tsole tsole
145
BLOG

Bajki nasenne

tsole tsole Wiersze Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Z okazji Dnia Dziecka - dla dzieci małych i dużych :-)

W pewnym dużym bloku na wielkomiejskim osiedlu żyła szczęśliwa rodzina. Tata i mama cieszyli się dwójką zdrowych, wspaniałych dzieci: córeczką Julcią i starszym od niej o dwa lata synkiem Piotrusiem. Rodzice bardzo troszczyli się o swoje dzieci, które były dla nich źródłem nieustającej radości. Lecz prócz radości w życiu pojawiają się także smutki. Na szczęście drobne. Choćby takie, jak kłopoty dzieci z zasypianiem. Zwłaszcza dotyczyło to Julci, którą rozpierała energia i ciekawość świata. Mama próbowała wielu sposobów: głaskanie po brwiach, nucenie kołysanek, włączanie suszarki... nic nie pomagało. Wreszcie sięgnęła po bajki. W mieście pojawiła się właśnie sieć bajkomatów, lecz żadna z oferowanych w nich bajek nie pomogła. Koleżanka poradziła mamie, by udała się do położonej w centrum miasta apteki o obiecującej nazwie „Bajka”, która specjalizuje się wyłącznie w lekach dla dzieci. Mama skorzystała z tej rady.
Za ladą w aptece krzątała się starsza pani w białym kitlu o łagodnym, uspokajającym spojrzeniu. Gdy mama zwierzyła się jej z kłopotu, powiedziała:
- To typowy problem, ale poradzimy sobie z nim. Mamy spory wybór bajek nasennych dla dzieci w różnym wieku. Co córeczka lubi najbardziej?
- Zabawę w piaskownicy. Uwielbia także zwierzątka.
- Wspaniale. Mam tu bajkę jakby specjalnie dla niej wymyśloną.


O kotku Samotku

W pewnym uroczym miasteczku żył kotek Samotek. Był bardzo ładny, zawsze czysty i zadbany.
Był też dumny i niezależny. Chadzał wyłącznie własnymi ścieżkami.
Pewnego słonecznego ranka kotek wyszedł sobie na spacer. Minął sklep, za którym był duży plac zabaw. Poszedł na skróty w kierunku parku. Przechodząc obok piaskownicy, kątem oka dostrzegł Lilkę, córkę sąsiadów. Lilka też go zobaczyła i machając drobną rączką zawołała:
– Cześć kotku! Chodź pobawimy się razem!
– Też coś! – pomyślał kotek Samotek, a głośno powiedział:
– Nie, dziękuję! – był bowiem bardzo uprzejmy.
– Chodź! – zachęcała niezrażona Lilka. – Mam tu mnóstwo zabawek, ulepię ci myszkę z piasku…
– Nie trzeba – roześmiał się kotek. – Baw się sama. Ja jestem kotek Samotek, chodzę własnymi ścieżkami i uwielbiam zabawy sam ze sobą.
– Szkoda – zasmuciła się Lilka, ale kotek już tego nie słyszał, bo oddalił się szybko.
Idzie dróżką przed siebie, nie rozglądając się wokół. Nagle słyszy czyjś głosik:
– Chodź się bawić!
Patrzy – a przy dróżce siedzi zajączek Kickicuś. Mały i szary, całkiem jak przytulanka.
– Nie będę się z tobą bawił – powiedział kotek Samotek nie zatrzymując się.
– Dlaczego?
– Bo ja jestem kotek Samotek, chodzę własnymi ścieżkami i bawię się tylko sam ze sobą!
I poszedł dalej, a zajączek patrzył za nim z zawiedzioną miną.
Idzie więc kotek dalej piękną alejką. Nagle zza krzaka wyskakuje coś rudego.
– Chodź się bawić! – woła do kotka ta ognista futrzana kulka.
– A ty coś za jeden? – zdziwił się kotek, ale nawet nie zwolnił tempa swojego spaceru.
– Jestem lisek Sprycisek i bardzo lubię być oswajany. No chodź, pobawimy się tu obok na łączce!
– Wybacz, ale nie mam zamiaru się z tobą bawić ani cię oswajać – powiedział kotek uprzejmie, lecz stanowczo.
– A to dlaczego?
– Bo jestem kotek Samotek, chodzę własnymi ścieżkami i bawię się tylko sam ze sobą. Rozumiesz, lubię dobre towarzystwo – powiedział kotek z wyższością i oddalił się. Lisek Sprycisek patrzył za nim zdziwiony.
Kotek skręcił w boczną alejkę. Rosło tu więcej drzew, które rzucały cień i szumiały nieśmiało.
Wtem z jednego drzewa zeskoczyła wiewiórka. Poruszając z gracją puszystym ogonem, zagrodziła kotkowi drogę. Nie miała jednak złych zamiarów.
– Hejka! – zawołała radośnie, machając łapką kotkowi przed nosem.
– Hejka – niechętnie odpowiedział kotek Samotek, który nie był zadowolony z tego, że musiał się zatrzymać. – Kim jesteś i czego chcesz?
– Jestem wiewiórka Rudakita i chcę się z tobą pobawić. Chodź, zobaczymy kto szybciej wdrapie się na to drzewo!
– Nie mam ochoty – odpowiedział kotek z godnością, usiłując wyminąć wiewiórkę. – Jestem kotek Samotek i nie bawię się z byle kim. Poza tym to łażenie po drzewach… czy to przystoi tak statecznym istotom jak ja?
– Nie to nie – zapiszczała Rudakita. – Znajdę sobie innego towarzysza do zabawy. O, już mam! – krzyknęła, widząc drugą wiewiórkę skaczącą z gałęzi na gałąź. – Bywaj – machnęła kotkowi kitą na pożegnanie i potężnym susem wskoczyła na drzewo, znikając w gęstwinie liści.
Kotek Samotek poszedł dalej. Alejka doprowadziła go do ulicy na skraju parku. Kotek bywał tu często, wiedział, że ruch na uliczce jest niewielki, niemniej z uwagą rozejrzał się na obie strony, nim przeszedł przez jezdnię. Nagle usłyszał hałas. Spojrzał w tym kierunku i zmartwiał: zawsze zamknięta furtka willi teraz była uchylona, a przez szparę majaczyła kosmata morda ogromnego psa. Był to Szczekun, postrach wszystkich okolicznych zwierząt. Ujrzawszy kotka Samotka ruszył z impetem w jego kierunku, szczekając głośno.
– Z nim nie ma żartów! – pomyślał kotek Samotek. Błyskawicznie odwrócił się i rozpoczął ucieczkę.
Przebiegł przez jezdnię, tym razem bez sprawdzania, czy nie nadjeżdża jakiś pojazd i skierował się alejką w głąb parku. Aby nie tracić tempa, nie oglądał się, ale szczekanie słychać było coraz głośniej – pies zbliżał się w zastraszającym tempie. Cóż, psy są duże, połykają przestrzeń ogromnymi susami.
Biegnie więc kotek, biegnie – i widzi wiewiórkę baraszkującą z koleżanką w trawie. Woła do niej z daleka:
– Rudakito, na pomoc! Schowaj mnie, bo mnie pies goni!
– Cha, cha! – zapiszczała wiewiórka – przecież ty jesteś kotek Samotek, prawda? No to sam się schowaj! – śmiejąc się, pobiegła za koleżanką w kierunku drzewa.
Kotek przyspieszył, ale pies zbliżał się nieuchronnie. Był tuż, tuż. Kotek wybiegł na główną alejkę i zobaczył liska wygrzewającego się w słońcu. Krzyczy więc do niego z daleka:
– Lisku Sprycisku, schowaj mnie do swojej norki! Zobacz, jaki wstrętny, ogromny pies mnie goni, na pewno chce mnie zjeść!
– Nie chciałeś mnie oswoić, to jak mam cię wpuścić do mojej norki? – odpowiedział lisek. – Nic z tego. Skoro lubisz towarzystwo samego siebie, pomóż sobie sam! – odwrócił się i pobiegł do nory, bo też trochę obawiał się groźnego psa.
A kotek, coraz bardziej przerażony i zmęczony, uciekał co sił w łapach. Gdy dobiegł do zakrętu, na którym siedział zajączek, ledwie dyszał. Za to pies jakby zyskiwał nowe siły. Szczekał coraz groźniej.
– Uff, uff – wysapał kotek. – Kickusiu, błagam cię, ratuj! Pies mnie goni! Ogromny i zły! Już nie mam sił biec dalej!
– Pies? – przestraszył się zajączek. – Nie mogę ci pomóc, jestem za słaby, poza tym nie chciałeś się ze mną bawić, to dlaczego miałbym ci pomagać? – po czym oddalił się pośpiesznie, kicając dużymi susami.
Kotek ostatkiem sił dotarł na brzeg parku i skręcił, przecinając plac zabaw. Ostatni ratunek w Lilce – myślał. – A może pies się wystraszy i zrezygnuje?
Niestety pies nie zrezygnował. Gonił jeszcze bardziej zawzięcie niż dotąd. Słysząc zajadłe szczekanie, Lilka podniosła głowę. Zobaczyła słaniającego się ze zmęczenia kotka Samotka, którego już niemal dosięgał swoimi pazurami jakiś kudłaty pies.
– Lilko… ja… ratuj… – kotek nie mógł już mówić, tak był zdyszany. Wskoczył do piaskownicy. Lilka natychmiast przykryła go wiaderkiem, przy pomocy którego robiła babki z piasku.
– Poszedł! – krzyknęła na psa. O dziwo, ten podkulił ogon i natychmiast pobiegł z powrotem. Lilka zdjęła wiaderko, odsłaniając ciężko dyszącego kota, którego nastroszony ogon drgał nerwowo.
– Dzięki!... dziękuję ci Lilko, ocaliłaś mi życie… wyszeptał kotek Samotek.
– Widzisz? A taki byłeś dumny i niezależny! Myślałeś, że zawsze dasz sobie radę sam?
– Tak – kotek spuścił głowę ze wstydem. – Teraz dostałem nauczkę.
– Więc pobawisz się ze mną?
– Oczywiście. Tylko pozwól, że nieco odsapnę.
Po chwili Lilka z kotkiem zgodnie bawili się w piaskownicy. A gdy kotkowi ustąpiło zmęczenie, biegali razem po placu zabaw. Brykali tak radośnie, że ich gwar usłyszały zwierzątka z parku i zaciekawione przybiegły na plac. Zobaczywszy je, kotek pobiegł na spotkanie.
– Chodźcie, pobawimy się wszyscy razem!
– Martwiłam się o ciebie – zawołała Rudakita.
– Przepraszam, że ci nie pomogłem – powiedział Kickicuś – ale bardzo się wystraszyłem! Ten pies był taki ogromny i zły!
– To cud, że żyjesz – powiedział lisek.
– Dzięki Lilce. Ona mnie ocaliła. Dzięki niej zrozumiałem, że nie warto być samotkiem w życiu.
– To jak teraz będziesz się nazywał?
– Bo ja wiem? Wymyślcie coś!
– Może kotek Wspólnotek? – zaproponowała Lilka. Zachwycone zwierzęta przyjęły nowe imię kotka oklaskami.
Odtąd wszyscy wspólnie bawili się i wszędzie chodzili razem. A na widok tak zgranej grupy przyjaciół nawet Szczekun ustępował z drogi.

Rzeczywiście, bajka ta bardzo spodobała się Julci. Chciała jej słuchać każdego wieczoru i, mimo że znała ją już na pamięć, zawsze żywo i z przejęciem reagowała na przygody kotka. A szczęśliwy finał tej historii tak mocno ją uspokajał, że w mig zasypiała.
Niestety, bajka nie sprawdzała się w przypadku Piotrusia. Mama poszła więc do apteki z bajkami nasennymi, aby poszukać czegoś skutecznego. Starsza pani w białym kitlu o łagodnym, uspokajającym spojrzeniu uśmiechnęła się, gdy mama wyjawiła jej swój problem.
- O, tak, chłopcy mają zazwyczaj inne zainteresowania. Założę się, że pani synek pasjonuje się techniką, motoryzacją...
- Z ust mi pani to wyjęła - roześmiała się mama.
- Zatem jestem pewna, że ta historia spełni swoje zadania - powiedziała starsza pani, sięgając na półkę z bajkami nasennymi.


O Garażu

Ta historia zdarzyła się wcale nie za siedmioma lasami, siedmioma górami. Zdarzyła się tu, w tym mieście, które jednak ma coś wspólnego z siódemką – składa się mianowicie z siedmiu dzielnic. Sama historia miała miejsce w dzielnicy centralnej, zwanej, jak w wielu innych miastach, Śródmieściem.
Nasze Śródmieście jest podobne do tych w innych miastach. Stoi tam wiele budynków różnego kształtu, wieku i przeznaczenia. Mimo tych różnic budynki prowadzą wzorowo zgodne życie, choć nierzadko różnią się w swoich poglądach, opiniach i ocenach.
Dziwicie się? Myślicie, że budynki to takie duże, martwe i nieczułe przedmioty? Jeśli tak uważacie, to jesteście w błędzie. Budynki są bardzo towarzyskie, wrażliwe i mądre, co wynika z ich życiowego doświadczenia, bo na ogół mają swój wiek i wiele w życiu widziały, będąc świadkami radości i smutków użytkujących je mieszkańców.
Lecz budynki też nie żyją wiecznie. Bywa, że niektóre popadają w ruinę, bądź to ze względu na niszczące działanie czasu, bądź wskutek niewłaściwego działania ludzi, którzy nie zawsze się o nie troszczą. Owszem, otaczają opieką budowle szczególnie cenne i wiekowe – nazywają je zabytkami i pokazują z dumą przyjezdnym wycieczkom. Jeśli jednak budynek jest niezbyt piękny i nieszczególnie użyteczny, wtedy podejmują decyzję o jego wyburzeniu i zbudowaniu w tym miejscu innego budynku.
Historia, którą wam chcę opowiedzieć, zaczęła się właśnie od wyburzenia takiej starej rudery, która nie była już do niczego przydatna, a tylko szpeciła Śródmieście. Okoliczne budynki w milczeniu przyglądały się pracom brygady wyburzeniowej. Milczenie to nie oznaczało jednak braku reakcji, bo budynki porozumiewają się ze sobą bez słów.
– Każdego czeka ten sam los – westchnęło filozoficznie Muzeum.
– Chyba nie myślisz o sobie – odezwała się Szkoła. – Ludzie cię hołubią i otaczają troską.
– Muzeum ma rację, ale co zrobić, taka kolej rzeczy – powiedział Biurowiec. – Prawdę mówiąc, jestem zadowolony. Moi lokatorzy – a mam ich najwięcej z was – wciąż utyskiwali na tę ruderę. Ciekawe, co ludzie postawią w tym miejscu...
– Akurat to nie jest dla mnie tajemnicą – powiedział Ratusz, w którym urzędowali gospodarze miasta. – Burmistrz podpisał dziś umowę na zbudowanie tu garażu.
– Garażu? A co to takiego? – spytała Katedra.
– Nie wiesz? Prawda, ty jesteś taka staroświecka – zaśmiał się Supermarket. – Garaż to mieszkanie dla samochodów.
– Samochody nie potrzebują mieszkań. Wiem o tym, bo każdej niedzieli ludzie przyjeżdżają do mnie na nabożeństwa i parkują samochody na katedralnym placu – sprzeciwiła się Katedra.
– Nie masz racji – wtrącił się AutoSerwis. – Samochody przechowywane w pomieszczeniach zamkniętych mniej się psują i dłużej żyją.
– To prawda, ale ten plac po ruderze jest ogromny! – zauważyła Przychodnia. – Po co ludziom taki duży garaż?
– Bo aut wciąż przybywa – odparł AutoSerwis. – Kto jak kto, ale ja czuję to na własnej skórze.
– Raczej „na własnej ścianie”, skórę to mają ludzie – mruknął Biurowiec. – Ale masz rację. Dziś już wszyscy pracownicy biur, które mieszczą się u mnie, mają samochód. Niektórzy nawet po kilka!
– Dodatkowo do Śródmieścia każdego dnia przyjeżdża mnóstwo ludzi z innych dzielnic, a także z innych miast. Na zakupy, w celu załatwienia jakichś spraw w urzędach, w odwiedziny i tak dalej. Dlatego ten garaż nie tylko zajmie całą powierzchnię po ruderze, ale będzie miał osiem pięter. Trzy pod ziemią i pięć na powierzchni – objaśnił Ratusz.
– Oj, to będzie wyższy ode mnie – zmartwił się Supermarket.
– Ale mnie nie doścignie – roześmiała się Katedra.

***

Po trzech miesiącach Garaż był gotowy. Okoliczne budynki odetchnęły z ulgą, bo okres ten był dla nich pasmem udręk. Ciągły ruch, hałas, wszędobylski kurz... prawdę mówiąc, miały już tego dosyć. Mimo to nie okazywały pretensji do nowego budynku. Jak już mówiłem, żyły ze sobą w zgodzie i chciały także Garaż przyjąć do grona przyjaciół.
Musiały się jednak uzbroić w cierpliwość, bo dziś w Śródmieściu odbyła się wielka uroczystość otwarcia nowego Garażu. Przyjechało mnóstwo ludzi, nawet delegacja z samym Ministrem, który wraz z Burmistrzem uroczyście dokonał przecięcia wstęgi.
Ledwie goście odjechali, do Garażu zaczęły wjeżdżać auta. Budynki ze zdumieniem i respektem przyglądały się temu barwnemu, długiemu na kilka kilometrów korowodowi.

Na czele dumny Mercedes-Benz,
za nim Kia, Hyundai i Daewoo też.
Następnie Rolls-Royce - cichy jak duch,
za to hałasu robił za dwóch
Moskwicz, za którym jechała Łada,
potem japońska liczna gromada:
Subaru, Nissan, Honda i Mazda
Toyota - znana autostrad gwiazda,
wytworny Lexus, zgrabne Subaru,
Datsun, Suzuki - też pełne czaru,
dostojny Maybach, BMW czarne
i terenowe Jeepy mocarne
i luksusowe wręcz Lamborghini,
Alfa Romeo o pięknej linii,
Cadillac, Pontiac, Ford i Mercury,
Lancia, Ferrari znane z brawury,
hiszpański Seat i czeska Skoda,
Lotus, co w wielu wygrał zawodach,
Renault, Citroen i Peugeot z Francji,
Volvo, co słynie wciąż z elegancji,
i bez kompleksów Fiat, chociaż mały,
i te, co kiedyś tu królowały:
ciężki Polonez, obła Syrena,
nie brakło tutaj też Volkswagena,
Wartburg i Trabant - auta nienowe,
Audi i Opel, wózki widłowe,
dla których miejsca już nie starczyło.
Zapadła cisza. Cicho. Jak miło...

– Drogi Garażu, witamy cię w naszym gronie! – odezwał się uroczyście Ratusz, uznając że to dobry moment na powitanie.
– A wy co za jedni? – spytał z roztargnieniem Garaż, bo wciąż był pod wrażeniem tasiemcowego korowodu aut, które zawitały pod jego dach, a także poprzedzającej go uroczystości otwarcia, gdzie znajdował się w centrum uwagi dostojnych gości.
– Jesteśmy budynkami Śródmieścia – odparł Ratusz, którego trudno było wybić z pantałyku. – Ja jestem Ratusz i rezyduję tu ponad 600 lat, ale najstarsza jest Katedra – stoi tu niewzruszenie od 800 lat, przetrwała wszystkie kataklizmy i zawieruchy wojenne...
– A ile ma aut? – przerwał bezwzględnie Garaż.
– Nie samymi autami budynek żyje – zauważyła rezolutnie Szkoła.
– Bzdura! – krzyknął Garaż. – Liczy się tylko bogactwo! Katedra stoi osiemset lat i czego się dorobiła? Tych paru witraży i złoconych świeczników? A ja, ledwie zostałem postawiony i uruchomiony, mam już ponad tysiąc aut! Nikt z was tylu nie ma!
– W moich sejfach są miliony banknotów i setki sztabek złota, ale się tym tak nie chwalę – wtrącił Bank.
– Ale czy tu tylko o ilość chodzi? – zapytał AutoSerwis.
– Nie tylko, oczywiście – odparł Garaż. – Także o jakość! A u ciebie stoją tylko auta zepsute i uszkodzone, podczas gdy u mnie nówki z całego świata! Jestem bogaty! A wy mi do pięt nie dorastacie!
I tak się chwalił aż do rana.
A rankiem auta poczęły wyjeżdżać z Garażu. Wyjeżdżały w porządku dokładnie odwrotnym do tego, w jakim wieczorem wjeżdżały. Nie będę powtarzał tej wyliczanki, lecz Ty, Drogi Mały Czytelniku możesz spróbować to zrobić. Zobaczymy, ile zapamiętałeś... :)
Garaż, początkowo zaskoczony, jął się coraz bardziej niepokoić. „Co tu się wyrabia z moim bogactwem?” – myślał gorączkowo. Budynki przyglądały się temu, wymieniając między sobą dyskretne uśmiechy.
A gdy ostatnie auto opuściło Garaż, zaczęły się gromko śmiać.
– No i co Garażu? Gdzie są te rzekomo twoje auta? Co się stało z tym całym podobno twoim bogactwem?
Ogarnięty wstydem Garaż zaczerwienił się od fundamentów po dach. Dobrze, że z tego wstydu nie spłonął.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobro nie wyszło. Garaż zrozumiał, że nie warto być samochwałą. Że warto zachować skromność i szacunek dla starszych i mądrzejszych.
Z biegiem czasu stał się aktywnym i lubianym członkiem tego wytwornego towarzystwa budynków Śródmieścia, które wspaniałomyślnie zapomniało mu niefortunny incydent z przechwałkami.

Minęło kilka lat. Problemy Julki i Piotrka z zasypianiem się skończyły. Mimo odmiennych zainteresowań dzieci lubiły razem się bawić i ze sobą przebywać. Do tego stopnia, że zażyczyły sobie wspólnie słuchać bajki na dobranoc.
- Tylko musi w niej być o przyjaźni - zastrzegła się Julka.
- A także o technice - dodał Piotrek. - No i żeby trzymała w napięciu!
„Ciężki problem” - pomyślała mama. - „Bez pomocy pani z apteki się nie obędzie”.
Starsza pani w białym kitlu o łagodnym, uspokajającym spojrzeniu wysłuchała jej uważnie i kiwając głową powiedziała:
- Dzieci dorastają, więc i bajki muszą dorastać z nimi. Mam tu coś specjalnego: niesamowitą historię, która powinna wzruszyć pani córeczkę i zainteresować syna.


O drzewie, które chciało latać

W lesie rosło drzewo. Nic szczególnego. Po prostu – zwyczajne, szare drzewo. No, niezupełnie szare. Już raczej zielone.
Pewno myślicie, że drzewa wiodą beztroski żywot? Ja też tak kiedyś myślałem, lecz od czasu, gdy usłyszałem historię, którą chcę Wam teraz opowiedzieć, wiem, że drzewa mają też swoje smutki.
Choćby to nasze niepozorne drzewo. Na pierwszy rzut oka takie szczęśliwe, w rzeczywistości miało nie lada zmartwienie: było niewysokie.
Oho, już widzę, że wielu z Was rozumie to doskonale! Lecz Wy nie macie powodu do zmartwienia. Jesteście jeszcze młodzi, wyrośniecie. Co innego nasze drzewo. Było już dorosłe, lecz pozostało małe. Inne, wyższe drzewa, które wygrały z nim wyścig ku słońcu, brutalnie zasłaniały mu dostęp do ożywczych, ciepłych promieni. A kiedy nadchodził deszcz, zakrywały go całkiem, chciwie dzieląc między siebie życiodajne krople. Nasze drzewo musiało zadowolić się resztkami, jakie ściekały po liściach jego pogromców, gdy ci opili się do syta. Również wiatr rzadko gościł na niższych poziomach lasu. A przecież wiemy, jak lubią drzewa, gdy wiatr muska ich gałązki! Szumią wtedy radośnie swoimi listkami.
– Wszyscy o mnie zapomnieli – wzdychało drzewo, tęskniąc za ciepłym promyczkiem, za kryształowymi kroplami deszczu, za letnim zefirkiem. – Nikogo nie obchodzi, że jest mi tak ciężko. Ach, jak byłoby wspaniale, gdybym urosło duże! – z zazdrością patrzyło w górę na korony swych potężniejszych kolegów, które przesłaniały mu błękit nieba.
Pewnego dnia na gałęzi drzewa usiadł ptaszek. Drzewo, które akurat spało, obudziło się, wyczuwszy intruza.
– Kto mnie śmiał obudzić – pomyślało gniewnie, jako że drzewo, podobnie jak my, ludzie, nie lubią, by je wyrywać z drzemki.
Ptaszek jednak nic sobie z tego nie robił. Siedział i czyścił piórka z taką energią, że rozbujał wszystkie okoliczne gałązki.
– Jeszcze spadnie! – pomyślało drzewo.
Ale ptaszek nie spadł. Odfrunął po prostu. Drzewo patrzyło za nim z zazdrością.
– Ten ma dobrze – myślało. – Nie przeszkadza mu, że jest taki mały. Wszędzie doleci. Wszystko zobaczy. Nawet w pochmurny dzień może wygrzewać się w słońcu, wzleciawszy ponad chmury. – Znów zaczęło użalać się nad sobą.
Tymczasem ptaszek wrócił. Trzymał w dziobku czarną, uschniętą gałązkę. Starannie umocował ją w rozwidleniu konara.
– Też coś! – obruszyło się drzewo w myślach. – Nie dość mam ładnych, zielonych gałązek?
Po chwili ptaszek przyniósł drugą gałązkę i ulokował obok pierwszej. Potem trzecią, czwartą... Pracował aż do wieczora. A wieczorem okazało się, że uwił śliczne gniazdko! Wymościł je mchem i sianem, po czym ulokował się w nim wygodnie.
– Słuchaj, ptaszku – nie wytrzymało drzewo. – Po co właściwie zrobiłeś to...to...
– Gniazdko? Aby w nim wypoczywać!
– Wypoczywać?! – zdziwiło się drzewo – Gdybym umiało latać jak ty, to nic innego w życiu nie chciałobym robić. Tyle ciekawych rzeczy jest do obejrzenia!
– Tak ci się tylko zdaje – roześmiał się ptak. – Latanie jest bardzo przyjemne, ale też niezmiernie męczące. Trzeba często odpoczywać. Ponadto muszę przecież gdzieś spać.
– Mógłbyś spać na gałązce – drzewo nie dawało za wygraną. – Warto było męczyć się cały dzień?
– Spadłbym z gałązki we śnie – znów roześmiał się ptak. – A w gniazdku jest zacisznie i bezpiecznie.
– To dziwne – pomyślało drzewo. – Ptaszek ma dostęp do wiatru, kiedy tylko chce i szuka schronienia w zaciszu. A ja tęsknię za byle powiewem. Nie powiem, żeby to było sprawiedliwe.
Mijały dni. Drzewo zaprzyjaźniło się z ptakiem, który wracał wieczorami do swego maleńkiego domku i, mimo że był zmęczony, opowiadał o szerokim świecie. O przygodach, które go spotkały. O radosnych i szalonych harcach wśród obłoków.
Drzewo lubiło te opowieści, lecz smutniało coraz bardziej. Coraz częściej tęskniło do słonecznego świata, o którym tak pięknie opowiadał ptak. Kiedyś, późnym wieczorem, gdy skończył on już swą opowieść, postanowiło zwierzyć się ze swych zmartwień. Ptak słuchał z uwagą.
– Może jeszcze wyrośniesz – pocieszał jak umiał.
– Wątpliwe – z żalem powiedziało drzewo. – Już tyle lat minęło... Popatrz na moich rówieśników – wskazało gałęziami w górę. Ptak spojrzał w tym kierunku, ale było już ciemno.
– Jeśli nie mogę urosnąć, to może nauczysz mnie latać? – spytało drzewo nieśmiało po chwili milczenia.
– Nigdy nie słyszałem, by drzewa fruwały – powiedział ptak z powątpiewaniem. Nagle zrobiło mu się żal drzewa. Zaczął je pocieszać.
– Nie martw się. Jutro coś wymyślimy. Mam mnóstwo mądrych przyjaciół. A teraz śpijmy już. Dobranoc.
Po raz pierwszy od wielu, wielu dni drzewo zasnęło z nadzieją na odmianę swego niewesołego losu.
Rankiem ptaszek poleciał szukać swoich przyjaciół. Napotkał na Szpaka, który mieszkał na skraju lasu. Szpak był stary i bardzo doświadczony. Wysłuchał historii drzewa z zainteresowaniem, po czym pokiwał smętnie głową.
– Cóż... Jeśli drzewo dotąd nie urosło, to już nie urośnie – powiedział. – Natomiast co do latania... Wiele lat żyję na tym świecie. Wiele widziałem, ale latającego drzewa nie widziałem. Nic ci nie mogę pomóc.
Ptak posmutniał. Tak bardzo liczył na Szpaka.
– Cóż, widać tak musi być – wymamrotał. – Żegnaj, Szpaku!
– Zaczekaj! Co prawda, nie umiem ci pomóc, lecz znam kogoś, kto mógłby to zrobić.
– Kto?!
– To mądry ptak. Najmądrzejszy pod słońcem. A raczej pod księżycem, bo lata tylko w nocy, za to w dzień śpi. Nazywa się Sowa.
– Sowa? Nie widziałem takiego ptaka!!
– Bo mieszka hen, w głębi lasu. Z rzadka fruwa gdzieś dalej. Poznasz go łatwo po olbrzymich oczach.
– Dziękuję ci – uradował się ptak i pofrunął co sił w skrzydłach do swojego drzewa. Drzewo też się uradowało, ujrzawszy go.
– Przyleciałeś! No i co? I co? – dopytywało się niecierpliwie.
– Musisz jeszcze trochę poczekać. Wybieram się w nocy do głębin lasu – powiedział ptak. – Mieszka tam bardzo mądra Sowa. Ona jedna może nam pomóc. A teraz pozwól mi się zdrzemnąć. Obudź mnie, kiedy się ściemni.
Drzewo otuliło gniazdko gałązkami, by najmniejszy podmuch nie zakłócił snu ptaka.
O zmroku ptak poleciał do lasu. Drzewo czekało z lękiem i niecierpliwością. Bało się o swego małego przyjaciela.
Było już dobrze po północy, gdy ptak wrócił do gniazda. Był bardzo zmęczony.
– No i co? I co? – znów dopytywało się drzewo.
– Teraz idę spać – oznajmił ptak. – Rano wszystko ci opowiem.
– Powiedz chociaż, czy Sowa znalazła jakąś radę – prosiło drzewo. Jednak ptak już spał. Za to drzewo nie zasnęło aż do rana. Dygotało z zimna i niecierpliwości.
O świcie ptak się obudził.
– Cóż – powiedział. – Sowa twierdzi, że już więcej nie urośniesz.
– Nie urosnę? – spytało zawiedzione drzewo. – To już nie ma dla mnie ratunku?
– Tego nie powiedziałem. Sowa znalazła sposób na to, byś mogło latać. Musisz uschnąć.
– Uschnąć?! – przeraziło się drzewo. – Jak to uschnąć? Nie mogę! Nie chcę usychać! Uschnięte drzewa są takie brzydkie!
– Tak radzi Sowa. Mówiła jeszcze sporo mądrych rzeczy o tym, jak uschnięte drzewa latają, ale niewiele z tego zrozumiałem. Wiem jedno: jeśli chcesz latać, musisz uschnąć. Coś za coś. – powiedział ptak stanowczo. Zrzędzenie drzewa trochę go już zaczynało nużyć. – A teraz musimy się pożegnać.
– Odlatujesz?! – wykrzyknęło drzewo z jękiem zawodu. – Zostawiasz mnie? Co ja pocznę bez ciebie?
– Robi się zimno. Muszę odlecieć do ciepłych krajów – cierpliwie tłumaczył ptak. – Co rok tak robię. W zimie zginąłbym z głodu i chłodu. Ale nie rozpaczaj, bo na pewno jeszcze się spotkamy. Jeśli zdecydujesz się uschnąć, będziesz latać jak ja. A jeśli nie – przylecę wiosną do ciebie. I będę ci opowiadał o przygodach, które spotkały mnie w ciepłych krajach – mówiąc to, pomachał drzewu skrzydełkami na pożegnanie i odleciał.
Drzewo zostało samo. Było w rozterce. Usłuchać rady Sowy, czy nie?
Jesień, która właśnie nadeszła pomogła mu w podjęciu decyzji. Po pierwszym przymrozku liście poczerwieniały, poskręcały się i zeschły. Wtedy w las wpadł wicher. Tak silny, że doleciał nawet do naszego drzewa. Targnął gałązkami, strącając wszystkie suche liście.
– No! – pomyślało drzewo. – Strach ma wielkie oczy. Jesień pomogła mi uschnąć.
Lecz wszystkie okoliczne drzewa także straciły liście.
– Czy one też chcą latać? – dziwiło się drzewo.

***

Przyszła zima. Drzewa zapadły w głęboki sen. Nawet szalejące zamiecie śnieżne nie były w stanie ich obudzić. Gałęzie biły wściekle w napadający na nie wicher, starając się go odpędzić i złowrogo szumiały przez sen.
Powoli dni stawały się coraz dłuższe i cieplejsze. Drzewa jęły budzić się z zimowego snu. Ożywcze soki krążyły coraz szybciej w ich gałązkach, tworząc na końcach małe zielono-brązowe pąki.
Czując wędrówkę soków w konarach, drzewo zrozumiało nagle, że wcale nie uschło. Po prostu poszło spać jak co roku w zimę. Odkryło, że aby uschnąć, trzeba teraz, na wiosnę nie wypuszczać liści.
– Raz kozie śmierć! – pomyślało. Powstrzymało szalony taniec soków w konarach. Pąki poszarzały i skurczyły się.
Okoliczne drzewa patrzyły ze zdumieniem i niepokojem. Wreszcie nie wytrzymały.
– Obudź się! – wołały jedno przez drugie. – Czemu nie wypuszczasz liści?!
– Ja wcale nie śpię! – odrzekło drzewo. – Po prostu chcę uschnąć.
– Chcesz uschnąć?! – przestraszyły się drzewa. – Ależ zastanów się! Uschnięte drzewa są brzydkie!
– Może i brzydkie, ale uschnięte drzewa fruwają! A ja chcę fruwać!
– Cha, cha, cha! Cha, cha! – rozbrzmiewał las. Wszystkie drzewa aż słaniały się ze śmiechu i trzęsły swymi malutkimi listkami. – Fruwają! Cha, cha! Czy widziałyście fruwające drzewa? Cha, cha, cha!
– Wy wiecie swoje a ja swoje – upierało się drzewo.
– Zobaczysz, to się źle skończy – odezwał się sędziwy dąb, który ze względu na wiek szanowany był przez wszystkie drzewa w okolicy. – Widziałem już wiele usychających drzew. Wszystkie spotkał ten sam los.
– Jaki? – spytało drzewo z obawą.
– Przyjdzie leśniczy i każe cię wyrąbać – odrzekł dąb.
– Wyrąbać, wyrąbać – poszeptywały drzewa ze zgrozą. Zrobiło się cicho.
– Ja jednak zaufam Sowie – powiedziało drzewo z uporem, choć z lęku chłód przeniknął je aż po korzenie.
– Rób jak chcesz – odpowiedział dąb. – Ale pamiętaj: ostrzegałem cię.
Stało się tak, jak dąb przewidywał. Pewnego ranka do lasu weszła trójka ludzi. Dwóch z nich trzymało siekiery połyskujące ostrzami w słońcu. Trzeci, w zielonym mundurze, pokazywał coś pozostałym. Podeszli wprost do naszego drzewa. Cały las zamarł w milczeniu.
– Stuk – puk – rozległo się po okolicy. Siekiery zagłębiły się w pień uschniętego drzewa.
– Oj, boli!! – wrzasnęło, ale nikt go nie słuchał. Po chwili runęło jak długie na polanę. Trzej mężczyźni odeszli dalej. Chwilę trwała cisza. Drzewa przyglądały się, po czym najodważniejsze odezwało się z ironią:
– No? Na co czekasz? Fruwaj!
Rozległy się śmiechy, lecz naszemu drzewu wcale nie było do śmiechu.
– Czekajcie! To jeszcze nie koniec – broniło się jak umiało.
– Ostrzegałem cię – odezwał się dąb. – Nadal jeszcze ufasz Sowie?
– Oczywiście! To jedyne, co mi zostało.
Po kilku dniach przyjechał samochód i zabrał drzewo.
– No, nareszcie coś się dzieje – westchnęło z ulgą. – Jadę. A to już jest coś. Od jeżdżenia do latania droga niedaleka.

***

Samochód zawiózł drzewo do tartaku. Tam wielka piła pocięła je swymi stalowymi zębami na kawałki. W ten sposób drzewo stało się drewnem. Ludzie znów załadowali je na samochód i powieźli. Podróż była długa. Wreszcie znaleźli się w fabryce. Drewno, które przedtem było drzewem zobaczyło duży plac wyładowany podobnymi do niego klocami.
– Oho! – pomyślało. – Widać nie jestem jedynym drzewem, które marzyło o lataniu!
Wiele dni czekało cierpliwie na swoją kolejkę. Patrzyło jak podjeżdża dźwig i zabiera jedne kawałki do jednej hali, inne do drugiej. Był coraz bliżej. Wreszcie złapał je swymi mocarnymi cęgami. Chwila – i znalazło się w hali.
– Ależ tu hałas! – pomyślało. – Ciekawe co też ze mną zrobią?
Tymczasem maszyny zaczęły swoją pracę. Posypały się wióry i trociny. Drewno zamieniło się w deski.
Inny kawałek naszego drzewa trafił do drugiej hali. Tam został zmielony w potężnych młynach i wylądował w kotłach. Polała się woda. Po chwili zaczęło robić się ciepło. – Podgrzewają mnie – pomyślało. – Mam już coś ze swych marzeń: wodę i ciepło!
Z mieszaniny drzewa i wody zrobiła się maź. Działy się jeszcze potem różne dziwne rzeczy, aż drzewo całkiem straciło orientację. W końcu powstał zeń piękny, śnieżnobiały papier. Ludzie złożyli duże bele w magazynie. Było tam chłodno, ciemno i bardzo nieciekawie. Papier będący kiedyś drzewem nudził się, lecz nie tracił nadziei. Nadal z uporem marzył o lataniu.
Tymczasem klocowi, który pierwszy został zabrany z placu bardziej się poszczęściło. Pocięty na deski trafił do fabryki, gdzie składano szybowce. I w czasie gdy papier nudził się, zalegając w magazynie, szybowce latały, nurzając się w obłokach.
– Nareszcie jestem szczęśliwe – skrzypiało z zadowoleniem drzewo, które było teraz skrzydłem szybowca. – Spełniło się moje marzenie. Latam! Sowa nie zawiodła.
Nagle koło skrzydła zatrzepotało coś czarnego. Patrzy drzewo i oczom nie wierzy.
– Przecież to mój ptak! – myśli. – Ten sam, który spał w gniazdku uwitym w moich gałązkach!
– Ptaku! Ptaszku mój kochany! – krzyczy, widząc, że tamten oddala się coraz bardziej.
Ptak odwrócił się.
– Ktoś mnie woła – pomyślał. – Przecież słyszałem. – To ty szybowcu? – zapytał.
– To ja, twoje drzewo! – odezwał się głos z głębi.
– Drzewo? – zdziwił się ptak. – Nie widzę! Gdzie jesteś?
– Tutaj, we wnętrzu szybowca! Latam, ptaku, latam! Jakże jestem teraz szczęśliwe!
Ptak usiadł na skrzydle i drzewo opowiedziało mu całą swoją historię.
Odtąd znowu byli razem. Ptak uwił sobie gniazdo na dachu hangaru, gdzie szybowiec wracał na noc. W pogodne dni latali razem, bujając w obłokach.

***

To nie koniec historii. Z pewnością zastanawiacie się nad losem papieru, który także powstał z naszego drzewa. Chcę was uspokoić. I jemu się poszczęściło, choć musiał na to trochę poczekać. Pewnego dnia jedną belę zabrano do drukarni. Ponieważ papier był bardzo piękny, przeznaczono go na widokówki, karty świąteczne, znaczki, ozdobne koperty... Ludzie kupowali je i wysyłali we wszystkie strony świata. Oczywiście, pocztą lotniczą, żeby przesyłki zdążyły na czas. Widzicie więc, że i w tym wypadku spełniło się marzenie drzewa.
Jeszcze bardziej poszczęściło się drugiej beli papieru. Trafiła ona do zakładu, który produkował zabawki. Wkrótce powstały z niej piękne latawce i lampiony!
W pewien piękny letni dzień burmistrz miasta zorganizował Święto Latawca. Zgromadziło ono niemal wszystkich mieszkańców z zachwytem obserwujących zawody, w których uczestniczyły rozradowane dzieci. Ich latawce pławiły się w przestworzach, konkurując ze sobą w ściganiu się ku słońcu. A wieczorem wszyscy z zapartym tchem obejrzeli pokaz latających lampionów, które pod wpływem rozgrzanego przez świeczki powietrza wzbijały się majestatycznie ku widocznym już pierwszym gwiazdom na granatowiejącym niebie.
Lampiony wzleciały tak wysoko, że obserwujący ludzie przestali je odróżniać od srebrnych punkcików gwiazd.
Patrząc z góry na bezkresną ziemię, drzewo zamienione w papier, z którego zrobiono lampiony, pomyślało o tych wyższych drzewach z lasu, które wygrały z nim wyścig ku słońcu i zasłaniały mu dostęp do ożywczych, ciepłych promieni.
- „One nadal tkwią wrośnięte korzeniami w ziemię, gdy ja, dzięki swoim marzeniom, wzlatuję ku gwiazdom” - pomyślało z dumą i radością.

Dziś Julka jest już Julią, a Piotrek Piotrem. Oboje mają swoje rodziny, pełne radosnego szczebiotu dzieci. Ich pociechy nie mają jednak problemu z zasypianiem, bo rodzice z przyjemnością karmią je bajkami nasennymi, które kojarzą się im z własnym beztroskim, szczęśliwym dzieciństwem.

tsole
O mnie tsole

Moje zainteresowania koncentrują się wokół nauk ścisłych, filozofii, religii, muzyki, literatury, fotografii, grafiki komputerowej, polityki i życia społecznego - niekoniecznie w tej kolejności.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura