Gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, nikt nit miał wątpliwości, że jest ono ważnym wydarzeniem. Pierwotnie był to efekt planu "BURZA", w myśl którego poszczególne miejscowości miały wywoływać lokalne powstania tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich na polskie ziemie zajmowane przez oddziały niemieckie. Ten plan był znany wszystkim Polakom i akceptowany. Niestety, aresztowanie przywódców Armii Krajowej wymusiło pewne zmiany tego planu. I chociaż nie planowano powstania w samej Warszawie, to bieg wydarzeń wymusił je właśnie tam.
Przede wszystkim był to manifest polskości i być może dlatego tak krwawo został stłumiony.
Na wieść o powstaniu w Warszawie z różnych stron Polski wyruszyli ochotnicy, często całe oddziały partyzantów, by wesprzeć walczącą z wrogiem Warszawę. I tutaj zdarzyła się rzecz niespodziewana. Część Polski była już wyzwolona a Niemcy pozostawali na zachodnim brzegu Wisły. Zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie Warszawy. Jednak między żołnierzami skrywającymi się dotychczas w lasach a Warszawą stacjonowały już oddziały Armii Czerwonej. Dowództwo tej armii nie pozwoliło na przedostanie się na stronę niemiecką, by wesprzeć powstańców. Tym samym i plan BURZA został zakłócony do końca.
Wspomnienia z walczącej Warszawy były już wielokrotnie publikowane. Tu chciałbym zaprezentować tylko fragment wspomnień kapitana żeglugi śródlądowej, Jerzego Onderko i wspomnienia jego ojca, którzy znaleźli się w wirze walk i po ich zakończeniu rodzina została rozdzielona. Jerzy wraz z matką pozostali w Warszawie i następnie z niej wyprowadzeni jako cywile, jego ojciec wraz z grupą innych mężczyzn został wywieziony do Wrocławia (Festung Breslau) i tam dotrwał do wyzwolenia wiosną 1945 roku...
Jedziemy w kierunku Ochoty, stajemy przed domem przy ul. Słupeckiej. Część domu pali się. Niemcy pędzą nas do palących się domów i każą wyrzucać z okien, co się da – pościel, ubrania. Na podwórzu widzimy okropny obraz. W rzędzie leży około 6-8 kobiet oblanych benzyną. Palą się. Patrzymy ze wstrętem na te barbarzyńskie metody. Żandarm, który obserwuje każdy nasz ruch, widzi nasze oburzenie. Mówi: „das nich, wir das die „własowcy” i dał nam do zrozumienia, że kobiety te zostały zgwałcone i potem zamordowane. Nerwy nie wytrzymują.
Jeden z moich towarzyszy schował się gdzieś w piwnicy, jednak podczas odliczania na zbiórce Niemcy zauważyli jego brak i kazali nam go szukać. Jeżeli nie znajdziemy, wszyscy pójdziemy pod ścianę. Sami go znaleźli, wyciągnęli z piwnicy i zastrzelili na naszych oczach.
Po wielu mrożących krew w żyłach przeżyciach, po głodówce i poniewierce, dostałem się do Ursusa – tam chociaż ten garnek zupy się zjadło i jakieś spanie na pryczy w baraku.
Po kilkutygodniowej bardzo ciężkiej pracy przy demontowaniu i ładowaniu na wagony maszyn, dostaliśmy trochę prowiantu na drogę, zostaliśmy załadowani do pociągu i wyruszyliśmy w podróż w nieznane.
Dopiero w czasie transportu dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Breslau. I tak 1 październiku 1944 r. wylądowałem we Wrocławiu. Zakwaterowani zostaliśmy na Niskich Łąkach w: „Wappenhof”. Codziennie tramwajami dojeżdżaliśmy do FAMO, obecnie M-5. Pracowaliśmy na maszynach wywiezionych z Polski.
Do końca 1944 r. mieszkańcy Wrocławia nie wiedzieli, co to wojna, znali ją tylko ze słyszenia. Niektórzy byli bardzo butni i wskazując nas palcami mówili „das sind die Warszauer banditen”.
Fragment wspomnień ojca i syna, warszawiaków, które zostały opublikowane w całości w 2015 roku,
https://www.salon24.pl/u/dobrezycie/661279,sierpien-1944