condoleezza Rice wyjaśniła słabo kumatym, że „bezzwłoczne [wycofanie wojsk] oznacza bezzwłoczne. Oznacza to >>teraz<<.”

Sharon był wściekły, że Bush ośmielił się wywierać na niego nacisk. Ostrzegł Busha, „by nie prowadził polityki appeasementu wobec Arabów naszym kosztem, bo Izrael nie będzie Czechosłowacją”. Bush był wściekły, że porównano go do Chamberlaina i zażądał przeprosin. Sharon wydukał przeprosiny pro forma, ale też szybko uruchomił lobby izraelskie w USA. Kongres uchwalił ogromną większością głosów rezolucję popierającą jednostronnie Izrael bez zastrzeżeń, a prominentni przedstawiciele Kongresu i lobby odwiedzili Busha w Białym Domu i ostrzegli go, i to ostro, by nie wywierał żadnego nacisku na Izrael.

Gdy później w 2002 r. Sharon znów odwiedził Busha w Białym Domu, ten ostatni powiedział, że Sharon „usatysfakcjonował moje żądanie wycofania się” i że jest on „człowiekiem pokoju”. Sharon oczywiście wojsk nie wycofał, ale Bush nie zamierzał już o to walczyć.

Trzeci raz lobby izraelskie rozłożyło Busha na łopatki w 2005 r., gdy okazało się, że agenci Mossadu, udający agentów CIA, rekrutowali terrorystów Jundullahu do przeprowadzania ataków na Iran. Celem tej izraelskiej gry miało być wciągnięcie USA w wojnę z Iranen. Bush, gdy dowiedział się o tym, był wściekły, ale lobby izraelskie zadbało o to, by Izrael nie poniósł żadnych konsekwencji.

W 2006 r. Bush zaakceptował budowę izraelskich osiedli na ZBJ (co było zwrotem amerykańskiej polityki w tej sprawie o 180 stopni) oraz, w lipcu, popierał (podobnie jak Kongres) izraelską interwencję w Libanie. USA zawetowały również rezolucję RB ONZ wzywającą wszystkie strony tego konfliktu do zaprzestania walk. Chodziło o to, by nic nie powstrzymało Izraela.

Na przełomie 2008 i 2009 r. Izrael interweniował w strefie Gazy. Zniszczenia wojenne były tam ogromne. ONZ utworzyło specjalną komisję śledczą pod przewodnictwem Richarda Goldstone’a, która starała się zbadać oskarżenia o zbrodnie wojenne popełnione w czasie tej wojny. Komisja zakończyłą swoje prace raportem oskarżającym o takie zbrodnie obydwie strony. Kongres, nie zorganizowawszy w tej sprawie żadnych przesłuchań ani nie próbując podważyć ustaleń tego raportu odrzucił go jako „stronniczy i nieobiektywny”.

Gdy Barack Obama w 2009 i 2010 r. naciskał na Beniamina Netanyahu, by ten zaprzestał budowy osiedli izraelskich na ZBJ, i gdy odmówił zorganizowania z nim konferencji prasowej, został oskarżony przez Republikanów o to, że sprzedał Izrael Arabom, że „rzucił Izrael pod autobus”, że zdradził Izrael, itd. (coś w rodzaju polskich oskarżeń wobec aliantów zachodnich po konferencji jałtańskiej). Te oskarżenia Republikanie wysuwają od tamtego czasu codziennie, a nasilili je po zeszłorocznym przemówieniu, w którym Obama poparł ideę utworzenia państwa palestyńskiego i powiedział, że Izrael powinien się wycofać do granic sprzed 1967 r. Sam Obama nakazał amerykańskiej ambasador przy ONZ, Susan Rice, zawetować projekt rezolucji RB ONZ, który by przyjął Palestynę do grona członków ONZ. Niby więc popiera ideę państwa palestyńskiego, ale jednocześnie storpedował jedyną realną drogę utworzenia go (rząd Netanyahu nigdy nie zgodzi się na utworzenie niepodległego państwa palestyńskiego, co najwyżej grupki bezbronnych, odizolowanych od siebie bantustanów de facto rządzonych przez Izrael).

Obecnie Obama stara się o waiver od wspomnianych dwóch ustaw z latch 90-tych odcinających fundusze dla agencji ONZ, ale Republikanie już zapowiedzieli, że się na to nie zgodzą. Niektórzy z nich są głęboko religijni i są syjonistami z przekonania, ale większość z nich to po prostu zawodowi politycy płaszczący się przed lobby izraelskim i liczący na to, że zdobędą głosy wyborców żydowskich. Republikanie jako partia próbują, ogólnie mówiąc, zrobić z Izraela miecz, którym mogli by zaszkodzić Obamie (tzw. wedge issue) i liczą na to, że nareszcie, po wielu dekadach wysiłku, uda im się przeciągnąć do Partii Republikańskiej znaczny odsetek wyborców żydowskich. Ale ich nadzieje są płonne. Nigdy to się stało i nie stanie się, chociaż Republikanie wieszczą już od dekad exodus Żydów z Partii Demokratycznej jak z Egiptu, ponieważ większość Żydów nie tylko wcale nie uważa Obamy za wroga Izraela, ale co więcej, jest demokratami i lewicowcami z przekonania i z dziada pradziada. Wyznają w poszczególnych sprawach politycznych (aborcja, małżeństwa homoseksualne, podatki, itd.) takie same poglądy, jak Partia Demokratyczna, dlatego na nią właśnie głosują.

 

Starania Republikanów o głosy wyborców żydowskich i o względu polityków izraelskich można porównać do starań mężczyzny, który stara się usilnie o względy dziewczyny, która ma już chłopaka (albo męża) i wyraźnie mu już powiedziała, że swojego chłopaka (albo męża) nie rzuci dla niego i go nie chce, a on, nie zważając na to, nadal się jej zaleca, rojąc sobie, że ma jakieś szanse na zdobycie jej.

 

Dlatego Republikanie nadal starają się o głosy wyborców żydowskich, płaszcząc się przed Izraelem i licytując się z Obamą, kto jest bardziej uległy wobec Izraela. W USA, jeżeli ktoś chce zrobić jakąkolwiek karierę w świecie polityki, w administracji, czy w mediach, to nie wolno mu nigdy publicznie krytykować Izraela za cokolwiek. Musi zawsze chwalić Izrael i być mu stuprocentowo posłusznym.

 

Co gorsza, większość mediów jest po stronie Izraela i zawsze go bronią, przedstawiając jednocześnie Arabów jako dzikusów chcących zlikwidować Izrael i jedynych winnych brakowi pokoju na Bliskim Wschodzie.

 

Lobby izraelskie ma przemożny wpływ na wybory do Kongresu i wybory prezydenckie. Od Żydów pochodzi 60% funduszy dla Partii Demokratycznej i jej kandydatów, ale również Republikanie z nich korzystają. Przykładowo, jedynym praktycznie człowiekiem finansującym kampanię prezydencką Newta Gingricha jest Żyd Sheldon Adelson, który powiedział niedawno, że żałuje, że służył w wojsku amerykańskim i wolałby służyć w izraelskim, i że ma nadzieję, że jego syn wstąpi do IDF. A ponieważ w USA nie rozwiązano jeszcze problemu finansowania kampanii wyborczych przez partykularne grupy interesów, to brak pieniędzy na kampanię wyborczą równa się brakowi jakichkolwiek szans na zwycięstwo.

 

I dopóki tak będzie, dopóty USA nie zostaną uwolnione od wielce szkodliwych wpływów lobby izraelskiego. Ze szkodą dla interesów USA, jak i całego świata zachodniego, bo na konflikcie izraelsko-palestyńskim korzystają tak naprawdę tylko radykałowie.

ZiggyM
O mnie ZiggyM

Nie toleruję na blogu żadnych komentarzy chamskich, obraźliwych, ani zawierających argumenty ad personam.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka