Mury Smoleńska
Mury Smoleńska
Republikaniec Republikaniec
744
BLOG

Wojna smoleńska

Republikaniec Republikaniec Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Mury średniowiecznych zamczysk zawsze wywierały na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam do dziś, jak pierwszy raz stanąłem przy blankach Wawelu, i jakie było moje późniejsze rozczarowanie, gdy już dowiedziałem się, że te akurat mury to pobudowali dopiero w XIX wieku Austriacy. Potem było wiele, wiele innych – nigdy, nawet nakładając sporo drogi nie odmówiłem sobie zwiedzenia kolejnych ruin. Ale najbardziej jakoś do mojej wyobraźni przemówiły mury i baszty Smoleńska. Potężne, grube, niedźwiedziowate, trochę posępne w marcowym sztafażu. Też nie średniowieczne, bo polecił je zbudować Borys Godunow, jeszcze jako wielkorządca cara Fiodora Iwanowicza w 1595 roku, a wizytował zakończenie robót już jako Samodierżec Wszechrusi w 1602. Może te mury przemówiły do mnie tak mocno dlatego, że wiedziałem, iż walczył o nie jeden z moich przodków. Oczywiście lakoniczna zapiska z rolli chorągwi JM Pana Krzysztofa Kleczkowskiego, z którym służył ów pradziad nie pozwoliła stanąć z pewnością dokładnie w tym samym miejscu co kiedyś on, jak mogłem zrobić w pod Ostrą Bramą Wilnie, posługując się fotografią Dziadka, wykonaną 23 kwietnia 1919 roku. Ale na pewno obaj stali w grupach swoich kolegów z tak samo zadowolonymi minami i tak samo swobodnie dzierżąc w dłoniach rękojeści szabel.
Ktoś tu parę dni temu w jakiejś notce napisał Smoleńsk – miejsce przeklęte. Nieprawda. Miejsce, jak miejsce, tyle,  że na szlaku Wschód – Zachód nie do ominięcia. A skoro tak, to i dla wojsk. A jak wojska idą, to krew się leje – i polskiej krwi w tą ziemię wsiąkło przez setki lat naszego w tych stronach zaangażowania niemało. Od pierwszego razu, gdy nasi wraz z Litwinami brali tą twierdzę dla kniazia Witolda, aż po czasy najnowsze.
Miejsce trochę zapomnianego, jednego z największych i najpełniejszych triumfów naszego oręża w jego długich i bogatych dziejach.
30 kwietnia 1632 roku umierał po długim, czterdziestopięcioletnim niemal panowaniu król Polski i Wielki Książę Litewski Zygmunt Trzeci tego imienia, z szwedzkiego rodu Wazów, po kądzieli potomek Jagiellonów. Zostawiał potężne, ale otoczone niemal zewsząd przez wrogów państwo. Wrogów, których sam nieraz drażnił, jak umiał. Tyle co zawarł niekorzystny co prawda rozejm z wojowniczym bratankiem Gustawem Adolfem szwedzkim (1629),  przytarł rogów zawsze niesfornym kozackim poddanym (1630), zdołał skutecznie obronić się przed Turkiem (1621) i Tatarzynem (1624). Na Wschodzie miał rozejm, zawarty na 14 i pół roku w Dywilinie pod murami Moskwy  AD 1619. I od tej strony najprędzej mogła przyjść burza. Szwedzi zaangażowali się mocno w Niemczech, Turcy jeszcze pamiętali chocimskie baty, ale Moskale jak niczego na świecie pragnęli rewanżu za Dymitriady i odzyskania utraconych wówczas ziem smoleńskiej, siewierskiej i czernichowskiej. Głównym spiritus movens był ojciec panującego cara Michała Romanowa, metropolita Moskwy i całej Rusi Filaret. Starzec pragnął zemsty za wieloletnie uwięzienie w Malborku i wierzył, że odzyskanie strat uświetni i umocni panowanie syna. Moskale wiedzieli, ze lekko nie będzie, toteż przygotowywali się do przyszłego starcia długo i metodycznie. Oprócz własnych, tradycyjnych sił – szlacheckiej (dworianskiej) jazdy i pieszych strzelców postanowili sformować jednostki uzbrojone i zorganizowane na wzór zachodni, przodujących wówczas armii szwedzkiej i niderlandzkiej. Zaciągnięto więc licznych żołnierzy najemnych, a zachodnioeuropejscy oficerowie utworzyli z Rosjan kolejne rajtarskie i piesze regimenty. W dużej mierze na cudzoziemcach opierała się liczna artyleria, a o fortyfikacje mieli zadbać cudzoziemscy inżynierowie. Starania o zatrudnienie ekspertów militarnych i specjalistów potrzebnych do rozwinięcia produkcji broni palnej kierowały się głównie do Anglii (dzięki angielskiej Kompanii Moskiewskiej) i Szwecji.
Jeszcze w grudniu 1630 r., z Holandii do Archangielska via Goeteborg wypłynął konwój statków wiozący broń i 3000 żołnierzy. Dowodził nimi płk Aleksander Leslie. Wcześniej,  już w styczniu tego roku przebywał on w Moskwie z misją sondażową wraz z holenderskim ekspertem Juliusem Coyet, oraz kilkoma oficerami niższej rangi. Wszystko za wiedzą i zgodą Gustawa Adolfa, który liczył, że Moskale nie dadzą Zygmuntowi III możliwości wykorzystania rozejmu dla wzmocnienia sił. Z kolei z listu króla Karola I Stuarta do cara Michała Romanowa z 25 maja 1632 roku dowiadujemy się, że sukcesy misji pułkownika Tomasza Sandersona niezwykle radują jego monarchę, a z Anglii wzmocni ją wkrótce nowy transport broni i kolejne 2000 ochotników. Jego Królewska Wysokość życzył też swojemu przyjacielowi i sprzymierzeńcowi powodzenia w zamiarach. W sumie do Moskwy dotarło mniej więcej 6000 najemników - Szwedów, Niemców, Holendrów, Anglików, Szkotów, Francuzów i Włochów. Nieźle, jak na warunki wojny trzydziestoletniej, która drenowała mocno rynek najemnego żołnierza, ale moskiewskie plany wojenne zbiegły się jak raz intensywną akcją dyplomatyczną Francji i Szwecji, które dążyły do stworzenia antypolskiej koalicji. Zarówno Gustaw Adolf, jak i kardynał Richelieu pragnęli jeszcze w połowie lat 20. jak najszybciej zakończyć wojnę o ujście Wisły i przerzucić armię szwedzką na teren Rzeszy. Próbowano zmontować blok  prawosławno – protestancko - islamski przeciw Rzeczpospolitej. W sojuszu tym uczestniczyć miały Rosja, Turcja, Tatarzy, Siedmiogród oraz Kozacy zaporoscy.
Akcję koordynował ze Stambułu, holenderski rezydent Korneliusz Haga, a wspierał go patriarcha Konstantynopola Cyryl. To dzięki jego zabiegom sułtan  zdecydował się wysłać do Moskwy w 1628 roku posła, który przedstawił Rosji propozycję sojuszu wymierzonego w Rzeczpospolitą. Ponieważ patriarcha Filaret postawił warunek, że Rosja wystąpi zbrojnie dopiero wtedy, gdy Turcja pierwsza zaatakuje Polskę, rozmowy zakończyły się na razie fiaskiem. Z Zaporożcami poszło jeszcze gorzej - Kozacy odesłali szwedzkich wysłanników ciupasem w łykach  królowi do Warszawy.
Tymczasem po  rozejmie w Starym Targu (26 września 1629) Szwecja mogła wreszcie  przystąpić do wojny przeciw Habsburgom. By zabezpieczyć szwedzkie działania w Niemczech, Francja i Szwecja nasiliły działania dyplomatyczne mogące uwikłać Polskę w wojnę z Rosją. W tym celu do Moskwy wyruszył francuski poseł Deshayes, rzekomo w sprawie  handlu francusko-perskiego przez obszar Rosji. Cesarskiego zaś posła, który miał namawiać do zgody, Moskale do siebie nie wpuścili, twierdząc, że ma w orszaku za dużo Polaków.
Śmierć Zygmunta III mogła ułatwić atak w zamęcie bezkrólewia i elekcji. Gustaw Adolf listownie gorąco zachęcał cara, by wykorzystał okres bezkrólewia. Car z kolei 20 czerwca 1632 w posłanym do króla Szwecji piśmie równie ciepło poparł starania Gustawa Adolfa o koronę polską. Specjalny goniec Gustawa Adolfa, który przybył do Moskwy 20 sierpnia 1632, zawiadomił cara Michała i patriarchę Filareta, że oficerowie szwedzcy od wiosny werbują żołnierzy do armii, która ma zaatakować Polskę od zachodu.
Sobór Ziemski na carski wniosek podjął decyzję o wojnie z Rzecząpospolitą 20 czerwca 1632. Car wysłał poselstwa do Turcji i Szwecji, by omówić szczegóły współdziałania. Wydawało się  pewne, że Rzeczpospolitą czeka atak z trzech stron. Ale 16 listopada pod Lützen zginął Gustaw Adolf. Nowy kierownik szwedzkiej polityki, kanclerz Oxenstierna, był o wiele ostrożniejszy. Także Turcja postanowiła poczekać. Moskiewska machina jednak już ruszyła – w początkach października wojska przekroczyły granice.
Rzeczpospolita była o tym wszystkim znakomicie poinformowana, zagrożenie szczegółowo przedstawił posłom na wiosennym sejmie 1632 r. litewski kanclerz i hetman wielki w jednej osobie, Lew Sapieha. Ale jak zwykle w Polsce, postanowiono poczekać i zaoszczędzić. Zdecydowano póki co zaciągnąć w najbliższej przyszłości 4,5 tys. żołnierzy (trochę mało wobec spodziewanej 50-tysięcznej armii inwazyjnej, i bronić się w twierdzach, zwłaszcza smoleńskiej. Na pogranicze mieli się udać hetmani litewscy i królewicz Władysław, od 1619 roku administrator świeżo zdobytych ziem. Szczęściem, jak raz obronę powierzono właściwym ludziom. Podwojewodzi smoleński, kniaź Samuel Drucki – Sokoliński, doświadczony żołnierz, zadbał o remont starych murów i uzupełnienie ich o nowoczesne fortyfikacje polowe, ściągał skąd się dało żywność i amunicję. Odesłał na tyły sporo rodzin mieszczan i okolicznej szlachty, która chciała się chronić w twierdzy. Miał do dyspozycji ok. 1500 żołnierzy zawodowych (884 piechurów, 531 jazdy, 32 puszkarzy), 279 tzw. Kozaków horodowych (wolnych chłopów, którzy w zamian za grunt i zwolnienie od podatków zobowiązani byli w razie potrzeby do służby wojskowej), 483 ludzi z pospolitego ruszenia oraz nie znaną liczbę mieszczan, którzy dobrowolnie pomagali w obronie. W sumie mniej niż 2,5 tysiąca ludzi, ale opartych o potężne i trudno dostępne fortyfikacje, i 60 dział. Wraz z dwójką najbliższych pomocników, porucznikiem husarskim Jakubem Piotrem Wojewódzkim i horodniczym Malcherem Gudziejewskim kniaź Drucki miał wytrwać, jak się okazało ponad rok.
Hetman polny litewski Krzysztof Radziwiłł także nie zasypiał gruszek w popiele. Nie bacząc na legalistyczne opory zramolałego starszego kolegi, zaciągnął na własną rękę (i częściowo koszt) 2000 ludzi.
Moskale, dowodzeni przez Michała Szeina, dyszącego rządzą rewanżu nieszczęśliwego obrońcę Smoleńska z lat 1609-1611, ruszyli szerokim frontem od Czernichowa po Dynenburg, dość łatwo zajmując kolejne miasta, bronione przez śmiesznie małe (60-120 ludzi) załogi. Przy okazji rozrzucając po ogromnym terenie siły i tracąc cenny czas. Dopiero pod koniec listopada główny korpus moskiewski (30 tys. ludzi i 120 dział) stanął pod Smoleńskiem. Radziwiłł nie próbował zmierzyć się z taką siłą w polu, ale też i nie zamierzał ustępować.
Przed zamknięciem pierścienia oblężenia wprowadził do twierdzy 600 dodatkowych ludzi, polecił swojemu zastępcy, wojewodzie smoleńskiemu Aleksandrowi Gosiewskiemu szarpać po partyzancku przeciwnika, a następnie udał się pędem do Warszawy, na elekcję.
8 listopada, po zadziwiająco jak na polskie warunki krótkiej dyskusji i procedurze zgromadzona szlachta jednogłośnie wybrała na króla najstarszego syna zmarłego Zygmunta, Władysława. Nowy monarcha już w kilka dni po wyborze przewodniczył radzie senatu w sprawie przygotowań wojennych, a już w pierwszych dniach stycznia mógł wyprawić na front hetmana Radziwiłła z ok. 3000 ludzi. Po połączeniu z Gosiewskim, hetman polny litewski skutecznie zajął się zwalczaniem komunikacji i zaopatrzenia przeciwnika. Zdołał też dwukrotnie wprowadzić do twierdzy posiłki oraz transporty żywności i amunicji, umacniając przy okazji załogę w przekonaniu, że nie jest osamotniona.
Moskale metodycznie otoczyli twierdzę systemem fortyfikacji, prowadząc prace saperskie i ostrzał artyleryjski. Nie udały się im jednak próby szturmu, nie zdobyli nawet szczególnie ważnego przyczółka mostowego i mostu na Dnieprze.
Na szybką pomoc nie można było liczyć – stałe, „kwarciane” wojsko koronne pod hetmanem Koniecpolskim wobec niepokojących ruchów Turków i Ordy musiało pozostać na Podolu. Sprawą organizacji i finansowania armii zajął się zwołany szybko sejm koronacyjny w styczniu 1633 roku.  Sprawnie i bez sprzeciwów uchwalono podatki, oraz przystąpiono do zaciągów. Dowodzić miał osobiście król, i na jego propozycjach oparto etat wojska. Znakomita decyzja - ten trzydziestosiedmioletni wówczas mężczyzna dysponował nie tylko wielkim talentem, ale i wiedzą wojskową, nabytą pod kierunkiem wielkiego Chodkiewicza pod Moskwą i Chocimiem, u generała Spinoli pod Bredą w 1624 roku oraz wojnie o ujście Wisły ze Szwedami. Znając przeciwnika i trafnie oceniając charakter przyszłej wojny król przeforsował utworzenie armii o zupełnie innym, niż w dotychczasowej polskiej praktyce wojskowej składzie. Po raz pierwszy liczba piechoty i dragonii (ówczesna „piechota zmotoryzowana", poruszająca się konno, ale walcząca w szyku pieszym) miała przeważać nad jazdą w stosunku 60-40. image

Muszkiet lontowy z forkietem i prochownicą

W sumie królewski korpus miał liczyć 21500 ludzi. Z jazdą w Polsce nigdy problemu nie było, ale skąd wziąć tyle piechoty? Do tej pory najmowano w razie potrzeby gotowe oddziały w Niemczech i na Węgrzech. Teraz, wobec wojny trzydziestoletniej, wrogości Siedmiogrodu i opanowania Pomorza i Brandenburgii przez Szwedów ten rynek był zamknięty. Jedynie cesarski generał Wallenstein przekazał po starej przyjaźni jeden regiment dragonów. Trzeba było działać inaczej – zaciąg i wyszkolenie według zachodnioeuropejskich wzorów („cudzoziemski autorament”) powierzono doświadczonym zawodowym oficerom – Polakom (Eliasz Arciszewski, Mikołaj Abramowicz, Henryk Denhoff, Jakub Weyher), kurlandzkim Niemcom (Gothard Plater), Niemcom (Reinhold Rosen, Ernest Maydel), a nawet przedstawicielom bardziej egzotycznych nacji osiadłych w niedawno w Polsce – Irlandczykowi Butlerowi i Szkotowi Wallisonowi. Rekrutami mieli być polscy ochotnicy – chłopi i mieszczanie z dóbr królewskich, ale przy ówczesnym mało skutecznym „systemie ewidencji ludności” zaciągali się wszyscy chętni. Widać podstawowe przeszkolenie obronne w postaci obycia z bronią stało wówczas i u plebejuszy na wysokim poziomie, bo już w czerwcu większość jednostek była mniej więcej gotowa. Tylko jeden regiment z nowozaciężnych był w pełni „cudzoziemski” –  płk.  Jakub Wallison w miesiąc zebrał 800 osiadłych w Polsce Szkotów. Osiedliło się ich u nas na początku wieku mnóstwo, o czym świadczą rejestry podatkowe, gdzie specjalną opłatę ustawiono właśnie dla szkockich handlarzy, obnoszących po miasteczkach i wsiach kramiki z „norymberszczyzną” – guzikami, tasiemkami, galanterią, tanimi ozdobami i brzytwami. A także popularne do dziś w Polsce

nazwisko Szot.image

Turner - mała szkocka moneta, znajdowana dość często razem z polskimi drobniakami

17 sierpnia 1633 roku król przybył do Orszy, gdzie wyznaczono punkt zborny armii. Tymczasem warunki w twierdzy smoleńskiej pogarszały się z dnia na dzień. Ostrzał moskiewski powodował duże straty, brakowało żywności, ołowiu na kule (zebrano wszelkie cynowe naczynia i sztućce, i z nich, po stopieniu z ołowiem produkowano amunicję) i lontów do muszkietów. Moskale zdołali też zniszczyć całe odcinki murów, i wyraźnie szykowali się do generalnego szturmu. 27 sierpnia król rozłożył obóz w Hłuszycy nad Dnieprem, skąd widać już było Smoleńsk. Nic nie było przesądzone – Szein dysponował ok. 25 tys. ludzi, król miał na razie 14 tys. Ale kolejne regimenty były już w drodze, hetman Koniecpolski mimo tureckiego zagrożenia wysłał na Litwę 3000 jazdy pod kasztelanem Piasoczyńskim, a ponadto w stronę Smoleńska, deklarując wierność królowi i Rzeczypospolitej ruszyło 15 tysięcy Zaporożców. Szli powoli, kłócąc się między sobą (trzy razy po drodze zmienili hetmana), „tak dalece opici gorzałką, że wszystko wypełnili wstrętnym smrodem” (pisał mijający ich w podróży kanclerz litewski Albrecht Radziwiłł). Ale doszli, i w boju się nie oszczędzali.

image

Szkic operacji smoleńskiej
20 września zaczęła się największa w staropolskich dziejach operacja oblężnicza. Pod fort na Górze Pokrowskiej, dowodzony przez płk. Matissona, podeszły polskie regimenty, pozorując szturm. Spowodowało to opuszczenie przez Moskali pozycji blokujących most na Dnieprze, przez które przeszedł gładko regiment królewicza Jana Kazimierza (pod komendą płk. Denhoffa) z wozami żywności i amunicji dla oblężonych. 21 września Polacy rozpoczęli rzeczywiste już podejście pod fort Matissona, sypiąc własne umocnienia umożliwiające skuteczny ostrzał. Rosyjskie kontrataki odparto. O intensywności ognia świadczą biadania polskiej intendentury, że w walkach zużyto aż 60 tys. naboi muszkietowych,  Litwini atakowali zaś ufortyfikowaną cerkiew Św. Pawła, blokującą dostęp do mostu i twierdzy. Kolejny dzień walk umocnił pozycje regimentów Butlera i Rosena (gwardii królewskiej) wokół Góry Pokrowskiej. Nocą 22/23 września Matisson za zgodą Szeina opuścił niemożliwą do utrzymania pozycję.
Obóz polski przeniesiono pod zdobytą Górę Pokrowską. Smoleńsk był odblokowany. 28 września rozpoczął się atak na forty Prozorowskiego, Damma i d’Eberta. Litwini i Kozacy sforsowali Dniepr, a regimenty Rosena, Abramowicza i Weihera  przeszły przez miasto, atakując z drugiej strony. Przerażeni siłą uderzenia Moskale po jednym dniu walk uciekli nocą do głównego obozu, podpalając w pośpiechu swoje magazyny. „Pan Bóg po naszej stronie” – zanotował jeden z uczestników walk. Spadł ulewny deszcz gasząc zarzewia ognia, a w polskie ręce wpadły ogromne zapasy broni, amunicji, żywności i furażu dla koni. Samego siana wywieziono z fortu Prozorowskiego 10 tysięcy fur.
W takiej sytuacji nie do utrzymania był łańcuch moskiewskich pozycji od południowego wschodu – w nocy 3/4 października wycofali się do głównego obozu Lesley, Sanderson, Unzen, Rozworn, Fuchs i Jacobi. Tego dnia, po rocznym oblężeniu po raz pierwszy można było otworzyć wszystkie bramy miasta. Król dokonał uroczystego wjazdu, rozdał zasłużonym godności i nagrody, ale i wojny nie zaniedbywał. Siły Rzeczypospolitej właśnie wykonywały kolejny manewr.
Zdezorientowani i pobici Moskale zamierzali wycofać się na wschód. Decyzja dobra, ale spóźniona – jazda Radziwiłła i Piasoczyńskiego już  30 września dokonała głębokiego rozpoznania teatru walki. Litwini przeprowadzili główne siły bezdrożami na północ od miasta, gdzie rozłożyły się one ufortyfikowanym obozem w Bohdanowej Okolicy za Dnieprem vis-à-vis obozu Szeina. Polscy i kozaccy saperzy pod kierunkiem płk. Arciszewskiego położyli dwa mosty pontonowe na Dnieprze, i założyli forty po drugiej stronie. Kasztelan Piasoczyński 2 października zdobył z zaskoczenia położony 80 km na wschód Dorohobuż, z wielkimi magazynami broni, amunicji i żywności. Zdobycz miała ogromne znaczenie – jak zwykle w Rzeczpospolitej podatki spływały wolno, więc z żołdem zalegano. Przynajmniej zaopatrzenie zapewnili przeciwnicy. 19 października Radziwiłł zajął po cichu i bez walki Wzgórza Żaworonkowe (Skowronkowe), dominujące nad rosyjskim obozem i natychmiast je umocnił. Armia moskiewska sama znalazła się w oblężeniu. Moskale dopiero popołudniem zorientowali się w sytuacji, rzucając wszystkie siły do desperackiego ataku. Jednak regimenty Platera, Denhofa, Weihera i Wallisona wytrzymały. W walce osobiście wzięli udział hetman Krzysztof Radziwiłł, jego syn Janusz i królewicz Jan Kazimierz. Operacją kierował sam Władysław IV, kilkakrotnie znajdując się pod ostrzałem artylerii przeciwnika. Na czas przesuwał odwody i dosyłał transporty amunicji, rzucając wreszcie na pomoc wyczerpanej piechocie spieszone chorągwie jazdy z własnej ochrony. Rekord intensywności ognia z 21 września został pobity – wystrzelano 70 tys. ładunków, których wieczorem zaczęło brakować. W zapadającym zmierzchu Moskale uznali się jednak za pokonanych, i wycofali do obozu.
Regularne oblężenie obozu, z intensywnym ostrzałem artyleryjskim z 90 dział trwało do lutego 1634 roku. Siły polskie mimo strat rosły – docierały spóźnione jednostki, zaś moskiewskie topniały, od kul, głodu i dezercji. Polska jazda, niepotrzebna w oblężeniu, oraz znaczna część Zaporożców pustoszyła rosyjskie tereny po Rżew, Kaługę, Wiaźmę i Możajsk. Z Zadnieprza Jeremi Wiśniowiecki wraz z Kozakami uderzył na Siewsk. Z południa przyszła wiadomość o rozbiciu w październiku przez hetmana Koniecpolskiego tureckiej dywersji Abazy Paszy, sułtańskich usprawiedliwieniach i zlikwidowaniu zagrożenia powstania drugiego frontu. Tymczasem także w Moskwie zaszła duża zmiana – 1 października 1633 roku zmarł będący motorem tej wojny patriarcha Filaret. Car, uwolniony od ojcowskiej presji, przerażony wieściami z frontu, a jeszcze bardziej pustą kasą, która uniemożliwiła sformowanie armii mogącej ruszyć na odsiecz Szeinowi, skłaniał się do zawarcia pokoju. Jego goniec, mający poinformować o sytuacji oblężonych, wpadł w ręce polskie. Korzystając z tej wiedzy, król wysłał do Moskwy pisarza ziemskiego smoleńskiego Michała Woronicza, jako posła polskich senatorów do bojarów, z propozycją rozpoczęcia rozmów. Szein jeszcze raz usiłował przebić się z okrążenia 7 stycznia 1634 roku, znów bezskutecznie. 25 lutego 1634 roku podpisał akt kapitulacji. Jego ludzie mieli prawo z osobistymi rzeczami i bronią osobistą pomaszerować do Moskwy, zabierając ze sobą 12 lekkich dział. W uznaniu męstwa Polacy zgodzili się pozostawić im sztandary, ale wymaszerowując, każdy pułk musiał rzucić swój na chwilę pod kopyta królewskiego konia. Tak właśnie stało się 1 marca 1634 roku. W obozie pozostało ponad 100 dział i zapasy broni oraz amunicji, których wartość oceniono na milion złotych polskich.
Wymaszerować miało 12 tysięcy ludzi. Ale po ogłoszeniu, że każdy cudzoziemiec z obozu moskiewskiego może przejść na służbę królewską, albo otrzymać paszport na przejazd przez Rzeczpospolitą i pięć talarów kieszonkowego, dwa i pół tysiąca z nich przyjęło ofertę. Zbiegło do polskiego obozu także ponad tysiąc Rosjan, obawiających się konsekwencji powrotu. Do Moskwy wróciło zaledwie około 8 tys. ludzi, w tym 500 zagranicznych najemników. Michał Borysowicz Szein, oskarżony przed carem o nieudolność i nadużycia finansowe zapłacił za przegraną swoją głową.
Wobec moskiewskiej ustępliwości, i nie ustającego szwedzkiego zagrożenia (sześcioletni rozejm upływał we wrześniu 1635 roku) 14 czerwca nad rzeczką Polanówką niedaleko Wiaźmy reprezentanci wojujących państw podpisali układ pokojowy. Traktat przyznawał Rzeczpospolitej de iure Smoleńszczyznę, Siewierszczyznę i Czernichowskie, zdobyte za Zygmunta III, zaś królowi, za zrzeczenie się tytułu carskiego rekompensatę pieniężną w wysokości 20 000 rubli. Obie strony wypuszczały jeńców wojennych, i ustanawiały swobodę wzajemnego handlu – za wyjątkiem Moskwy i Warszawy.
Zaległości wobec wojska też udało się, jak na warunki XVII wieku szybko wypłacić – już w ciągu roku 1635.
Traktat obie strony zawarły „na wieczne czasy”. Tym razem wieczność miała potrwać dokładnie dwadzieścia lat.
imageBuzdygan - insygnium rotmistrza w autoramencie narodowym

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura