Nic nie trwa wiecznie, a więc upadnie też komuna w północnej Korei. Niektórzy w Stanach już się przygotowują na następny krok. Jeden z pomysłów to powtórzenie polityki, jaką przyjęły USA w stosunku do Kambodży. Jej głównym architektem był ambasador Charles Twinning z Departamentu Stanu, a wykonawcą dyrektor Lee Twentyman z USAID. Chodziło o to, by Kambodża była stabilna, przyjazna w stosunku do sąsiadów i działała według zasad demokratycznych. I tak się stało, na czym zyskali postkomuniści.
W praktyce zaczęło się od tego, że wietnamscy pogromcy Czerwonych Khmerów wycofali się z Kambodży w 1989 r. Okupowali ten kraj od dziesięciu lat, obaliwszy ludobójczy rząd Pol Pota. Wietnamczycy zostawili u władzy miejscowych komunistów, którzy popadli w różnym okresie w konflikt z Pol Potem i ratunku szukali w Hanoi. Początkowo rządzili w koalicji z monarchistami, lecz z czasem prawie zupełnie ich wyeliminowali.
Ale w Kambodży są demokratyczne wybory, elementy kapitalizmu, kraj jest niezależny i prowadzi politykę pokojową (choć od jakiegoś czasu ślimaczy się spór graniczny z Tajlandią).
Takie rozwiązanie wynegocjowano w ramach Rady Bezpieczeństwa ONZ (USA, Chiny, Związek Radziecki, Francja i Anglia). Konsultowano się też z Japonią, Indonezją, Australią oraz krajami ASEAN i sąsiadami Kambodży – Wietnamem i Tajlandią. W maju 1988 r. na tajnym spotkaniu sowiecko-amerykańskim w Moskwie zgodzono się co do jednego – Pol Pot NO RETURN” (Pol Pot nie wraca). Oznaczało to brak zgody na komunizm w wersji ludobójczej, ale pełną zgodę na postkomunizm. Pekin zgodził się na to po jakimś czasie, chociaż bardzo niechętnie. Po serii negocjacji w Paryżu i Dżakarcie, podpisano w 1992 r. traktat pokojowy kończący wojnę domową w Kambodży.
Wtedy do tego kraju wysłano siły pokojowe ONZ. Zjawili się też urzędnicy United States Agency for International Development (USAID), organizacji stworzonej przez USA, której celem jest udzielanie pomocy zagranicznej siłom, które zgadzają się wprowadzić gospodarkę wolnorynkową i wolne wybory. Model wdrażany w Kambodży naturalnie stosowano wszędzie. W Polsce, toutes proportions gardées, oznaczało to od początku wspieranie postkomunistów i lewicowców, którzy obiecali stosować się do reguł demokratycznych i kapitalistycznych – przeszłe zbrodnie nie liczyły się zupełnie.
W Kambodży USAID wydała grube miliony dolarów na odbudowę, odnowę, stabilizację oraz inwestycje w sprawy „humanitarne, infrastrukturę... oraz kapitał ludzki”, jak podał Lee Twentyman, ambasador tej instytucji w Phom Penh (1991–1995). Aby utrzymać pokój, trzeba było przepędzić niedobitki zwolenników Pol Pota głębiej w dżunglę; trzeba było połączyć na nowo miasta siecią dróg, by można było swobodnie się przemieszczać i handlować. Trzeba było budować domy.
Amerykanie z pomocą szwedzką odbudowywali drogi. Kontrakty dostawali głównie przedsiębiorcy z Tajlandii, bowiem początkowo nie było miejscowych. Albo wymordowali ich komuniści, albo znajdowali się na emigracji. Tylko najprostsza siła robocza była miejscowa. Priorytetem jednak było odminowanie kraju – trzeba było usunąć prawie 4 miliony min. Oprócz tego Amerykanie zajęli się rekonstrukcją służby zdrowia. Dotyczyło to przede wszystkim dostarczania protez inwalidom wojennym, zupełnie wykluczonym ze społeczeństwa.
Przywracanie normalności nie oznaczało jednak faworyzowania ofiar kosztem postkomunistycznych prześladowców, bowiem – w mniemaniu technokratów amerykańskich – prowadziłoby to do destabilizacji. Należało integrować postkomunistów w ramach systemu, bo inaczej zaczęliby stawiać opór, może ponownie przyłączyliby się do Pol Pota? Lepiej dać im udział w tworzącym się systemie. Oznacza to – z przykrością stwierdzali dyplomaci i technokraci – że mogą zachować wszelkie przywileje i bezkarność mimo popełnionych zbrodni. Dyplomatom i technokratom było przykro, że głównie postkomuniści wygrają na transformacji systemowej, ale nie zrobili nic, aby temu zapobiec. Dlaczego? Bo ta sytuacja oznaczała stabilność, a dla USA i reszty Zachodu (oraz, do pewnego stopnia, Chin i post-Sowietów) stabilność jest dużo ważniejsza niż sprawiedliwość dla ofiar.
W Kambodży straszliwie zdewastowanej przez rewolucję, gdzie komuniści wymordowali połowę ludności, szef USAID miał władzę niesamowitą. W pewnym sensie jego budżet przewyższał zasoby państwa. Dzięki potędze dolara miał realny wpływ na politykę i społeczeństwo. Rozdając kontrakty, Twentyman mógł kreować elity czy też raczej odtwarzać tradycyjne, w większości eksterminowane przez Khmerów. Tak się nie stało. Wygodniej przecież było oprzeć się na tych, którzy w chwili przyjęcia przez Kambodżę wolnego rynku i demokracji byli na szczytach władzy. Argumentowano, że nie jest ważne, kto jest u władzy, byle ludziom się poprawiło.
Podkreślmy: USA chodziło o stabilność, nie o ocalenie komunizmu. Naturalnie, niektórzy liberalni urzędnicy amerykańscy mieli miękkie serca dla czerwonych, ale hołubienie komuny udało im się tylko i wyłącznie dlatego, że mogli to przedstawić Kongresowi USA jako sposób na uniknięcie chaosu i anarchii.
Ma być to lekcja dla Korei Północnej. Komunistyczni „reformatorzy” i inni im podobni też zostaną u władzy, o ile zaczną wystarczająco szybko śpiewać o swoim przywiązaniu do demokracji i wolnego rynku. A podatnik amerykański zafunduje im odbudowę. Morał z tego jest taki: w momencie przełomowym trzeba zwalczyć komunę całkowicie, aby USA i inni możni tego świata mogli rozmawiać o stabilności z elitami niepodległościowymi, a nie z posttotalitarnymi.
Marek Jan Chodakiewicz
Inne tematy w dziale Polityka