Teresa Karśnicka-Kozłowska podczas ostatniego szlifu urządzonej przez siebie wystawy w Bibliotece Głównej PG w 1979 roku
Teresa Karśnicka-Kozłowska podczas ostatniego szlifu urządzonej przez siebie wystawy w Bibliotece Głównej PG w 1979 roku
Wilk Miejski Wilk Miejski
763
BLOG

Pamięci Kobiety Serca i Ducha, Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej w 15.lecie śmierci

Wilk Miejski Wilk Miejski Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 2



Motto:

Były i na tej ziemi Saturnowe wieki!
Szumiały kłosem pola, złoto niosły rzeki,
Pług był dawcą dostatków, pług kraju puklerzem,
Rycerz oraczem, oracz stawał się rycerzem...

(Kajetan Koźmian, Ziemiaństwo, Pieśń I, 1802)


Z tej racji, iż jestem w trakcie nie dokończonej przeprowadzki, na "gruzach szczęścia", bardziej w koczowisku i chaosie larów i penatów zakartonowanych i spiętrzonych, nie w dzienną rocznicę, ale dziś, bowiem odnalazłem dysk z wieloma tekstami okolicznościowymi i "surówką" (przepraszam, mogą być błędy, ale to tekst przed wydawniczą redakcją) książki "Dawniej niż wczoraj" autorstwa mej Mamy Teresy Krośnickiej-Kozłowskiej. Dokonuję, tedy przypomnienia sylwetki tej Niezwykłej Kobiety, arystokratki krwi i ducha, człowieka dobrego i szlachetnego, przez wielu Jej znajomych określanej jako "osoby świętej", mej nauczycielki tradycji, kultury osobistej i wytworności, klasyki języka, w które to "dobrodziejstwa inwentarza" do dziś jestem wyposażony! A zatem w drogę! Rozpoczynam od laudacji wydanej pośmiertnie książki "Dawniej niż wczoraj" i jej fragmentu.


Laudacja na promocję I wydania książki „Dawniej niż wczoraj", czerwiec 2003 roku w Sopocie

Teresa Karśnicka-Kozłowska (1927 – 2002) urodziła się w czasach II RP, w pałacu ziemiańskim w Karszewie, jako najstarsza z córek Ksawerego i Wandy Karśnickich, właścicieli majątku. W czasach, kiedy to polskie ziemiaństwo stanowiło ważną klasę społeczną, przysparzającą Polsce nie tylko dóbr materialnych, ale tworzącą jej intelektualny i kulturalny potencjał. Kiedy byli naturalną, produktywną i odpowiedzialną „klasą średnią”, którą dziś zastąpiły uwłaszczone miernoty i dranie, beneficjenci magdalenkowi, zdrajcy i ich akolici, "solidaruchowie", tak… Swoje dzieciństwo wspominała zawsze, jako okres “sielski-anielski”, bo miała ku temu realne powody, o czym obszernie informuje wspomnieniowa Książka, dziś właśnie uroczyście promowana...
Beztroską sielankę dzieciństwa przerwał, już bezpowrotnie, kataklizm wojny z Niemcami we wrześniu 1939 roku i ucieczka przed najeźdźcą zatłoczonymi, bombardowanymi drogami, schronienie się w majątku Radoryż, własność Państwa Tatarkiewiczów na Lubelszczyźnie, smutny powrót, a potem tragiczne wysiedlenie, które było “końcem ich świata”. Wojnę, wraz z rodziną i bonami, uszczuploną, bo ojciec Ksawery zginął bohatersko jako ochotnik-kawalerzysta w Bitwie nad Bzurą, przeżyli na wysiedleniu we wsi Bystra koło Gorlic. Tu w 1943 roku przedwcześnie umiera jej matka Wanda. Już jako kompletne sieroty i ludzie wydziedziczeni “prawem kaduka” z majątków ziemskich, na mocy sowieckiej reformy rolnej PKWN z 1944 roku, rozpoczynają rodzeństwo Karśniccy samodzielne życie we wrogiej scenerii komunistycznej Polski.

Aby nie ulec społecznej i intelektualnej pauperyzacji Antoni, Teresa, Łucja i Maria Karśniccy pracują i studiują, rezygnując z radości młodzieńczego życia. Wszyscy, aby ukończyć studia i znaleźć godziwą pracę, zatajać muszą swe “reakcyjne” pochodzenie. Teresa kończy w 1951 roku studia rolnicze (zgodnie z wolą ojca) na SGGW w Warszawie, lecz nigdy nie pracuje w zawodzie. Podczas studiów pracuje w Bibliotece Narodowej i w księgarniach warszawskich. Los sprawia, że poznaje młodego inżyniera z Gdańska, późniejszego profesora Instytutu Okrętowego PG, Jana Kozłowskiego, w którym zakochuje się „piorunem”, sprowadza na stała do Gdańska i gdzie 5 stycznia 1952 bierze z nim ślub.Małżeństwo spełnia się w osobach trzech synów: Antoniego, Ksawerego i Andrzeja. Jej wielkiej arystokracji ducha synowie zawdzięczają, pomimo wielu horrendalnych uchybień wobec rodzicielskich oczekiwań, rozległą wiedzę, kulturę osobistą i „szlachecki sznyt”, bowiem Mama Teresa była kochającą, troskliwą matką, wielkoduszną i wybaczającą. Poświęca się także na całe życie zawodowi bibliotekarza, w którym pracuje nieprzerwanie w latach 1952 – 1992, przede wszystkim w Bibliotece Głównej Politechniki Gdańskiej. W 1972 roku kończy zaoczne studia bibliotekarskie na Uniwersytecie Poznańskim. Jest założycielką Działu Informacji Naukowej w  Bibliotece Głównej PG. Pisze, lecz nie broni swej pracy doktorskiej, zablokowanej ze względu na Jej bezpartyjność i parszywe „układy” czasów PRL. Za wybitną pracę, organizacyjną i dydaktyczną, wkład w rozwój Biblioteki Głównej PG, otrzymuje najwyższe odznaczenia państwowe, m in. Złoty Krzyż Polonia Restituta, Order Edukacja Narodowej i nagrody rektorskie. Byłą kompetentnym i lubianym nauczycielem akademickim, także szanowaną i cenioną przez koleżanki bibliotekarką.

Aktywnie działa przy powstawaniu Komisji Zakładowej “Solidarności” w Politechnice Gdańskiej, jej pracach rewindykacyjnych, a potem w podziemnych strukturach solidarnościowych, redaguję i kolportuje pismo „Podziemnt Biuletyn PG”. Bierze udziała w solidarnych działaniach na rzecz wsparcia represjonowanych i organizacji podziemnych spotkań i prac redakcyjno-poligraficznych. W domu na Politechnicznej we Wrzeszczu drukują BIT (Biuletyn Informacyjny Topolówki) dziś znani dziennikarze niezależni: Jacek Kurski i Piotr Semka i odbywają się spotkania działaczy podziemnej "S" z zachodnimi dziennikarzami.

Po “bezkrwawym”, ale dekoracyjnym i zdradzieckim, odzyskaniu autonomii państwowej przez Polskę w 1989 roku włącza się w mobilizowanie środowiska inteligenckiego do zawiązania Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, którego była członkiem-założycielem w 1990 roku. Działa aktywnie na terenie Towarzystwa, wygłaszając prelekcje na temat przedwojennej obyczajowości ziemiańskiej. Jako emerytka aktywnie, z poświęceniem pomagała swym starszym, mniej zaradnym życiowo przyjaciółkom. Umiera nagle, na zator płuc 25 sierpnia 2002 roku. Do dnia dzisiejszego żadne z rodzeństwa Karśnickich i ich sukcesorów, pomimo dochodzeń prawnych, nie odzyskało skonfiskowanych przez komunistów majątków ziemskich, czyli dworu Siemkowice i pałacu w Karszewie k/ Koła, które znajdują się nadal w ręku “państwowego pasera”, co jest stanem rzeczy haniebnym i ilustracją - "Polska nie ta sama, ale taka sama", niestety!

 “Dawniej niż wczoraj”, to jedyna pozycja książkowa, która wyszła spod pióra Teresy Kozłowskiej, ziemianki, dyplomowanej bibliotekarki i koneserki wszelkich zjawisk i przedmiotów świadczących o urodzie i kulturze ludzkiego świata. To literackie dzieło Jej życia. Jednakże jej ogromna spuścizna epistolograficzna, kroniki z wypraw-pielgrzymek do europejskich sanktuariów maryjnych (po części publikowane środowiskowo), a także mowy okolicznościowe, stylizowane staropolsko elaboraty i prywatne zapiski tyczące wydarzeń kulturalnych i lektur, świadczą o tym, że była niewątpliwie człowiekiem pióra, nie w pełni rozkwitłym talentem literackim…
W swej opowieści wspomnieniowej z wielu epok, “Dawniej niż wczoraj”, zawarła całą pamięć przeszłości i smutną refleksję o Polsce współczesnej. Książka ta, to niewątpliwy rarytas na naszym rynku wydawniczym, bo styl przepiękny, wytworny i miejscami świadomie archaicznie stylizowany, penetrujący z perspektywy czasu wyblakłe strony zapisków pamiętnikarskich własnych i swej matki Wandy, obejmujących lata 1916 – 2001.

Był to niewątpliwie najważniejszy okres w dziejach XX-wiecznej Polski, bo to przecież odzyskanie niepodległości, odbudowa potencjału kulturalnego i gospodarczego, a potem kataklizm wojny i powstanie niesuwerennej PRL i jej upadek. Ale nie o wielkich kartach historii jest ta opowieść, ale o ludzkiej prywatności i bezpiecznym, ciepłym azylu rodzinnego domu, o cudach dziecięcego świata, niesamowitościach i humorystycznych epizodach, słowem o baśniowej aurze dobrego dzieciństwa. Ale też o jej brutalnym podeptaniu i wtrąceniu w piekło chaosu, osierocenia i upadku hołubionych wartości. To kopalnia wiedzy o fascynującym i urodziwym, bo widzianym jednostronnie, z dziecięcej, naiwnej perspektywy, świecie, który odszedł w niebyt. Opowieść zachowuje (zapewne świadomie) niewinność spojrzenia na ten “arkadyjski świat”, a emocjonalny, często emfatyczny, stosunek do ludzi i zjawisk, cechujący narrację, sprawia wrażenie, że jest to pamiętnik pensjonarki (w dobrym znaczeniu słowa), a nie opowieść kobiety w jesieni życia. Dzięki temu otwiera się przed nami encyklopedia wiedzy o mitach, smaczkach, kuriozach, pasjach i śmiesznostkach zagubionego archipelagu polskiego ziemiaństwa, o czasach, kiedy „Polska była Polską”, nie atrapą i „kolonią”

Ale jaka Autorka, taka wizja. Widzimy więc ciepłą, idylliczną baśń, lub koszmar senny, jak w młodzieńczej optyce widzenia zjawisk świata. Bowiem Mama była kobietą „przedwojennego chowu”, całym sercem oddającą się życiu rodzinnemu i ludzkim potrzebom “tu i teraz”, odpowiedzialną i niezwykle uczynną, lecz myślami ulatująca do “sielsko-anielskich” krain utraconego świata dzieciństwa. Całość książki dopełnia konfrontacja sielskiej przeszłości z lichotą i szarością czasów komunistycznych, przetykanych odnotowanymi zrywami narodowej nadziei, a potem upadku komunizmu i otwarcia się nowych, lepszych perspektyw dla Polski, w tym Jej żywiona nadzieja na powrót do “rodzinnego gniazda” i odbudowy, choćby symbolicznej, ziemiańskiego etosu. Lecz ona nie doczekała się realizacji za jej życia. A czy doczeka się kiedykolwiek? Literacki sen o “Raju odzyskanym” nie ziszcza się... “Ja nie czuję się jeszcze ostańcem, ani dinozaurem, tkwiąc dość mocno w potrzebach i wymogach życia współczesnego, nie mniej z każdym rokiem, przesuwając się ku “smudze cienia”, silniej czuję potrzebę ocalenia od zapomnienia wspomnień dla spłacenia długu tym, którzy odeszli... Naszym Rodzicom, a także Dziadziom z obojga stron i Stryjowi.” (cytat ze wstępu do “Dawniej niż wczoraj”).  Jakże piękne to przesłanie, tak piękne i szlachetne, jak jego Autorka i także Autorka książki "Dawniej niż wczoraj".


Wrzeszcz, Czerwiec 2003 roku,                                                                Antoni Kozłowski

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


2.1 Siemkowice

Siemkowice to majątek rodzinny naszego Tatusia, jego ojca i dziadka, słowem, gniazdo rodowe Karśnickich. De facto ród ten, używający przydomka Fundament, wywodzi się z Karsznic / vel Karśnic / Małych, w odróżnieniu od Sasin-Karśnickich, pochodzących z Karsznic Wielkich.
Ród swoim początkiem sięga XIV wieku, gdyż zapiski w tomie I i w tomie II ksiąg sądowych łęczyckich z lat 1383 i 1393-1400 wzmiankują o procesie Świętoszka, Dobka, Mikołaja i Olbrachta z Karśnic - ziemian z łęczyckiego.
Dwór jest obiektem zabytkowym, widniejącym w rejestrze zabytków pod nr 651/67 jako dwór obronny z XVII wieku, zbudowany z kamienia, na sztucznej wyspie. Prawdę mówiąc, rejestr zabytków odmłodził, aż o cztery wieki, rodzinne gniazdo naszego Tatusia, gdyż fama rodzinna głosi, a księga rodowa Fundament-Karśnickich utrwaliła na podstawie archiwaliów, że dwór obronny na wyspie zbudowany został rękoma niewolników tatarskich w XIII wieku. Ich też rękoma została wykopana fosa, okalająca zamek. W fosie, odkąd najstarsi ludzie pamiętają, były ryby - głównie karpie... Dziadzio Ignacy, entuzjasta i amator wszystkiego, co żyje, cieszył się nimi i nie pozwalał odławiać. Dwa razy tylko zrobił wyłom w swoim zakazie: na ślub syna Ksawerego oraz na chrzciny pierworodnego wnuka, Antoniego, królewskie karpie z fosy znalazły się na półmiskach jako pieczono-podwędzane, co było specialité siemkowskiego kucharza. Trzy młodsze wnuczki na swych przyjęciach chrzestnych nie były już uhonorowana karpiami z fosy; podobnie jak na inne okazje oraz na karszewskie wigilie szły wtedy na stół karpie z licznych stawów w lasach siemkowskich.
Przez fosę przerzucone były dwa mosty drewniane przepiękną wykonane ciesiołką, w miejscach, gdzie niegdyś były mosty zwodzone. Trzeci drewniany most był molem widokowym, dochodzącym do połowy szerokości fosy. Zawsze był ukwiecony i obrośnięty clematisem. Oddalony o parę kroków od ganku dworu, stanowił idealne miejsce do krótkiego wyjścia i przycupnięcia na drewnianej ławeczce, którymi był od wewnątrz, przy balustradach, otoczony. Świetnie się tam czytało, obserwowało ryby na głębi i zawieszało oko na nieprzebranej zieleni parku na przeciwległym brzegu.
Szczególnego uroku przydawała domostwu baszta, znacznie późniejsza, bo XVII-wieczna, zwieńczona gniazdem bocianim, każdego lata przydająca matce-naturze kilkoro młodych bocianiąt. Powojenny los baszty był smutny - przetrwała parę wieków i oparła się, w przeszłości, licznym najazdom zaś w naszym wieku - dwóm wojnom światowym, zaś w 1951 roku została całkowicie zburzona i zniknęła z sylwety zamku rozporządzeniem łódzkiego konserwatora zabytków, który uznał ją za nie zgadzającą się stylem z bryłą zamku, znacznie wcześniejszą. Po prawdzie smutny jest widok ogołoconej z romantycznej baszty prostej bryły dworu, ale powyższa opowieść, otaczająca nimbem wiekowości ten urokliwy wizerunek siemkowskiej siedziby, to nasza rodzinna legenda. I choć w legendach jest coś, co pozytywnie motywuje i dodaje życiu smaku, to trzeba wspomnieć tez o historycznej faktografii. Źródłem fachowej wiedzy stało się dla mnie opracowanie historyczne (Kwartalnik Architektury i Urbanistyki, Warszawa 1976, Marian Głosek i Leszek Kajzer, Renesansowy dwór obronny w Siemkowicach) , którego współautorem był, nasz późniejszy, zacny i mądry znajomy, profesor Uniwersytetu Łódzkiego, Leszek Kajzer. Otóż z jego rzetelnych badań wynika, iż odbudowany po pożarze w 1692 roku zameczek siemkowski, ponownie zgorzał w 1850 roku, a wtedy dobudowano do niego alkierz, zwieńczony krenelażem, który to imitował zamkową basztę. Zatem architektoniczny zabieg oczyszczenia bryły dworu z późniejszych naleciałości, miał niejako uzasadnienie, co nie oznacza jednak, że ucieszył nas, pamiętających jego „starożytny”, fascynujący kształt!
Charakter domu, jakim go pamiętamy w naszym XX wieku, był tak niezwykły i swoisty, że na pewno unikalny nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Przede wszystkim dlatego, że zachował swój pierwotny, obronny charakter, który w czasach późniejszych nie miał już praktycznego znaczenia, ale nadawał mu archaicznego, rycerskiego uroku. Inne polskie dwory, jakie pamiętam z dzieciństwa i wertowania albumów, przeważnie XVIII i XIX-wieczne budowle, w niczym nie przypominały tej romantycznej, niezwykłej miniatury zamku. Ale zameczek siemkowski nie był muzeum, ale tętniącą życiem siedzibą rodzinną i może, nie zupełnie identycznie, jak dwory nowszej generacji, ale w swoisty sposób, spełniający takie funkcje jak: dawania dachu nad głową rodzinie i skupiania jej przy jadalnym stole, przyjmowania gości na zasadzie „Gość w dom - Bóg w dom”, gromadzenia rodzinnych archiwaliów, czyli zbiorów bibliotecznych, portretów, militariów, trofeufów myśliwskich i zabytkowego rękodzieła, a także pomagania potrzebującym, wychodzenia z inicjatywami, realizowanymi na terenie gminy, jak finansowania edukacji zdolnych dzieci chłopskich i materialnej pomocy biednym rodzinom itp., itd. Także i przysłowiowego „niesienia kaganka oświaty” w lud, co nasza Babcia robiła z całym przekonaniem o ważności swej misji, wypożyczając wieśniaczkom książki z domowej biblioteki.
Biblioteka mieściła się w pokoju basztowym, którego wszystkie ściany, na całej wysokości, zabudowane były drewnianymi, oszklonymi szafami, nieco podobnymi do tych z biblioteki jasnogórskiej. Szafy mieściły dzieła klasyków literatury polskiej i światowej, literaturę łowiecką i podróżniczą, barwne albumy i atlasy, nowości wydawnicze i oprawne roczniki czasopism, takich jak: “Tęcza”, “As”, “Dookoła świata” i “Rycerz Niepokalanej”. Na środku pokoju basztowego stał duży, masywny, zielono wysłany stół bilardowy. Lubili stawać przy nim Stryjek z wujem Marcelim Kokczyńskim lub z panem Czesławem Peche. Uzbrojeni w przepisowe kije, pchali ciężkie, kremowe kule z kości słoniowej, zderzające się z charakterystycznym stukiem.
W wąskiej przestrzeni między szafami bibliotecznymi wisiał nieduży obraz olejny w kolorycie oliwkowym i sepii. Patrząc na niego, wyobrażałam sobie zawsze panoramę gór, aż do chwili, gdy Babcia objaśniła mi, że jest to tors leżącego na marach mężczyzny, jej stryja Marcelego Pawła Karczewskiego, jednego z pięciu poległych w pamiętnej manifestacji na Starym Mieście w Warszawie w lutym 1861 roku poprzedzającej wybuch powstania styczniowego.
Jedno okno pokoju basztowego dawało widok na placyk przed kuchnią, mieszczącą się w przybudówce, i “kuchenny” most, niegdyś zwodzony. Wysoko na ścianie, nieopodal drzwi kuchennych, umocowane były rolki, przy pomocy których “Kuchcio” wciągał na linach upolowane przez Tatusia / a wcześniej przez Dziadzia / jelenie, aby je oskórować i sprawić. Minęły czasy świetności dworu...W 1951 roku został on prowizorycznie zrekonstruowany po spaleniu wojennym, część okien świeci pustymi oczodołami, ale rolki jeszcze trwają na poszarzałej ścianie. Habent sua fata...
Stołowy i salon to były dwie sale, które najwięcej mówiły o świetnej przeszłości. W stołowym stał masywny stół dębowy długi, bogato rzeźbiony, rozsuwany, czym mógł podwoić swą długość. Stół otaczały rzeźbione zydle gdańskie. Na bielonych ścianach była galeria portretów przodków, wiszących parami : jejmość przy jegomości, chronologicznie... Babcia, zapytywana kto jest kim, chętnie i wyczerpująco przybliżała nam antenatów. Jakże bardzo żałuję teraz, że - w swoim czasie - nie pytaliśmy jej więcej. Pokazywała “Sobola” w pysznej delii i z zadufanym obliczem, którego przydomek stąd się wziął, że na którymś z sejmików w Wieluniu, czy Sieradzu, ferował “ czym soból wśród zwierzyny, tym Karśnicki między szlachtą !”. Pokazywała też Ludwika, kasztelana wieluńskiego, którego podpis widnieje, wśród mnogości innych, na dokumencie Konstytucji 3 Maja.
I takiego antenata, posła Fundament- Karśnickiego, który przy małym starciu słownym z posłem Colonna-Walewskim na sejmiku, poradził mu zapamiętać, że “ jak się fundament poruszy, to się kolumna skruszy”.
Stołowy siemkowski także i dlatego miał niepowtarzalny wystrój, że - poza portretami - wisiały tutaj rogi jelenie - trofea Dziadziusia. Wspaniałe wieńce czternastaków, dwunastaków i dziesiątaków, ale też i mniej okazałe - sztuk młodszych oraz poroża rogaczy, nawet szpiczaków... Drewniane zawieszki pod jelenie czaszki były projektu Dziadziusia, jednolite w kształcie. Z niektórych rogów, tych najbliższych drzwi do salonu i nad biurkiem Dziadziusia, zwisały rzędy tureckie, zdobyte pod Wiedniem, pozłociste i nabijane turkusami. A także wyleniały buńczuk. Na inne rogi zarzucone były kolczugi, misiurki, hełmy i szyszaki rycerskie, robiące ze stołowego coś na kształt sali muzealnej.
Nad obitą jelenią skórą kanapą wisiał duży ryngraf z Matką Bożą Częstochowską, z jednego boku ukazujący Orła Białego, z drugiego zaś litewską Pogoń. Na tej samej ścianie wisiał portret Dziadziusia, pędzla Stanisława Karniewskiego, oddający nie tylko jego rysy, lecz i osobowość. Dziadek ma na nim rysy szalenie serio i wręcz przypomina jastrzębia /w rogu portretu widnieje Jastrzębiec/. Ma kształtny nos, niedużą bródkę i przenikliwie patrzące oczy. Artysta namalował tors Dziadziusia w jego codziennym tużurku koloru khaki ze stójką i z białym kołnierzykiem koszuli. Głowa wsparta jest na dłoni, a łokieć oparty o poręcz kanapy. Kiedy portret był już gotowy, mistrz Karniewski umieścił go, dla wyschnięcia, w rogu kanapy. Jak wierny był to wizerunek ilustruje zdarzenie się, kiedy to 10-letni bratanek lokaja, przysłany w jakiejś sprawie “na pokoje”, stężał, zobaczywszy Dziadziusia na kanapie, poczym powiedział grzecznie “dzień dobry, Jaśnie panie”!
Na ścianie równoległej do fosy, stała druga kanapa, również obita jelenią skórą, a nad nią była kilku- kondygnacjowa półka z akcesoriami myśliwskimi i eksponatami przyrodniczymi Dziadziusia. Stały więc kartonowe pudła z nabojami i kilka lornetek w pokrowcach oraz leżały bryłki rudy żelaza z “mokrych łąk”, krzemienie pachnące siarką, zachwycające amonity, przepiękne okazy szyszek i coś, co zdumiewało nas najbardziej. To “coś” to były słoje z zastygłymi w spirytusie, w bolesnym skręcie, żmijami. Żmije miały otwarte paszcze z widocznymi jadowymi zębami i rozwidlonymi językami. Zaś na stronie grzbietowej bardzo wyraźne złowrogie, zygzakowate piętno Kaina. Stary lokaj Andrzej Walaszczyk, którego pamiętamy “od zawsze”, mający - niestety - dużą skłonność do kieliszka, podpijał spirytus ze słojów. Może gustował w nalewce żmijowej, a może lubił spirytus bez względu na proweniencję? Podpijał też Babci perfumy francuskie z flakonów, uzupełniając ubytki wodą, wobec czego Babcia zastawała w nich mleczną zawiesinę... Mimo to Andrzej był niezastąpionym, oddanym “starym sługą”, który - choć trunkowy - nigdy nie zaniedbał obowiązków i nie przeoczył powinności , toteż wspominamy go ciepło i rzewnie. Także jako nieodstępnego towarzysza wieczornych przemarszów ze dworu do “Savoyu” lub do oficyny, w których były pokoje gościnne. Przy bytnościach wielkanocnych, rzadziej-wakacyjnych, bo wtedy wieczory zapadały późno, dzieci z nauczycielkami holowane były przez Andrzeja mostem na fosie i ścieżką pod lipami. Andrzej dzierżył zapaloną latarnię i posuwał się przodem. Chybotliwe światło latarni i nasze wydłużone cienie przydawały niesamowitego uroku tym wędrówkom, a mijane prastare lipy zdawały się wyłaniać spośród opuszczonych konarów jakieś dziwy i zjawy. Dziewczynki tuliły się do siebie i, tak idąc, czuły się raźniej... Na Wielkanoc 1939 roku zaproszony był do Karszewa, i pojechał z nami do Siemkowic, Władek Suski, włocławski kolega i przyjaciel Tonia. Ojciec jego, z Warpes, już nie żył, a matka prowadziła pensjonat w Rabce. Był wysokim, smukłym blondynem o pięknej, gęstej czuprynie pszenno-płowej, przy czarnych brwiach i rzęsach. W długim, granatowym szynelu i obowiązkowej czapce uczniowskiej, był postacią nader solidną i obronną na te wieczorne przemarsze. Szarmancko brał pod jedną rękę Łusię, a pod drugą mnie i już bez lęku posuwaliśmy się w kierunku Savoyu, zaś Marietka dreptała uczepiona ramienia panny Stefanii. Ja, chuda, laskonoga dwunastolatka, bardzo polubiłam - na poły dziecinnie, a na poły podlotkowo - tego uroczego, 16-letniego, Władzia. A już szczególnie od momentu, gdy w świąteczne popołudnie, wśród łopianów nad fosą, powiedział: “daj mi, Tesiuniu, twój pierścionek z bursztynem, bym miał pamiątkę od ciebie”. Dałam, z przedziwnie łomoczącym sercem... Ale teraz idziemy, gromadnie, o zmierzchu, ku oficynom...
Jeżeli umieszczano nas w “Savoyu” było to dodatkową atrakcją przyjazdów do Siemkowic, ponieważ wtedy szłyśmy spać do gdańskiego łoża. Był to mebel antyczny i szacowny, a tak obszerny, że poza nami trzema zmieściłoby się w nim jeszcze drugie tyle noclegowiczów. Najważniejszą jednak sprawą był to, że łoże miało wysoki baldachim, podobnie jak boki i paradzista tylna ściana poprzeczna, rzeźbiony bogato w czarnym dębie.
Niczym jednak były rzeźby zewnętrzne w porównaniu z wysklepionym żebrowato wnętrzem baldachimu, szafirowym z przecudnymi, złotymi gwiazdami. Jakąż radością było zasypiać pod gwiazdami i jakie dobre miało się tutaj sny! Nie zdołał zakłócić ich drobny fakt, że jednego wieczora, odkładając kołdrę, znalazłam na poduszce zwiniętego zaskrońca. Zupełnie się go nie przeraziłyśmy, ponieważ w Siemkowicach wszystko było dobre, swojskie i obłaskawione... Rzadko jednak i tylko w czasie wakacji, zdarzało nam się brykać przed zaśnięciem, a później spokojnie zasypiać, pod gwiazdami. Na Wielkanoc z reguły a także, gdy przyjeżdżali na krótko w ciągu lata, nasi Rodzice sypiali w gdańskim łożu, a dzieci nocowały w oficynie. A że przedmioty martwe mają  sua fata, po wojnie i kataklizmie reformy rolnej, która zniszczyła tak wiele dóbr, łoże przetrwało i dziś można je oglądać w oddziale Muzeum Narodowego w Oporowie... Jest jednak jeszcze dobry, sielsko-anielski czas późnych lat trzydziestych i my, dzieci karszewskie, będąc w Siemkowicach, częściej niż w “Savoyu” nocujemy w oficynie. Najczęściej umieszczano nas od frontu, vis a vis kancelarii “pana pisarza” Władysława Pisarskiego, w dużym pokoju o przynajmniej sześciu łóżkach. Wisiały w nim liczne obrazy - głównie reprodukcje. Na poczesnym miejscu czarna Madonna Jasnogórska, zaś nad moim łóżkiem - “śmierć matki”. Nie wiem czy była to reprodukcja jakiegoś znanego obrazu i kto był jego twórcą, ale pamiętam, jak sugestywnie oddziaływał na mnie w dzieciństwie. Był w stylu grottgerowskim, w kolorze sepii. Na zgrzebnym łóżku leżała - niby uśpiona - młoda kobieta o rozpogodzonej twarzy i rozrzuconych, bujnych włosach. Do jej prawnej ręki, zwisającej z łóżka, tuliła się mała dziewczynka w wiejskiej sukienczynie. W uchylonych drzwiach stał osłupiały, młody ojciec z dwójką drobnych dzieci. Obraz ten prawie paraliżował mnie i dziwnie niepokoił: nasuwał myśl, że matka kiedyś umiera. Serce kurczyło się przeogromnym niepokojem o nią - o naszą Mamusię...
Napisałam o Siemkowicach to, co przechowała moja pamięć o niezwykłym domu, galerii postaci i wydarzeniach. Dla ścisłości kronikarskiej, powinnam wspomnieć o jeszcze kilku, choćby, osobach. O kucharzu, Konstantym Torchalskim, który w młodości wysłany był do Paryża, aby nabył umiejętności wypieku ciast francuskich. Był rzeczywiście mistrzem w swej klasie: od zupy rakowej i chłodnika, poprzez kołduny litewskie i podwędzane ryby, kuropatwy, bażanty i słonki, wędzone szynki dzicze i jelenie, po lody pistacjowe, baumkucheny i babki śmietankowe - nie było dla niego tajemnic kulinarnych! Każde zebranie, przyjęcie, imieniny czy święta w Siemkowicach miały - z reguły - przebogatą szatę kulinarną, co wynikało z wysokich wymagań, świetnego smaku i szczególnych w tym względzie ambicji naszej Babci, jak też i prawdziwego talentu „kucharzyczka”. Domownicy i goście w każdą Wielkanoc siemkowską byli oczarowani i oszołomieni widokiem i smakiem tego, co piętrzyło się na stole...

fragment książki "Dawniej niż wczoraj" - Teresa Krośnicka-Kozłowska
cdn

Zobacz galerię zdjęć:

Familie Orzechowskich i Karśnickich przed dworem Soemkowice 1933 rok
Familie Orzechowskich i Karśnickich przed dworem Soemkowice 1933 rok Mowa sejmowa Kastelana Wieluńskiego Ludwika Karśnickiego 1789 rok Dublet, czyli ustrzelenie dwóch jeleni z dubelktówki bez repety autorstwa Ksawerego Karśnickiego w towarzystwie leśniczego, Lasy Siemkowskie 1937 r. Medal Edukacji Narodowej Nominacja do Orderu Zacności Okładka II wyd. Dawniej niż wczorej Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej Zameczek w Siemkowicach AD 1928 Tyle zostało z dworu obronnego w Siemkowicach 2008 Prastara lipa w Siemkowicach Mama uśmiechnięta 1986

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości