Dominik Wójcicki Dominik Wójcicki
1087
BLOG

W Polsce jest za dużo studentów

Dominik Wójcicki Dominik Wójcicki Polityka Obserwuj notkę 13

Ogłoszony przez minister Kudrycką pomysł, by studenci za podjęcie nauki na drugim kierunku studiów musieli płacić powinien być początkiem jeszcze jednej dyskusji o szkolnictwie wyższym w Polsce. Tyle tylko, że tym razem warto postawić odważne pytanie: czy w Polsce nie ma za dużo studentów?

Wiem, że to pytanie jest może obrazoburcze, bo przecież w każdej wykładni polskich sukcesów ostatniego 20-lecia za jedno z ważniejszych osiągnięć uważa się niespotykany wcześniej boom edukacyjny. Od 1991 r. liczba studiującej młodzieży w wieku 19-24 lata zwiększyła się w naszym kraju blisko pięciokrotnie - z 9,8 proc. w roku 1991 do 48 proc. W roku akademickim 1990/91 było 394 tys. żaków, obecnie to już prawie 2 mln. Współczynnik scholaryzacji grupy wiekowej 19-24 lat osiągnął 48 proc. i jest to jeden z najwyższych poziomów w Europie, a 500 studentów przypadających na 10 tysięcy mieszkańców Polski to szósty najwyższy wynik na świecie. Statystycznie wygląda to wspaniale, jesteśmy światową potęgą akademicką. W efekcie bez względu na partyjne barwny obowiązuje przekonanie, że dobrze jest, gdy jak najwięcej młodych ludzi wpierw zdaje maturę, a potem idzie na studia.

Problem pojawia się, gdy za edukację trzeba płacić. Stąd dyskusje o tym, czy nauka i studia w szczególności winny być płatne, czy nie. Rozumiem argumenty, że obecny system jest niesprawiedliwy, bo na darmowe studia dostają się z reguły dzieci bogatszych rodziców, a płacą za nie również biedniejsi, których na swoją dzienną naukę nie stać. W dodatku jest to system wyjątkowo kosztowny. Wyjściem jest tu więc pełna odpłatność i samofinansowanie edukacji wyższej. Rozumiem też głosy, że szkolnictwo wyższe to nie wolny rynek, więc państwo nie może zamykać ścieżki edukacyjnym tym, którzy są jedynie zdolni, a nie zdolni i bogaci.

W efekcie większość dyskusji o jakimkolwiek płaceniu za studia toczy się między krańcowo różnymi twierdzeniami. Najnowszy pomysł, by płacić za drugi kierunek jest szukaniem choć po części salomonowego wyjścia. Idzie o to, by uzyskać samofinansowanie choćby części studenckiej edukacji, a jednocześnie pozostawić wystarczająco szerokie bramy dla studiowania bezpłatnego. Tyle tylko, że jak zwykle kompromisowe rozwiązania nie załatwiają żadnego problemu.

Stąd wolałbym raczej odważną tezę, że w Polsce jest za dużo studentów. Bo jest, co przytoczone na początku tekstu statystyki pokazują. I taka sytuacja rodzi bardzo konkretne implikacje.

Przede wszystkim już dawno zdewaluowało się znaczenie wyższego wykształcenia. W sytuacji gdy dyplom można uzyskać - a można - nie przeczytawszy nawet na humanistyce żadnej książki i pisząc pracę magisterską w oparciu o Internet brak jest gwarancji, że absolwent wyższej uczelni z założenia spełnia jakiekolwiek warunki inteligenta, co dawniej było normą. Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której cieszymy się, że Polska jest bogatsza, ale nie widzimy, że to dlatego, że drukujemy pieniądze.

Wśród wielu osób pokutuje twierdzenie, że studia nie dały im żadnych praktycznych umiejętności. Patrząc na problem ich oczami można się posłużyć twierdzeniem, że polska uczelnia nauczyła ich teorii, a nie „żywych” umiejętności, które mogliby wykorzystywać w codziennym, zawodowym życiu.

Wyjdźmy zatem naprzeciw tym powszechnym odczuciom sporej części społeczeństwa zanurzonego w naszym systemie edukacyjnym. Jeśli zgodzimy się, że studia z definicji nadają szlif inteligenckości i są czymś poważniejszym niż przysposobienie do konkretnego zawodu, to okaże się, że wcale nie są odpowiedzią na aspiracje wszystkich dzisiejszych studentów. Jestem przekonany, że to mniejsza, a nie większa ich część rwie się do sal wykładowych z powodu głodu wiedzy.

Co więc ich tam pcha? W wersji optymistycznej chęć nauczenia się czegoś praktycznego, co można wykorzystać tu i teraz. To np. chęć opanowania języka hiszpańskiego, ale nie dziejów wojny domowej w Hiszpanii, Hiszpańskiego Złotego Wiek czy tamtejszego malarstwa manierystyczna - o tym wydaje mi się na iberystyce też jest mowa.

W wersji pesymistycznej na studia część maturzystów wybiera się wyłącznie po papier, który jest przepustką do lepszej pracy, bo kryteria w ogłoszeniach już dawno przeszły jakąkolwiek rozumność. Oto przykład ogłoszenia o pracę, wyciągniętego z jednego z serwisów internetowych.

Firma z branży zoologicznej w związku z szybkim rozwojem poszukuje panią do samodzielnej obsługi biura handlowego. Wymagania: wykształcenie wyższe. Do zadań będzie należało telefoniczne przyjmowanie zamówień, orientacja co do przebiegu realizacji zamówień, swoboda w używaniu komputera jako narzędzia pracy, korespondencja elektroniczna z klientami, opracowywanie reklamacji i dokumentów kurierskich.

Ktoś jest w stanie odpowiedzieć dlaczego osoba zatrudniona na tym stanowisku musi mieć wyższe wykształcenie? Nie wystarczy dobra samoorganizacja? Czy naprawdę niemal wszystko dzisiaj muszą robić absolwenci wyższych uczelni, którzy nierzadko poziomem jakiejkolwiek wiedzy ogólnej ustępują maturzystom sprzed 20 - 30 lat?

Od czego więc spróbować naprawić system szkolnictwa wyższego? Przede wszystkim od radykalnego zmniejszenia liczby studentów. Jeśli do tego dojdzie, to można będzie dużo łatwiej utrzymać studia dzienne w formie bezpłatnej, zmniejszyć ich ogólną kosztochłonność i spróbować podnieść ich dewaluującą się wartość.

Czym prędzej jednak należy rozstać się z dogmatem, że wysoki i potwierdzony dyplomem poziom wykształcenia jest kołem rozwojowym współczesnych społeczeństw. A jeśli tak, to wstęp na studia powinien być obwarowany bardzo wysokimi wymaganiami, pewnym dobrem wyższym, a nie pomaturalną oczywistością. Wtedy mają sens studia finansowane przez państwo i trafiające do faktycznej elity.

W każdej populacji rozkład talentów jest nierównomierny. Jedni nadają się do studiowania i zasilania inteligencji, inni - wcale nie gorsi - są predysponowani do bycia dobrymi fachowcami w swojej dziedzinie, rzemieślnikami. A do tego nie są potrzebne studia wyższa i np. orientacja w Uczcie Platona, tylko solidne roczne, a nie 5-letnie kursy, szkolenia zawodowe.

Rocznik 1981, mieszkam w Toruniu. tak w ogóle to młody, wykształcony i z dużego miasta.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka