DeDeeN DeDeeN
3392
BLOG

Śmierć murarza

DeDeeN DeDeeN Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 16

 

Pierekowka. Część druga: Śmierć murarza.
 


Informacja o zabiciu Mariana Bogatki obiegła lotem błyskawicy cały sowiecki Lwów. Z oczywistych powodów, największe wrażenie zrobiła w środowisku literatów i intelektualistów blisko związanych z Wandą Wasilewską. Bynajmniej nie z powodu empatii dla wdowy i samego Mariana. Dla całego środowiska stało się jasne, że strzałem z nagana, gospodarze  w sposób najczytelniejszy z możliwych, wysłali w świat adresowaną do nich informację. Marian Bogatko pełnił jedynie funkcję nośnika na którym zapisany został komunikat na tyle czytelny i mocny, aby nikt nie miał złudzeń. Zabiliśmy męża Wasilewskiej na jej oczach, a gdy zechcemy i  jeżeli uznamy to za przydatne dla naszych interesów zabijemy jeszcze raz. Albo wiele razy. Zabijemy tyle razy, ile razy uznamy, że zachodzi taka potrzeba. Ta zasada jest stałą polityki naszego wschodniego sąsiada. Zmienna jest tylko forma, może lepiej powiem - metoda. Inaczej zabity został Litwinienko inaczej Politkowska. Gdyż ich śmierć, innym miała służyć celom. 

Kiedy na antenie lwowskiej rozgłośni, we wrześniu 1939 roku, jej przyszły mąż, Ołeksandr Kornijczuk z polecenia Stalina zaprosił do Lwowa imiennie grupę polskich literatów, w tym Wandę Wasilewską, ta nie wahała się ani przez chwilę, odnajdując bezbłędnie, w tym zaproszeniu, swoją życiową szansę. Doskonale rozumiała jak znamienitą rolę wyznaczyła jej Historia, więc jedyną jej troską pozostało tej roli sprostać. Wanda jest inteligentna i bez trudu odgaduje czego spodziewa się po niej towarzysz Stalin, miłośnik jej literackiego talentu. Natychmiast po przybyciu do Lwowa zrzeka się polskiego obywatelstwa, przyjmuje radzieckie, podejmuje starania o członkostwo w WKP(b) i zakłada "Czerwony Sztandar". Gra inteligentnie i ostro. Z wielka atencją i szacunkiem opisał w swoich pamiętnikach Nikita Chruszczow, jej hardą postawę w rozmowach ze Stalinem, któremu to właściwie ona, wyznaczyła pierwsze między nimi spotkanie. Od tej chwili wszystkie diabły będą dmuchać w jej żagle.

Nasi literaci oraz intelektualiści którzy zbiegli się do Lwowa, obcowali dotychczas z inną cywilizacją. Wpływała na nich inna kultura, ale wyniesione z niej wartości zrzucili z siebie, jak pogiętą po bitwie zbroję. Uznali, że rzucając pod nogi nowemu władcy, te cywilizacyjne puklerze, będą mogli liczyć na jego lojalność. W nadziei na nią, zdeptali dotychczasowe wartości, zapominając, że lojalność jest wartością występującą w świecie z którego przybyli. I tylko tam. Tutaj jej nie ma, gdyż lojalność łącząc dwie strony nie wymaga od żadnej wyrzeczenia się swojej tożsamości. A tutaj obowiązuje system całkowitej tożsamości myśli poddanych z myślami wodza. Myśli wodza są myślami poddanych, poddani nie mają żadnych innych myśli niż te, które urodziły się w głowie wodza. To podstawowy paradygmat tego systemu. A kiedy już uda się go przyswoić, mimo wszystko strach pozostanie. Szczególnie jeśli ktoś jest intelektualistą. No bo jak w takich warunkach tworzyć? Jakich użyć metafor? Jak w ogóle prowadzić metafizyczny flirt z Muzą, kiedy obszar twórczej peregrynacji stał się płaski jak żyletka i równie niebezpieczny?

Więc mimo, że widzą nieszczęścia i śmierć, piszą, że panuje szczęście i radość. Dookoła głód, i poniżająca nędza a w ich wierszach - sytość i dobrobyt. Doświadczają kłamstwa, barbarzyńskiej pogardy, a piszą o wysokiej kulturze i natchnionym humanitaryzmie gospodarzy. Bezkarność opryszków nazywają sprawiedliwością, a pospolitych zbirów -  opiekunami. Sądzą naiwni, że to wystarczy. Pomyłka.

  
Ale na razie czują się jak widz na premierze futurystycznego poezokoncertu, który co prawda zaskakuje ich co chwila nieoczekiwanymi zwrotami akcji a czasami od kulis wieje grozą, ale w końcu pozycja gości honorowych reżysera wpływała kojąco na ich samopoczucie. Zresztą sami, jako artyści doskonale rozumieli, że w sztukach postępowych nie wszystkie zamysły reżysera są zrozumiałe od razu, na samym początku, więc siedzą sobie w loży wygodnie, oglądają, biją brawo gdzie trzeba, albo obok, a w miły nastrój wprowadza ich przeświadczenie o swojej roli gości niepospolitych, których przejażdżka  w bydlęcych wagonach na drugi kraniec kraju, nie dotyczy.

Aż tu nagle szok. Na scenę wyprowadzony zostaje mąż najważniejszego widza, i zostaje zamordowany na ich oczach, w pełnym blasku rampy, w sposób nie pozostawiający żadnych złudzeń. Pada kilka strzałów, a kiedy pojawia się krew, kurtyna opada i w gasnących światłach nikną kłębki dymu, a na widownię powoli dociera zapach prochu.

 
Spektakl dobiegł końca, a oni siedzą w swoich lożach ze świadomością, że ich towarzysz nie wyjdzie do oklasków. Światła pogasły, na widowni zapanowała cisza, a w ich głowach - puls.., puls.., pulsuje pustka. Teoretycznie mogą z teatru wyjść w każdej chwili, nikt ich nie zatrzyma, drzwi otwarte, ale boli i uwiera świadomość, że wychodząc pozbawiają się szansy, zaproszenia na kolejną premierę. Ale to dopiero pierwsza myśl. Za nią przychodzi druga, o wiele bardziej  przerażająca w swej brutalnej prawdzie: w każdej chwili ich życie może zostać użyte jako budulec do konstruowania dowolnej fantasmagorii. Zrozumieli, że znaleźli się takich obszarach, gdzie ludzkiego życia używa się tak samo, jak murarz używa cegieł, wapna, cementu, i stempli do podparcia sufitu. Zrozumieli, że nie różnią się niczym od pojedynczej cegły tkwiącej gdzieś w jakimś murze, gdyż mają taki sam wpływ na swój los, jak owa cegła na kształt i przeznaczenie gmachu. Zrozumieli, że zapewnienie sobie bezpieczeństwa, nie jest zależne od ich działań i zachowań, gdyż zawsze i w każdej chwili mogą znaleźć się w roli pomocy naukowej, jednorazowego użytku. Podobnie jak  Marian Bogatko. A obecnie Politkowska.


I oto zapala się lampa i stożkiem oświetla reżysera, który ze sceny wyjaśnia zdarzenie. Okazuje się, że ktoś niechcący załadował rewolwer ostrą amunicją, zamiast ślepakami i niestety, ale nasz wspólny i nieodżałowany przyjaciel, nie żyje. I te słowa, których sensu pojąć początkowo nie potrafią, bo są drwiną wobec tego, co przed chwilą widzieli, nagle stają się niczym ręka podana wiszącemu na skale. Czepiają się tego wyjaśnienia rozpaczliwie, bo pozwala im na zachowanie resztek nadziei. Trzeba udać się we wskazanym przez reżysera kierunku i samodzielnie stworzyć legendę, która da złudę na logiczne wyjaśnienie swojego zaprzaństwa. Trzeba zlegendować śmierć Bogatki. Pojmują to w lot i już nazajutrz po całym Lwowie krąży kilka wersji jego śmierci. Pisałem w o tym w pierwszej części. Wcale nie czekiści są ich autorami. Te kłamliwe historie rozpuszczane są przez tych,  którym pozostało jedynie wykreować nową rzeczywistość, dzisiaj nazwalibyśmy ją wirtualną. To jest właśnie ten element selekcji. Ziarno tu, plewy tam. O tym będę pisał w trzeciej części. Będę też pisał o tym czy na pewno nie mieli innego wyjścia, czy też nie chcieli mieć innego wyjścia. Musieli podjąć decyzję. Jeśli chcą zostać częścią tego zbrodniczego systemu, muszą część zbrodni wziąć na siebie, poprzez jej akceptację, poprzez jej legendowanie. Wymyślonych przez siebie kłamstw nie wyrzuca z psychiki już nigdy, jak nie porzuca się własnych dzieci, albo własnych myśli. To nie jest możliwe. Zawsze zostanie jakiś ślad,  jakiś kod, znak albo gen.  Cokolwiek, co nie pozwoli zapomnieć. 

Nikt oczywiście nie miał wątpliwości, że powodów do zamordowania Bogatki, strona radziecka nie miała w zasadzie żadnych. Jego życiorys działacza ruchu robotniczego, więzionego w sanacyjnej Polsce był powszechnie znany. Pomimo mniejszej w ostatnim czasie aktywności agitacyjnej, ba nawet widocznego dystansu, nikt nie wątpił w jego lojalność wobec sowietów.  A nawet jeżeli Bogatko coś tam by potajemnie przeskrobał, czy w jakiś inny sposób naraził się władzom radzieckim, to przecież można go było zlikwidować na setki sposobów, bez rozgłosu i niepokojenia jego żony. Tak działają tajne służby wszystkich państw świata, o ile względy wyższego rzędu za takim rozwiązaniem przemawiają. Tak właśnie próbowano zabić Litwinienkę - bezgłośnie.  I choćbyśmy nie wiem jak załamywali nad tym ręce, to szkoda naszych nerwów, szanowni Państwo. Sprawowanie władzy to są sprawy zbyt poważne, aby zawsze i w każdym przypadku respektować abstrakcyjne normy prawne. Co do innych norm, to wszyscy wiemy jak jest. Jak my wszyscy,  władza również, aby zbudować nowe musi często nadwyrężyć stare, więc od strony moralnej, obyczajowej i każdej innej, też jest w jakimś sensie usprawiedliwiona perspektywą poprawy świata, w imię której to poprawy, skłonni jesteśmy wybaczyć wyjątkowo dużo. Sobie i władzy.
 

Okazji do tego, aby usunąć go dyskretnie Marian dostarczył wiele, regularnie odwiedzając lwowskie knajpy, bynajmniej nie w celach bezalkoholowych. Zwykle towarzyszył mu mocno wypity Broniewski,  ale przecież to jeszcze nie powód, aby zbijać człowieka. Broniewskiego, głównego sprawcę i autora nieprawomyślnych wierszyków, na przykład, wsadzono tam gdzie mógł sobie spacerować na golasa w ekskrementach po kolana i śpiewać, kiedy tylko mu się zachciało "O mój rozmarynie..."  na przykład, albo "Pierwszą Brygadę" i był spokój.

Ale Bogatko nie, Bogatko został zabity naprawdę i to z całym zgromadzonym na komunistycznym uniformie szamerunkiem. Skoro więc, został zabity tak spektakularnie, to przyczyna mogła być tylko jedna. Chodziło o to, aby wszyscy uważający się za uprzywilejowanych, zdali sobie sprawę, w jak perfidnych znaleźli się okolicznościach. Zabicie go gdzieś po cichu, w jakim zaułku, czy sprowokowanej bójce, o co było bardzo łatwo, odbierałoby cały aspekt propagandowy przedsięwzięcia. Więc jego śmierć z punktu widzenia systemu byłaby zmarnowaną okazją do  wyszkolenia zwartego batalionu inżynierów dusz -  przyszłych likwidatorów, kłopotliwego od stuleci narodu.

 

A co z Wandzią? Stalin wiedział, że Wanda będzie mu wierna, ale bandytyzm systemu, który chroni jego boskość, ma swoje reguły, święte zasady, których nie można ominąć. Rytuał inicjacyjny Wasilewskiej musiał się wypełnić do końca, zgodnie z prawami świata do którego aspirowała. Świata bolszewickiego terroru. I tutaj postawię tezę, którą wysnuła już Maria Dąbrowska w swoich Dziennikach. Otóż uważam, że zabójstwo Bogatki odbyło się za zgodą i wiedzą Wasilewskiej. Ona wcześniej została poinformowana, że dla dobra komunistycznej sprawy, Bogatko musi zostać usunięty. A przed nią postawiono ultimatum: uczestniczysz w zbrodni, albo jest nam przykro i zmieniamy wobec ciebie nasze plany. Wanda się zgodziła i urządzono spektakl. Dlatego Bogatko musiał zostać zastrzelony właśnie tak, jak został zastrzelony. W domu, na oczach pasierbicy i własnej żony. Po prostu, przyszli do jej domu, postrzelali sobie do jej męża jak do tarczy, a potem szef ekipy zdjął słuchawkę z aparatu, wykręcił spokojnie numer i melodyjnym głosem, bez pośpiechu i na luzie, zameldował o zabiciu człowieka, nie zrażając się tym, że ktoś postronny go słyszy. Jakby przywiózł węgiel i dopytuje szefa, czy ma go rozładować do komórki, czy zwalić na podwórzu, bo mu z głowy wyleciało, jakie miał zlecenie. Takie zachowanie, to też jest element pierekowki.  I to bardzo ważny. W tym czasie na półpięterku całe zajście podsłuchuje właścicielka willi, a ciężko rannego Bogatkę odwozi się do szpitala, aby jak największa ilość osób wiedziała co się stało i co najważniejsze - gdzie się stało.

 
Spodziewając się zaskoczenia tym nieoczekiwanym zwrotem akcji, wyjaśniam skąd taki pomysł, aby posądzać Wasilewską o współudział. Po pierwsze, opinia Marii Dąbrowskiej która znała Wasilewską bardzo dobrze i była w tym czasie we Lwowie . Napisała ona o Wasilewskiej takie zdanie: Trudno o czystszą formę zdrajcy i renegata. Przypuszczam zresztą, że to w ogóle typ kryminalnej awanturnicy i nie zdziwiłoby mnie to, gdybym się dowiedziała, że brała jakiś udział w zamordowaniu swego pierwszego ( czy nie wiem którego z rzędu) męża. *  Powie ktoś,  oj tam nagadała jedna baba na drugą babę, nic niezwykłego. Może tak, może nie. Wydaje się jednak że warto i nawet tak złośliwą opinię brać pod uwagę, tym bardziej Dąbrowska była jedna z tych osób na których Wasilewskiej zależało najbardziej, i miała bardzo duży udział w jej promowaniu po wojnie. Nie miała więc Dąbrowska powodów aby w tak mało wybrednych słowach wyrażać się pisarce Wasilewskiej. I druga sprawa, kompletny brak logiki w działaniach czekistów. Przyjrzyjmy się temu, na spokojnie.
 
Nikita Chruszczow, ówczesny gensek Ukrainy, w swoich pamiętnikach, przyznał, że mordu dokonało NKWD, ale zabiło męża Wasilewskiej przez pomyłkę. Powtórzę to, bo warto. NKWD planowało zabić kogoś tam, ale niechcący zabiło Bogatkę. Bez sądu, bez wyroku, bez informacji choćby, za co i dlaczego. Nic, przychodzą i strzelają i jest to nie budząca niczyjego zdziwienia, zasada cholera wie jaka, prawna? obyczajowa? moralna?  Co więcej zanim dokładnie sprawdzą tożsamość ofiary, już strzelają. A potem tłumaczą, że owszem, zabili ale to jakby się nie liczy, bo zabili przez pomyłkę. Wersja ta, jest kompletnie nie do przyjęcia i należy ją odrzucić kategorycznie. Chruszczow kłamie, jak zresztą wszyscy pamiętnikarze sowieccy. Dlaczego tak uważam, wyjaśnię za chwilę.

W tych dyrdymałach zawierają się co najmniej dwie niedorzeczności. Po pierwsze, nie można zabić przypadkowo męża jednej z najważniejszych, o ile nie najważniejszej działaczki komunistycznej w mieście. A w każdym razie takiej, z którą władze centralne planują wspólną przyszłość. Na dokładkę zabić go w jej mieszkaniu i w jej obecności. Każdy, kto chociażby odrobinę orientuje się w realiach panujących w stalinowskiej Rosji, doskonale wie, że tym wszystkim, których spotkał zaszczyt audiencji u Stalina, włos z głowy spaść nie mógł, bez jego zgody i wiedzy. Dalej; dosłownie parę dni wcześniej Gestapo odstawia przed jej chałupę dziecko z Warszawy o czym wie pół Lwowa, czyli mniej więcej pół Lwowa wie również, gdzie ona mieszka, tylko czekiści nie wiedzą i błądzą. Prawda, że wiarygodne? Dalej; Wanda Wasilewska jest osobą we Lwowie bardzo znaną, często występuje publicznie i jest komentowana jako jedna z osób objętych strategicznymi planami samego wodza. O tym wiedział każdy lwowski czekista i politruk. Czy wobec tego, do jej mieszkania można było trafić przypadkowo i przypadkowo zabić jej męża? To nonsens. Była zbyt ważną figurą na politycznej szachownicy Stalina, aby mógł jej spaść włos z głowy, bez zgody gospodarza Kremla. To jest abecadło sowieckiego bytu. O tym, gdzie mieszka Wasilewska wiedział każdy miejscowy czekista, więc nie mógł tam trafić przypadkowo. Zresztą, wszyscy z nich, lub znacząca większość zdążyła już, w ciągu tych kilku miesięcy pobytu Wasilewskiej we Lwowie, pełnić przed tą willą mniej lub bardziej dyskretny dyżur.  Wariantem z przyjezdnymi, którzy nie znając miasta pomylili ulice itd.. nie będę obrażał inteligencji czytelnika.

Po drugie. Proszę sobie przypomnieć to wszystko, co każdy z nas wie, o działaniach tajnych służb, a potem proszę to zestawić ze słowami Chruszczowa i faktem, że Marian Bogatko zmarł dopiero w szpitalu. Ze słów Chruszczowa wynika, że oddział udał się z rozkazem zabicia, a jeżeli tak, to Bogatko niezależnie od tego czy omyłkowo, czy nie omyłkowo, zginąłby na miejscu. Bogatkę, czy nie Bogatkę, wszystko jedno, poszli zastrzelić, nie rozdygotani amatorzy, tylko ludzie, którzy umiejętność zbijania jedna kulą nabywają na stażu kandydackim. Ofiara nie ma prawa przeżyć pierwszej salwy z kilku luf, oddanej z najbliższej odległości. W końcu to są absolwenci szkoły Błochina, a to do czegoś zobowiązuje. I co? Nie potrafili w kilku zastrzelić jednego Mariana? Brednia!.

Jeżeli do Bogatki strzelali czekiści, a Chruszczow twierdzi, że tak, to nie mogę sobie wyobrazić, aby mając rozkaz zabicia, dopuścili się tak daleko idącej fuszerki i pozostawili swoją ofiarę żywą. Było ich kilku, nikt ich nie poganiał, nikt im nie przeszkadzał, na ręce nie patrzył, mieli bardzo dużo czasu i nagany z paroma magazynkami, co najmniej. Jak więc mogło się zdarzyć, że dowódca grupy, melduje wykonanie zadania, czyli zabicie człowieka, kiedy ten leży żywy pod jego nogami?

To zdarzenie musimy sobie opowiedzieć jeszcze raz. Z relacji właścicielki willi, w której Wasilewska była zakwaterowana, wiemy, że do drzwi zapukało kilku mężczyzn, zapytało czy tu mieszka Wanda Wasilewska? - aha mieszka, no to - pif paf. Potem odnajdują aparat telefoniczny ( znajdował się przecież wewnątrz budynku, więc jakoś trzeba obejść?, przeskoczyć? przesunąć? leżące w drzwiach ciało, ciężko rannego, ale żywego Bogatki ) i dopiero w środku, z tego aparatu, jeden z nich relacjonuje swoim pryncypałom, że właśnie zabili zgodnie z rozkazem. To wszystko trwa, a w tym czasie Bogatko, co wielce prawdopodobne, daje jakieś znaki życia. Pewnie go bolało, więc pewnie jęczał, albo choćby raz jęknął, a może się poruszył, co wielce możliwe. A jeśli nawet nic z tych rzeczy, to przynajmniej musiał oddychać, ranny przecież oddycha, więc choćby słabe, ale jednak widoczne ruchy klatki piersiowej i naturalny szelest oddechu musiał zdradzać jego stan. Jest wiosna 1940 roku, poziom telekomunikacji znany, wybranie numeru, uzyskanie połączenia, plus parę słów meldunku, to wszystko musiało trwać wielokrotnie dłużej, niż czas niezbędny do sprawdzenia czy ofiara zamachu, definitywnie opuściła świat żywych.  Więc, wtedy gdy jeden z nich telefonował, reszta musiała bardzo się starać, aby nie zauważyć, że ich ofiara żyje. Stwierdzenie tego faktu, po kilkuminutowej ( bo tyle musiała trwać ich obecność wewnątrz willi), obserwacji postrzelonego, nie wydaje się zbyt trudne dla przeciętnego człowieka, a co dopiero dla funkcjonariuszy specsłużb ze stwierdzonymi urzędowo kwalifikacjami i talentem do mokrej roboty, czyli doskonale obeznanych, tak teoretycznie jak i praktycznie z tymi, jakby tu powiedzieć... imponderabiliami swojej pracy. Dlaczego nie dobili Bogatki?

Odpowiedź może być tylko jedna. Oni wcale nie otrzymali rozkazu zabicia męża Wasilewskiej. Oni otrzymali rozkaz urządzenia spektaklu, w którym Marian Bogatko, był jedynie przysłowiowym halabardnikiem, a nie Hamletem. Scenariusz nie był dla niego łaskawy gdyż dopuszczał, dla potrzeb uwiarygodnienia dramaturgii widowiska, ewentualność jego śmierci. I takie zapewne zlecenie otrzymali czekiści. Umrze dobrze, nie umrze drugie dobrze, ważne by z kilkoma nastajaszczymi kulami pojechał do szpitala albo kostnicy. Stąd strzały w  brzuch, od których zgon, nie następuje natychmiast. Jest w cytowanej już przeze mnie książce Marci Shore informacja która z jakich względów uznała za ważną a dotyczącą pobytu Bogatki w szpitalu. Pisze amerykańska pisarka, że Bogadkę w szpitalu próbował oglądać jego znajomy lekarz. Nie został do Bogadki dopuszczony. Dlaczego? Czyżby pisarka sugerowała, że Marian nie otrzymał odpowiedniej pomocy medycznej? Nie mam pojęcia.  

 
Więc Bogatko przyjął cztery nastajaszcze i umarł w szpitalu, i nikt nawet specjalnie nie płakał po nim, z żoną Wandą Wasilewską na czele. I to wcale nie dlatego, że nie lubili Bogatki. Przeciwnie, raczej lubili. Ale żałobne myśli znad ich czoła przepędzał strach. Skoro można męża Wandy, można każdego z nich. I w suchych krtaniach brakło śliny. Kto następny? Tak, to jest najważniejsze pytanie tego spektaklu i główne jego przesłanie. Spektaklu urządzonego właśnie po to, aby do adresatów tej szopki  trafiło wprost, jak kule w brzuch Bogatki to właśnie przesłanie: komunistyczna równość polega kochani na tym, że wódz może dowolnie dysponować waszym dobrem. Wszystkim co macie, łącznie z dziećmi, małżonkami i waszym życiem wreszcie. A teraz wy wybierajcie do której grupy niewolników tego państwa chcecie należeć. Do uprzywilejowanych, czy do nie uprzywilejowanych. Cały system sowiecki zbudowany według tego modelu dzielącego społeczeństwo na dwie grupy niewolników. 

Jest jeszcze jeden element mojej hipotezy. Jest to motyw czysto osobisty. Wasilewska bezpośrednio po śmierci Bogatki nie kryje swojego związku z Kornijczukiem, co więcej, jest to z jej strony związek niezwykle silny emocjonalnie. I długi, aż do śmierci. I jak sądzę, tym właśnie głębokim zaangażowaniem należy tłumaczyć wymazanie z własnego życiorysu Mariana Bogatki. Nic po nim nie zostało we wspomnieniach Wandy.  Z dziesięciu, bez mała lat, jak nożyczkami ze zdjęcia, Wanda wycięła go ze wspólnego życia. Nic kompletnie, kamień w wodę, temat tabu - nigdy nie było żadnego  Bogatki. Taka postawa świadczyć może albo o niezwykle silnej traumie po stracie męża, ale w tym kontekście dziwnym się wydaje jej gorący i szybki związek z Kornijejczukiem, albo..  nie, nie Wanda to nie jest dziewiętnastowieczna mieszczka trująca męża -  zawalidrogę nowego szczęścia, o nie!. Wanda jest rasową komunistką i tego typu sprawy ma poukładane jak należy....  No i może na tym zakończę ten wątek, bo zabrnę za daleko i ktoś mnie zdemaskuje jako faceta nie rozumiejącego damskiej duszy. 
 
Wokół śmierci Bogatki narosło tyle wersji i podawanych jest tyle sprzecznych faktów, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś nagle zainspirowany samobójstwem Ireneusza Sekuły, uznał,  że Marian Bogatko podobnie jak on, też sam sobie wpakował cztery kule w brzuch. Moja hipoteza jest tak samo dobra jak każda inna. Nie jest doskonała, ale nie ma możliwości na podstawie dostępnych materiałów, zrekonstruować zdarzenie w sposób niepodważalny. Moja wersja też ma słaby punkt, za to w przeciwieństwie do tej oficjalnej o pomyłce enkawudzistów, nie zmusza do aż takich absurdalnych założeń, jak przyjęcie za wiarygodne, że wyszkolony oddział egzekutorów strzela cztery razy do ofiary z bezpośredniej odległości, i cztery razy pudłuje, bo tak to trzeba nazwać skoro Bogatko ich atak przeżył. Dlatego jeżeli nawet moja hipoteza ma jakieś słabsze punkty, to jest głęboko osadza w portrecie psychologicznym sprawcy.
 
Powtórzę w dwóch słowach. Wanda zostaje wciągnięta w zabójstwo męża jako milcząca współsprawczyni i aprobuje wykorzystanie jego śmierci do uruchomienia maszynerii pieriekowki wobec całego narodu. Z tym, że najpierw ze zgromadzonego we Lwowie potencjału intelektualnego, należało przygotować sprawne bataliony literackie i odesłać w zwartych szykach na front walki, o oblicze nowego Polaka. I w tym celu został zabity murarz Marian Bogatko.     

Od tej chwili robota paliła się wszystkim w rękach,  więc końcowy sukces był jedynie kwestią czasu. Zresztą, sam potencjał intelektualny jaki zgromadził się w tym mieście mógł żyrować każde, najtrudniejsze nawet zadanie. Bo, kogóż tam nie było! Ważyk, Pasternak, Lec, Wat, Stryjkowski, Putrament, Jastrun, Przyboś, Broniewska, no i Boy,  oraz wielu innych, którzy za parę lat,  te same, podjęte wtedy we Lwowie zadania, realizować będą w całkiem innym państwie. W jeszcze nowszej ojczyźnie, którą ich polityczny i moralny mentor, Józef Stalin, odda im w opiekę pod szyldem  - Polska Rzeczpospolita Ludowa. Zaopiekują się nią i troskliwie otoczą swoimi talentami podręczniki szkolne nowego pokolenia synów nadwiślańskiej ziemi. Młodzież co najmniej kilkunastu polskich roczników będzie miała przyjemność, choć bliżej prawdy należałby napisać obowiązek, obcowania ze sztuką zaczadzoną mentalnością zdrajcy i kolaboranta. Na takiej glebie rozpocznie się hodowla nowego - innego Polaka. Ale to temat na inną opowieść. Na razie należy sformatować inżynierów dusz.

Trwa wojna, pierwsza duża w naszych dziejach wojna totalna, która już od pierwszych akordów niesie w sobie preludium czegoś niezwykłego. Dwie potęgi militarne obleczone w zbrodnicze ideologie rozpoczęły wyścig o dominacje nad światem. Rozpoczęły od wspólnego ataku na Polskę. Nie było w tym czasie państwa na świecie które taki atak były w stanie wytrzymać. Po miesiącu, sojusznicy podzielili się jej terytorium i naprzeciwko siebie stanęły dwie najpotężniejsze, w tym czasie armie świata.

Wojna paraliżuje ludzi i przeraża nieznanym dotychczas okrucieństwem. W tych warunkach strach jako naturalna reakcja obronna człowieka nie przynosi mu żadnej ujmy. Płynący z instynktu samozachowawczego, spełnia jednoznacznie pozytywną rolę dla przetrwania we wrogim otoczeniu. Zapewne pozostawia ślady w psychice człowieka, ale nie pustoszy jego osobowości tak bardzo, jak wtedy gdy jest wywołany  działaniami sprzymierzeńca, do którego mamy pełne zaufanie. Mój ulubiony pisarz Józef Mackiewicz sytuację taką opisał lapidarnie i dosadnie: My do Niemców strzelamy, a Sowietom wpełzamy w dupę.  Tak jedna jak i druga sytuacja zwykle na długo zapisują się w pamięci i mają wpływ na charakter człowieka i jego przyszłe postawy.

Nie należy zapominać, że w tym czasie terytorium II Rzeczpospolitej okupowane było przez dwóch najeźdźców połączonych sojuszem. Akceptacja jednego, oznaczała automatyczną akceptację drugiego. Zmiana sytuacji nastąpi dopiero po 22 czerwca 1941 roku. Ale do tego czasu opresyjność systemu sowieckiego wobec Polaków,  przewyższała system hitlerowski. Co więcej, dla bytu narodowego system bolszewicki był znacznie groźniejszy, gdyż wymagał oprócz karnego wykonywania rozkazów, również kolaboracji moralnej. Korzystam w tym fragmencie ze spostrzeżeń prof. Jacka Trznadla, który w swojej książce "Kolaboranci", dokonał celnej charakterystyki obu okupacji: bolszewickiej i hitlerowskiej, zwracając uwagę na zasadniczą miedzy nimi różnicę. Otóż, o ile obaj okupanci traktowali podbitych jak materiał biologiczny do wykorzystania i likwidacji, któremu, co oczywiste, nie przysługują żadne prawa, to okupant niemiecki nie zmuszał, co więcej nie dopuszczał podbitych niewolników, jako niegodnych z samego faktu ich niewolniczej tożsamości, do udziału w głoszonej przez siebie świętej ideologii rasizmu. Zakłamanie zaś systemu sowieckiego przejawiało się w zachowaniach dokładnie odwrotnych. Wymuszał on terrorem psychicznym i fizycznym, współuczestnictwo  w kulcie ideologi bolszewickiej i tym samym zmuszał do dobrowolnego przyjęcia niewoli, jako ideologii własnego wyzwolenia. Oczywiście fałszywego wyzwolenia, wyzwolenia rozumianego po bolszewicku, czyli na wspak, czyli tak naprawdę - zniewolenia. Zmuszał do dobrowolnego.. to nie jest pomyłka. Wymuszanie dobrowolności odbywało się różnymi metodami, których nie ma potrzeby opisywać, bo są to sprawy zbyt dobrze znane. Działanie jednej ze skuteczniejsych metod - przełamanie duszy - właśnie opisuję.

Łatwiej będzie uchwycić tę myśl, po przytoczeniu jednego z najbardziej znanych cytatów z Józefa Mackiewicza ".. okupacja niemiecka robi z nas bohaterów, okupacja sowiecka robi z nas gówno.." W myśli tej pobrzmiewa konstatacja dokonana, sporo lat temu, przez Marka Aureliusza, który zauważył, że dopóki zło nie gości w naszych decyzjach, a jedynie jest narzucane z zewnątrz, nasze serca i umysły pozostają czyste, a godność nie zbrukana. Dopiero kiedy poddajemy się siłom, które chcą nas zgnębić, to zdradzając własne sumienie dopuszczamy się współpracy ze złym, i sami sobie wyrządzamy krzywdę nieporównanie większą od tej, która swe źródło ma poza nami. Dlatego sowietom tak bardzo zależało na dobrowolności w opacznym rozumieniu pojęć. Profesor Trznadel nazwał to kolaboracją moralną. Zbliżyliśmy się do niezwykle ważnego punktu naszych rozważań o istocie pierekowki. Jest nią wolny wybór. Swobodna decyzja o tym, kim chcemy być i za jaka cenę.

Właśnie, na jakie korzyści mogli liczyć kolaborujący z sowietami? Jakie motywy nimi kierowały, że byli aż tak zaślepieni. Uczestnicy tamtych zdarzeń udzielili wielu odpowiedzi, które są tak infantylne i łatwe do zakwestionowania, że aż obrażają inteligencję ich autorów. Nie ma sensu ich tu przytaczać, zresztą ich główną linię obrony myślę, że wystarczająco już skompromitowałem, a będzie też jeszcze okazja w trzeciej części. Nie znalazłem jak dotychczas takiego wyjaśnienia które dałoby się obronić bez przyjecia szeregu wyjatkowo życzliwych dla autora założeń.  Poza jednym. Wobec niego jestem bezradny. Posłuchajcie państwo jak swoją postawę wyjaśnił Julian Stryjkowski, który w tamtym czasie nazywał się jeszcze Pesach Stark. Pytanie zadaje Piotr Szewc:

- A czy pańskie aspiracje spełniły się w "Czerwonym Sztandarze"
- Do pewnego stopnia tak. Odbiłem się od dna. Znalazłem się na torze moich aspiracji. Tu można się doszukać przyczyn mojego kurczowego trzymania się komunizmu. Oburzenie wywołała moja wypowiedź w jednym z wywiadów, że do komunizmu wiedzie interes. Oburzeni byli moi znajomi ex-komuniści. Ja znalazłem w komunizmie oparcie, jak wielu nie urządzonych w życiu. Partia komunistyczna była szansą dla nieudaczników. Choć nie brakowało wielu wybitnie zdolnych ludzi... ale zawsze nie urządzonych. Wśród urządzonych materialnie, zawianych ideologią Lenina - Stalina, znaleźć można było córki, rzadziej synów, bogatych rodziców i kupców. Ja byłem literackim nieudacznikiem, dla którego dziennikarstwo było awansem, awansem ukazania się w druku**

 Ja nie mam zdrowia aby to komentować, liczę na państwa pomoc. Szczerość zawsze mnie obezwładniała.

Ale w tym miejscu poproszę o zastanowienie się nad konsekwencjami jakie niesie dla psychiki i osobowości człowieka, taka oto paradoksalna sytuacja, w jakiej znaleźli się intelektualiści polscy kolaborujący z okupantem sowieckim. Dopuszczają się oni nagannej, z moralnego punktu widzenia współpracy, która jest  jednoznacznie określana na całym świecie mianem zdrady. I oto zamiast spodziewanych korzyści, wśród których minimum stanowi zapewnienie sobie poczucia bezpieczeństwa, serwowana jest im zabawa w Wielki strach***. Pragnę zwrócić uwagę, na odmienność psychologiczną przeżywania strachu jako spodziewanej konsekwencji postawy oporu biernego albo czynnego ( to w tym miejscu jest bez znaczenia ), a strachu będącego funkcją współpracy z wrogiem. To musi rodzić odpowiednie konsekwencje w psychice, gdyż postawa oporu i postawa współpracy, wywodzą się z całkiem innych rejonów emocjonalnych, a jednak w tym wyjątkowym przypadku, rodzą jednakowo kwaśne owoce. Rodzą strach.

Z tym, że pierwszy jest strachem wbrew, a drugi strachem na własne życzenie. Można przyjąć bez większego błędu, że ten drugi jest strachem dobrowolnym, gdyż wypływa wprost z podjętej z okupantem współpracy. To są zdecydowanie dwie odmienne sytuacje. Czym innym jest strach przed wrogiem, a czym innym strach przed sojusznikiem. Pierwszy strach towarzyszy bohaterom, drugi obsraj dupkom i nieudacznikom jak to sam siebie i swoich kumpli określił Stryjkowski. Przepraszam wszystkich dotkniętych moją plugawą frazą, ale proszę wybaczyć - są takie sytuacje, które najzwyczajniej należy nazwać wprost, dosadnym nawet słowem,  bez mnożenia aluzji i subtelności. Rzecz jasna nie podnoszę żadnych pretensji do osób, które w obliczu zagrożenia wycofują się, bo od nikogo nie można żądać czynów heroicznych, a nawet nie tylko żądać ale i oczekiwać takowych. Zresztą, każdy ma swój heroizm skrojony na własną miarę i jest to dla mnie rzecz święta  której nie zamierzam uragać. Ale w takim przypadku można oczekiwać, a nawet żądać od osób, które nie stać jest na lojalność wobec państwa którego są obywatelami, rezygnacji z aspirowania do roli moralnych autorytetów i przywódców tej społeczności którą zdradzają, za cenę ujrzenia swojego nazwiska w druku, za cenę popularności, za cenę wygodnego życia, wreszcie za cenę brylowania w elytach władzy realnej, widnej, ciemnej i metafizycznej . 


Proszę wybaczyć, ale jeżeli ze swoich zafajdanych gaci pozostałych po współpracy z wybranym przez siebie partnerem, robią sztandar narodowy, to ja bardzo przepraszam, ale nie dam się wpuścić w żadną  pułapkę poprawności, byleby tylko nie naruszyć poczucia godności tego towarzystwa. Zresztą o jakiej godności tu mowa i o jakim naruszeniu? W pustym sklepie trudno spotkać złodzieja. To są zbyt poważne sprawy, aby cyzelować słowa, tu chodzi nie tylko o bezpieczeństwo kraju, ale, o jeszcze coś. O coś naprawdę bardzo ważnego. O to jaki ten naród ma być, jaki ma mieć charakter, jakim wartościom ma się kłaniać, a czego się brzydzić. Od tego, kto stoi na jego czele, zależy jakim będzie i zależy, jak długo będzie. Akurat to, Stalin rozumiał doskonale. Dlatego stworzył ten opisywany tutaj polski Piemont kulturalny we Lwowie. Jego osiągnięcia na zawsze,( niestety! ) weszły w skład polskiego genotypu. Jedynym ratunkiem ograniczenia jego działania jest jak najszybsze przerwanie tej lwowskiej sztafety i wyrzucenie poza nawias naleciałości obcych nam, a wrogich cywilizacji. 

---------------------------------------------
*  Jacek Trznadel Kolaboranci Komorów 1998 str. 421 
**Ocalony na Wschodzie. Z Julianem Stryjkowskim rozmawia Piotr Szewc.  Les Editions Noir sur Blanc. 1991 str 100-101
*** Wielki strach  tytuł autobiograficznej powieści Juliana Stryjkowskiego o jego lwowskim okresie życia pod okupacja sowiecką



 CDN

( z tym, że zapewne dopiero w sobotę, bo mam kłopoty natury technicznej,  z ujarzmienim edytora w którym ten tekst powstawał, stąd zresztą opóźnienie cześci drugiej )  

DeDeeN
O mnie DeDeeN

Przezorny. Nigdy nie spadnę, bo nigdzie nie włażę.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura