Była Pierwsza Dama. Był ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce. Była pani Henryka Bochniarz. Był nawet Hubert Urbański, chociaż - jak się okazało - milionerzy wcale nie byli tak bogaci, aczkolwiek gorąco chcieli zrobić odpowiednie wrażenie. Był wreszcie pan prezes Piróg, który w profetycznym zwidzie potknął się na schodkach; pewnie już wówczas podskórnie czuł, że to jego łabędzi śpiew na tym stanowisku. Niemniej głównym bohaterem wieczoru był Dreamliner - wedle narracji telewizji TVN, coś najwspanialszego co mogło przytafić się polskiemu lotnictwu. To swoją drogą ciekawe, bo z jednej strony gwiazdy tejże stacji (pan Wojewódzki) wyśmiewają polską zaściankowość i czapkowanie wszystkiemu co zachodnie, z drugiej strony sztandarowy program informacyjny koncernu ITI przeprowadza długą transmisję z powitania jednego samolotu, wynosząc to do rangi co najmniej pierwszego załogowego lądowania na Marsie. Otoczka pompatyzmu i lukru - zwana potocznie napalaniem się szczerbatego na suchary - była olbrzymia, nawet jak na standardy TVN24.
Gdy już ów lukier z sukcesu LOT - a niewątpliwie, oddajmy sprawiedliwość, jest to sukces wizerunkowy - opadł, zaczęła się proza życia. W spółkę trzeba dopompować kolejne setki milionów złotych, co nigdy specjalnie popularne społecznie nie jest, w dodatku rodzą się pytania: dlaczego na lotnictwo, było nie było, transport niszowy w porównaniu z niedoinwestowanymi kolejami, którymi poruszają się miliony rodaków? Nie dziwota zatem, że głos zabrał sam pan premier Tusk. Trochę w swoim stylu, to znaczy pomarszczył groźnie brwi, ofuknął na prawo i lewo ale żadnych innych konsekwencji wyciągać nie zamierza; ukontentował się odejściem pana Piróga. Tegoż pana Piróga, który kilka dni temu w radio bez żenady opowiadał, że spółka LOT od 20 lat traci pieniądze - i trzeba mu oddać, bardzo nie chciał spalić za sobą mostów, zatem wił się jak piskorz, byleby tylko nie oskarżyć pana ministra skarbu o niesprawiedliwe potraktowanie swojej osoby i uczynienie zeń kozła ofiarnego. Ale czytając stenogram i słuchając nagranie rozmowy - to się czuje między wierszami. Trudno się jednak dziwić panu ministrowi Budzanowskiemu, bo zawsze trzeba jakiegoś Cygana powiesić.
Wracając jednak do pana premiera - zagrzmiał on przeto, że członkowie rady nadzorczej LOT niedostatecznie szybko informowali rząd o sytuacji u przewoźnika; stoi to w jawnej sprzeczności ze słowami pana Piróga o tym, że rady nadzorcze odbywały się co dwa tygodnie, a wyniki były ogólnie dostępne i publikowane co miesiąc. Mimo to pan premier Tusk utrzymuje, że nie tylko w LOT, ale i w ministerstwie skarbu reakcje były "późne". Premier oczekuje też od swoich podwładnych kompleksowej informacji o tym, dlaczego te reakcje są "ewidentnie spóźnione" (nie tylko od pana ministra Budzanowskiego - także od panów ministrów Nowaka i Rostowskiego). Aczkolwiek, postępując zgodnie z wypracowaną metodą - człowiek, który mówi o odpowiedzialności chyba najwięcej w Polsce "nie powiedziałby" że minister skarbu jest czemukolwiek winny. Winny już się znalazł - to przecież "opóźniający" informacje o sytuacji w spółce pan Piróg. Za swoje błędy poniósł zasłużoną karę, która z pewnością odstraszy jego następców od popełniania podobnych błędów.
Pożyczka - doprawdy przypominająca już formą "kroplówkę" - została udzielona; LOT może na razie odetchnąć z ulgą, pytanie tylko, na jak długo. Jeśli połączenia z Dalekim Wschodem na nowych samolotach nie przyniosą spodziewanych zysków - będziemy scenariusz ze stratami i pożyczkami przerabiać bez kozery rokrocznie. Oczywiście zawsze można wznosić modły do wszystkich Bogów, by Turcy znów zainteresowali się kupnem Naszego przewoźnika; pozostałoby tylko wówczas namyślić się albo nad sposobem poinformowania o tym Polaków, albo znalezieniem jak najszybciej wspaniałego tematu zastępczego, godnego żółtego paska we wspominanej już telewizji informacyjnej.
A na koniec smutna konstatacja - oczywiście dobrze się stało, że pan premier Tusk zdecydował się zabrać głos w tak ważkiej sprawie; ostatecznie rzecz idzie o grube miliony pakowane w ową studnię zdającą się nie mieć dna. Gorzej się stało, że - a to nie pierwszy raz w ciągu ostatnich pięciu lat - budzimy się z ręką w nocniku, absolutnie zdumieni, że coś nie działa tak fajnie, jak Nam dotąd wmawiano. I pan premier - nie wiem, czy celowo, czy sam już dał się ponieść własnej "fajnej" narracji - podtrzymuje to zdumienie: po prostu informacje o stanie LOT-u były opóźniane (tzw. "źli bojarzy") i dlatego on sam (tzw. "dobry car") dowiaduje się o tym na końcu. A to niedopuszczalne. I tak jak zwykle - kogoś "spoza" się poświęci, "swoim" da się delikatnego klapsa i wszystko potoczy się w stronę następnej klapy.
Można i tak, ale jak długo jeszcze?
Inne tematy w dziale Polityka