Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski
142
BLOG

"W KLINCZU" - odc. 6.

Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 Zastanawiał się bazgroląc po kartce, a potem dopisał do swojej listy kolejne słowo: REWIZYTA, jednak już gdy kończył ostatnią literę skreślił je uznając, że tym razem naprawdę przesadza. 

Następna kwestia: BIZNES. To, podobnie jak specnaz, najbardziej go intrygowało. Co do ich wzajemnych relacji handlowych to wszystko jest OK. To nie budzi żadnych wątpliwości. Prosta sprawa: zamówienie, kasa, towar. Leci to już kupę czasu bez żadnych problemów. I nie to było dla Karola zagwozdką. Po raz pierwszy zaczęli snuć plany o wykorzystaniu kontaktów Wali i zaangażowaniu się na wschodzie dość wcześnie, może po sześciu, może siedmiu miesiącach znajomości, ale nie było to nic poważnego. Zwyczajne bajanie przy kieliszku, ale tak to jakoś poszło, że nie wiadomo kiedy zlecił mu przeprowadzenie wstępnego rekonesansu. Nie oczekiwał wiele, tym bardziej że i skala była mała i że Wala kilkakrotnie zastrzegał się, że jest tylko zwykłym amatorem i z profesjonalnym rozpoznaniem rynku może sobie nie poradzić. A jednak to, co zrobił dla niego i jego firmy było absolutną fuszerką nawet jak na zupełnego nowicjusza. Stracone na tym badaniu pieniądze skutecznie ostudziły zapał Karola co do wspólnych działań. Po tej sprawie, Karol był pewien, że obaj mają dość i temat wspólnych interesów już nie powróci. 

Właściwie to i nie powrócił, on raczej się cichaczem wśliznął. Zaczęło się od niewinnego narzekania na ceny, że za wysokie, że przegrywa z konkurencją, że spadają mu zyski, że inni mają sposoby, żeby to zmienić. Gdy Karol zdziwiony podniósł na niego pytający wzrok, ten od razu zaczął się zarzekać, że on oczywiście jest zadowolony i myśli tylko o tym, jak zwiększyć sprzedaż. Fakt jednak faktem, że są importerzy, którzy niczym nie ryzykując, dla zaufanych klientów, mają możliwość puszczenia połowy obrotu bez papierów, co znacznie zbija cenę. I gdyby udało się coś takiego zrobić Karolowi, to rynek i Moskwy i Kijowa stałby przed nim otworem, bo on jeszcze ma kontakty z armii, które może z powodzeniem wykorzystać. A ten jego wcześniejszy wyjazd właśnie nie wypalił z tego powodu – bo dwudziestoprocentową różnicę ceny trudno przebić.

Przy każdej okazji kiedy Wala poruszał ten temat, nigdy nie zapomniał dorzucić, że wtedy jego zakupy wzrosłyby kilkanaście jeśli nie kilkadziesiąt razy, a całe ryzyko leży po jego stronie, zaś on, Karol, działa zgodnie z prawem.

Wszystko to sączyło się do jego ucha już dobry rok, gdy świadomie – od pierwszej wzmianki o sprzedawaniu na lewo – rozpoczął intrygującą biznesową grę, ciekawy do czego Ukrainiec może się posunąć. Na razie jednak nie posuwał się dalej, nie proponował niczego konkretnego i dopóki tego nie zrobił, Karol nie mógł wykluczyć, że z jego strony to również jakaś gra, prowokacja.

Te naiwne zapewnienia Ukraińca, że on będzie czysty w takich operacjach, były zupełnie śmieszne, świadczące albo o zupełnej niewiedzy Wali, albo zakładające, że on jest kompletnym idiotą i nowicjuszem. A nie był. Pomijając wszystko inne, żeby sprzedać coś bez faktury, musiał kupić tak samo, a to się nazywało nie inaczej jak – przemyt.

I znów – pomyślał jak i przy poprzednich kwestiach – na dwoje babka wróżyła. Albo Wala jest naiwny i nasłuchał się głupot, albo wrzucił ten temat rozmyślnie mając w tym jakiś cel.  

Siorbnął piwa i napisał ostatni wyraz: JĘZYKI. Dlaczego facet, z którym prowadzi interesy, pije wódkę, spędza przynajmniej jedno popołudnie w miesiącu, z którym gada o wszystkim i o niczym, teraz przez godziny opowiada mu, że jest prawie poliglotą, że oczywiście zna płynnie rosyjski, ukraiński, że nieźle sobie radzi z polskim, przyzwoicie z niemieckim i jest bardzo biegły w angielskim. Czy chce mu powiedzieć, że w pewnym specyficznym zawodzie to norma?

Zastanawiające było również to, że Wala dotąd przedstawiał mu się jako nic nieznacząca szara myszka, w nic nieznaczącym instytucie i nagle nie wiadomo dlaczego objawia tak pożądany na całym świecie potencjał. Czy odkrycie takich możliwości jest zachętą, czy już może zawoalowaną ofertą możliwej współpracy?

Musiał do wc. Był pochłonięty myślami i spostrzegł dopiero teraz, że przy barze wolnych jest już tylko kilka foteli. Minął Araba, który zajęty rozmową z mocno wyszminkowaną blondynką, sprawiał wrażenie niewiedzącego o bożym świecie. Korytarzyk prowadzący z holu do toalet był długi i wąski. Naprzeciw niego szła dziewczyna.

Z każdym krokiem robiła na nim coraz większe wrażenie. Był pewien, że nie widział jej tu nigdy. Aksamitnie czarne, grube pukle włosów sięgały ramion. Uczesanie odsłaniało czoło, jakby po to, żeby wyeksponować śliczną oprawę żywego, jakby dziecinnie ciekawego spojrzenia. Jednak, pomimo tego błysku w oczach, wydała mu się jakaś zamyślona. Jej niewątpliwie niesłowiańskie rysy, nadawały twarzy kuszący egzotyką posmak.

Hinduska, pomyślał i zdążył szarmanckim gestem zwolnić dla niej niemal cały korytarz. Mijając go, uśmiechnęła się do niego, nieco rozbawiona jego przesadną adoracją i świadomością wrażenia, jakie na nim zrobiła. Gapił się na nią jak gówniarz, ona skręciła w hol, a on powtarzał półgłosem: ale klasa, ale klasa, zupełnie, zupełnie niesamowita.

Wychodząc, jeszcze był pod jej urokiem. W holu znowu uderzyły go tętniące pełnią sobotniego wieczoru dźwięki klubu. Charakterystyczne brzmienie saksofonu przedzierało się przez głośny gwar rozmów, śmiechów, odsuwanych krzeseł, warkoczącego ekspresu i brzęku szkła. Rozglądał się za nią, szukał jej, lecz znalezienie jej w tym tłumie wcale nie było łatwe. W końcu, zrezygnowany zawrócił na swoje miejsce.

Już prawie siadając krótkim spojrzeniem obrzucił siedzących za nim konspiratorów. Po tej lustracji pewny był jednego: tatuaże mieli wszyscy i były chyba identyczne. Sięgnął po alkohol, żałując że nawet teraz nie udało mu się rozszyfrować tych czerwono-czarnych dziargów. Do diabła z nimi! Delektował się małymi łykami, otworzył notes i zaintrygowany gapił się w te kilka wyrazów. Już wiedział, że tak dalej być nie może. Musi się dowiedzieć, kim naprawdę jest Walenty Gierczuk.

Popatrzył na zegarek, był kwadrans po dwunastej, postanowił, że zacznie od internetu. Poszukał wzrokiem Ali. Coś tłumaczyła wysokiemu blondynowi gestykulując zawzięcie, jakby tym chciała go szybciej skłonić do czegoś. Postanowił jej już sobą nie zajmować. Podniósł się i wyszukał w portfelu pięćdziesięciozłotowy banknot i gdy tylko zobaczył, że Ala jest już wolna podszedł do niej i z nagła wsunął jej w rękę zwinięty banknot.

– Idziesz już? – krzyknęła zaskoczona.

– Muszę. Jak jesteś w tygodniu?

– Ty… dlatego, że ja tu cały czas?

– Nie głuptasie, nie dlatego, mam jeszcze coś pilnego do załatwienia. Kiedy będziesz?

– Trochę mi się komplikuje, jutro wyjeżdżam. Jeszcze ta Agata – niech nie myśli, że jej podaruję, nie, nie tym razem! Jestem w poniedziałek, ale nie, w poniedziałek po pracy muszę coś załatwić, więc środa. Tak, środa na sto procent.

– Tak późno? Jak ja wytrzymam? No zgoda… widzimy się w środę.

– Musisz iść, naprawdę nie zostaniesz?

– Ala, wszystko jest OK. Mam coś do zrobienia, a w środę – chciał jej wyszeptać do ucha co będzie w środę, ale w tym gwarze było to po prostu niemożliwe. Zniechęcony niepowodzeniem tylko uśmiechnął się do niej i na pożegnanie mocno uścisnął jej rękę.

Na ulicy poczuł przyjemny chłód majowej nocy i z tego jedynie powodu wydłużył swój powrót do domu, kierując się nie jak zwykle, ku Kruczej, ale ku Marszałkowskiej.

Było już znacznie po północy, ale tu, w tym kolorowo rozświetlonym centrum, czas jak gdyby się zatrzymał na wczesnym wieczorze, nocne życie miasta wcale nie zamierzało zamierać. Nie była to jeszcze paryska, czy rzymska noc, ale nie była to już warszawska siermiężna noc lat osiemdziesiątych.

 

Zapłacili rachunek i podnieśli się jak na komendę. Wychodzili jeden za drugim, raz czy dwa przeciskając się przez tarasujących przejście, podchmielonych mężczyzn. Ostatni z nich zwolnił nieco przy barze i rzucił w kierunku zajętego blondynką Araba nienawistne spojrzenie.

– K…a, Prokop! Jak ja nienawidzę tego rozpanoszonego ścierwa – Idol zasyczał przez zęby.

– Zamknij się! – Prokop uciszył go jednym warknięciem.

Cała czwórka już w milczeniu wsiadła do czarnej primery. Idol, pomimo że był z nimi najkrócej, nie zrażony ciągnął:

– A to suka. K…a jedna. Z asfaltem. Z asfaltem się puszcza!

– Idol, k…a jest k…a! A ty zamknij japę i siedź cicho, bo skończymy zanim zaczniemy.

Przerwał na chwilę, w samochodzie zapadła cisza. Odwrócił się ku nim z pytającym wzrokiem:

– Ona?

– Chyba tak, zdaje się, że podobna…

– K…a, Idol! Ona czy nie ona? Zadzior, ty masz dobre oko, poznajesz ją?

– Nie da rady, za ciemno było.

– A ty, Mark?

– Jakby ta, włosy podobne…

– K…a z wami – Prokop był zły. – Cały wieczór się na nią gapicie i co? A zresztą diabli z tym. Zadzior! Wrzuć kurtkę i pofiluj przy bramce. Tylko go nie zgub. 

Po chwili Zadzior, prawa ręka Prokopa, kręcił się pod Oazą, niby na kogoś czekając.

 

Skręcił w Księdza Skorupki i niedługo później chwilę siedział już przed monitorem. Otworzył google i wstukał, z góry przeczuwając niepowodzenie „Walenty Gierczuk”. W sekundę komputer wyświetlił sześć rekordów, lecz żaden z nich nie dotyczył Wali. Teraz będzie to samo, pomyślał westchnąwszy cicho, położył ręce na klawiaturze i w oknie wyszukiwarki pojawiła się nazwa firmy – „WG EKSPORT–IMPORT”. W sieci nie było takiej firmy. Wchodził jeszcze na inne wyszukiwarki, otwierał strony ukraińskie, próbował tak i tak, lecz po dwudziestu minutach wiedział już, że w całym necie nie znajdzie żadnej wzmianki o Walentym, ani o prowadzonym przez niego biznesie.

Próbował przekonać sam siebie, że to jeszcze nic nie znaczy, że wiele firm, szczególnie małych – a Wala dopiero zaczynał – nie zakłada stron i po prostu w sieci nie istnieje. Prawda jednak była taka, że w głębi duszy spodziewał się kłopotów. Przypomniał sobie jak w dawnych czasach kumple podśmiewali się z niego, że zawsze chciał wszystko przewidzieć, każdą możliwą ewentualność, że już w kołysce dmuchał na zimne. Teraz wydawało mu się, że się zmienił, ale pseudo „Koncepcja”, które mu wtedy nadali, chyba nadal do niego pasuje.

Leżał w łóżku i denerwował się na siebie. Nie wydarzyło się jeszcze nic, a on nie może zasnąć. Tak było zawsze. Pojawiała się gęstwina myśli i nawet błahy problem potrafił urosnąć do monstrualnych rozmiarów, jakby to właśnie do niego na stałe przykleiło się powiedzenie, że w nocy wszystkie koty są czarne.

Może to ta narastająca bezsenność wpłynęła na niego, bo sięgnął po telefon i napisał krótkiego sms-a: zadzwoń. Długo, bardzo długo nie chciał go do tego mieszać, ale nie był idiotą, wiedział, że jeżeli sprawy obrócą się tak jak się tego obawiał, sam, nie ma najmniejszych szans.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości