Wkurzam salon Wkurzam salon
3497
BLOG

Rafał Ziemkiewicz. "Wkurzam salon". Odcinek XVII

Wkurzam salon Wkurzam salon Polityka Obserwuj notkę 2

 

 

Czyli to był bunt przeciw polskiemu rozmemłaniu w literaturze.

Właśnie! Zawsze wkurzało mnie do białości to dziadostwo polskiej literatury, lekceważenie warsztatowych rygorów, nieumiejętność budowy i utrzymania konstrukcji. Zrobię dygresję, potrzebną, by rzecz objaśnić: to rozmemłanie widać nie tylko w literaturze. Przestałem jeździć na różne konferencje i seminaria, na które kiedyś byłem zapraszany dość często, bo po prostu się tam musiałem wstydzić za nas, Polaków. To zawsze wyglądało tak samo: na konferencji jest jakiś plan, porządek spotkań, rozmów, są goście zachodni i są jacyś mędrcy z Polski. Kiedy przychodzi zachodni prelegent, to wyciąga laptop i jeśli ma mówić piętnaście minut, to mówi tylko kwadrans. Przedstawia konkretną, bardzo precyzyjną prezentację, w której są wyraźnie zaznaczone tezy i argumenty, dochodzi do puenty. Jeśli są do niego pytania, odpowiada zwięźle i jasno. Jeśli sam komuś zadaje pytanie, to jest to pytanie, a nie ogólna teoria wszystkiego. Potem wychodzi Polak. Nie ma żadnych przygotowanych materiałów i czasem wręcz zaczyna od szczerego wyznania, że nie miał kiedy nad wystąpieniem popracować, ogólnikowo dywaguje wokół zadanego tematu, bez żadnych konkretów i oczywiście przewala strasznie czas. Paliłem się ze wstydu i zżymałem strasznie, jak to widziałem.

I myślę, że taka sama irytacja leżała u podstaw naszego podejścia do fantastyki. Gdy czytaliśmy tekst amerykański, to w przeciwieństwie do polskiego miał on zawsze początek, środek i zakończenie, pięknie budowany nastrój, wciągającą  narrację.

Skupialiśmy się więc na studiowaniu, jak to się robi w Ameryce. Pomagali nam w tym różni ludzie, m.in. tłumacz Piotr Staniewski, wielki erudyta. Zapraszaliśmy też Stefana Ocetena, krytyka literackiego, prywatnie dość dziwnego człowieka… Może warto o nim tu wspomnieć, bo skończył w sposób równie tajemniczy, jak żył. Po prostu pewnego dnia wyszedł na ulicę i zniknął. Do dzisiaj nie wiadomo, co się z nim stało. W którymś momencie pracował jako szef straży przemysłowej, nam niejasno sugerował, że ma coś wspólnego z jakimiś służbami. Podobno pilnował jakiegoś dobra, które znikało z zakładu i w końcu sam zniknął. Ale był dość dobrze wykształconym krytykiem literackim i razem z nim braliśmy na warsztat teorię literatury Austina Warrena i René W. Wellecka, siadaliśmy sobie w klubie i dyskutowaliśmy o niej. Rozbieraliśmy powieści i opowiadania na części, dokładnie analizowaliśmy, jak są zrobione.

Do dzisiaj uważasz, że autorzy science fiction w Polsce sprawniej opowiadają historię niż autorzy mainstreamowi?

No jasne. Pokaż mi autora głównego nurtu, który wie, czym się posługuje.

Pewnie paru by się znalazło, ale rzeczywiście znaczna część współczesnej prozy to bełkot o niczym. Podobno ta maniera pisania słowotoku bez żadnego planu bierze się z czasów romantyzmu. Wtedy to miało zwyciężyć przekonanie, że pisarz jest sam w sobie kimś tak skomplikowanym i ciekawym, że musi to wylać na papier, zamiast opowiedzieć ciekawą i mądrą historię.

Jeśli tak rozumieć romantyzm, to faktycznie ciągle w nim żyjemy. I widzisz, po tym, gdy ja gdzieś napisałem, że literatura to jest rzemiosło, a rzemieślnik musi mieć opanowany i materiał, i narzędzia, i technologię, że trzeba się tego wszystkiego nauczyć, to Parowski odpisywał, że młodzi autorzy nie rozumieją, iż literatura to jest czynność magiczna! Hokus-pokus, sru i się wzięło, i się napisało, bo natchnienie przyszło, tak? To bzdury.

Trudno ci będzie przeforsować tezę o wyższości polskiej fantastyki nad resztą literatury, bo pisarze SF byli zawsze lekceważeni i uważani za grafomanów.

Ale my się tym nie przejmowaliśmy, bo wydawało się nam, że jesteśmy ważni i wielcy. Na spotkania z uznanymi autorami z gatunku fantastyki przed 1990 rokiem przychodziły tłumy. A opiniami oficjalnej krytyki nie było co zawracać sobie głowy. Wystarczy przypomnieć losy tzw. szkoły Henryka Berezy, do dzisiaj prominentnego krytyka literackiego: nikt z typowanych przez niego autorów nie stał się znanym i cenionym pisarzem. On lansował w schyłkowym PRL-u totalną ściemę i grafomanię, która nie zostawiła po sobie żadnego śladu. Mam zresztą z tym „autorytetem” swoje „porachunki”, bo Bereza totalnie wyszydził opowiadania, które ukazały się w jednym z tomów almanachu literackiego wydanego w Iskrach, poświęconego właśnie fantastyce. Znalazło się tam kilka naszych opowiadań, w tym dwa moje. Jedno zresztą rzeczywiście nieudane.

Nie było to wydarzenie wielkiej wagi, ale styl krytyki dobrze przypominał ten, który słyszymy dzisiaj przy okazji oceny „niewygodnych politycznie” dzieł. Można go streścić jednym zdaniem: „Nie czytałem, bo to przecież obrzydliwe, więc jestem przeciw”. Ten dyskurs był już wtedy na nas ćwiczony.

Stworzyliście własną grupę literacką. Nie chcieliście być gorsi od Skamandrytów?

Pewnie, że nie. Z ludźmi, których spotykałem w SFAN-ie, klubie fantastyki, do którego należałem, założyliśmy grupę o nazwie Trust, bo wiedzieliśmy, że w grupie jest raźniej i łatwiej się będzie przebić. Jeden z jej założycieli Jarosław Grzędowicz jest dzisiaj szefem działu nauki w „Gazecie Polskiej”, ale przede wszystkim autorem, który trzykrotnie otrzymał Nagrodę im. Janusza Zajdla i sprzedaje spore nakłady swoich książek. Jacek Piekara, autor kilkunastu książek i kilkudziesięciu opowiadań, praktycznie z każdym tytułem trafia na listę bestsellerów Empiku. O Robercie Azembskim już wspominałem, ten, niestety odpuścił prozę i został naczelnym jakiegoś pisma od bankowości; trochę mnie zaskoczył, bo kształcił się na ewangelickiego pastora na teologii. A Tomek Kołodziejczyk został ważnym egzekutiwem w Wydawnictwie Egmont. I tak bym mógł długo wymieniać. Ale w tamtych czasach dzisiejsi profesorowie, socjolog Edmund Wnuk-Lipiński i ekonomista Dariusz Filar też wydawali science fiction. Widać nic tak nie uczy zdrowego myślenia jak fantastyka! Mówię to całkiem serio. Ona rozwija wyobraźnię, a przez to inteligencję. Jeśli piszesz kryminał albo zwykłą powieść współczesną, to opisujesz świat takim, jaki jest. A tu musisz go wymyślić, musisz się wysilić i stworzyć zupełnie całkiem nową rzeczywistość. A żeby to zrobić, siłą rzeczy musisz przemyśleć, jakie są rządzące światem prawa, co z czego wynika, rozważyć wszystkie „jak” i „dlaczego”… 

No cóż, fakt, że po 1989 roku fantastyka nie okazała się taką potęgą, za jaką się wtedy uważaliśmy. Chociaż kilku autorów przetrwało na rynku i znaleźli się nowi. I to tacy, którzy naprawdę wiele znaczą. Przecież bez takiego Jacka Dukaja polska proza byłaby strasznie zubożona. W polskiej młodej prozie, tam prawdę mówiąc, najciekawsze rzeczy robi dziś trzech ludzi: Wit Szostak, Łukasz Orbitowski i Szczepan Twardoch. Wszyscy trzej wyrośli w tym środowisku.

 

 

Na następny odcinek zapraszamy w środę (4 maja) o godzinie 17. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka