Dominik Wójcicki Dominik Wójcicki
224
BLOG

Beenhakker - grabarz polskiego futbolu

Dominik Wójcicki Dominik Wójcicki Rozmaitości Obserwuj notkę 30

Leo Beenhakker okazał się grabarzem polskiego futbolu. Żeby jednak zgodzić się z tą tezą trzeba wpierw przyjąć inną: mit Beenhakkera był możliwy, dlatego że spora część naszego społeczeństwa posiada bardzo głęboki kompleks i poczucie niższości wobec wszystkiego co zagraniczne, a zwłaszcza zachodnioeuropejskie. Tylko na takim podłożu Beenhakker, najsłabszy trener polskiej kadry od dekady, nawet w obliczu totalnej klęski wciąż może liczyć na wyrozumiałość jakiej nie mieli jego poprzednicy.

Wczorajsza klęska w Mariborze okazała się ostatnim elementem nieszczęść w jakie polską piłkę nożną od 1,5 roku wpędzał holenderski selekcjoner. O tym, że jego kadra stacza się w dół wiedział od dawna każdy. Widzieli to pewnie także ci ślepo zakochani w Beenhakkerze, dlatego linia obrony Holendra została ustalona już dawno temu. Starano się tworzyć obraz polskiego futbolu i będzie to robione nadal jako miejsce gdzieś między San Marino i Andorą, w którym to Beenhakker miał być jedyną jasną postacią i tym samym mógł liczyć na rozgrzeszenie w każdej sytuacji.

Kluczowy element budowy mitu Beenhakkera to wmawianie, że przybył on do kraju piłkarskich analfabetów i w takim środowisku zrobił tyle ile mógł. A że nie mógł więcej, to znaczy, że zwyczajnie nie można było więcej. Odejdzie jako przegrany, ale w sytuacji, w której pracował nie byłoby nikogo, kto uczyniłby z polską kadrą więcej.

To pierwsze kłamstwo. Beenhakker został zatrudniony do pracy z reprezentacją, która jako jedna z 9 na 53 europejskie grała w obydwu mundialach XXI wieku. Objął drużynę, która była w szerokiej europejskiej czołówce. Owszem była za słaba dla najlepszych typu Niemcy, Anglia, Włochy, ale znacznie mocniejsza od średniaków w postaci Słowacji lub Irlandii Północnej.

To co miał uczynić w Polsce Beenhakker to poprawa wyników na wielkich turniejach, a nie heroiczna walka o awans do nich. Polskim szkoleniowcom Engelowi i Janasowi udawało się na nie dostawać w świetnym stylu i w fatalnym odpadać. Beenhakker miał zrobić krok więcej. Nie uczynił nawet tego.

Okres jego największej świetności, czyli eliminacje Euro 2008 były jedynie powtórzeniem tego, co już wcześniej gwarantowała polska myśl szkoleniowa, od dawna w najprzychylniejszych Holendrowi mediach wykpiwana nieprawdopodobnie. Późniejsza kompromitacja w Austrii była nawet większa niż niepowodzenia na mundialach, bo z tymi żegnaliśmy się zwycięstwami w meczach pocieszenia. Beenhakkera nawet na to nie było stać.

Nie przeszkodziło to jego fanom w mediach, na stadionach i niektórych miejscach piłkarskiej opinii publicznej wyć „Leo, Leo”. Słaby PZPN bał się podjąć ryzyko, bojąc się, że zwolnienie Holendra wywoła jeszcze większą nienawiść do związku. Dzisiaj cenę płaci za to cała polska piłka, tylko nie Beenhakker, który dyrektoruje w Rotterdamie.

Dla niewidzących co się dzieje fanów szkoleniowca wygrany w 2006 r. mecz z Portugalią miał być na wieki wieków koronnym przykładem, że z Beenhakkerem na ławce polscy piłkarze grają dobrze jak nigdy.

Tyle tylko, że ostatnie trzy lata pokazały coś, czego na świeżo po jedynym naprawdę dobrym meczu Beenhakkera widać nie było. Portugalia, do której stale odwołują się jego wyznawcy, od trzech lat jest drużyną idącą tylko w dół. W tamtych eliminacjach nie wygrała ani razu nie tylko z Polską, ale też z Serbią i Finlandią, czyli najlepszymi drużynami tamtej grupy do Euro. To Beenhakker ją powstrzymał, czy sama rozbijała się na co tylko mocniejszym rywalu?

Potem miała Portugalia słabe Mistrzostwa Europy, a obecnie bardzo słabe eliminacje do mundialu w RPA. Mało kto widział trzy lata temu, że Portugalia to zespół na równi pochyłej. Legenda Beenhakkera wyrosła na fałszywych fundamentach. O rzekomo wielkim zwycięstwie z Czechami rok temu nie ma nawet co pisać, bo gdzie są Czesi dzisiaj to dobrze widać.

Od kilku miesięcy chór obrońców Leo powtarza, że to nie on jest główną bolączką polskiego futbolu, a jego odejście niczego nie zmieni. Dobrze słyszalny jest lament, że winny jest brak piłkarzy, że o ich klasie świadczy pozycja jaką zajmują w zagranicznych klubach, że w Polsce ciężko o klasowych zawodników, że mamy beznadzieją ligę której mistrz nie daje rady zespołowi z Estonii.

To bynajmniej nie jest żaden argument na obronę Beenhakkera. Pozycja polskich piłkarzy nie jest ani trochę słabsza niż osiem lat temu za Engela, czy cztery lata temu za Janasa. Ci dwaj też budowali swoje kadry głównie z rezerwowych graczy klubów zachodnich i też nie mieli co liczyć na „gwiazdy” z polskich boisk. Polskie kluby są obecnie tak samo marne jak były cztery i osiem lat temu. Raz na pięć lat zdarzy im się w miarę poprawny start w pucharach. Dawniej Wiśle, rok temu Lechowi, za cztery lata może Legii. Poprzednicy Beenhakkera pokonywali te same kłopoty, co on teraz i byli na mundialach w 2002 r. i 2006 r.

Godnym pożałowania argumentem tłumaczącym Beenhakkera zaczyna być przekonywanie, że trafił na przeciwników mających w składach piłkarzy z klubów nieosiągalnych dla naszych Orłów. I tak Słowacy Hamsik i Skrtel to gracze Napoli i Liverpoolu, a Irlandczyk Evans Manchesteru United. A skoro my piłkarzy z takich klubów nie mamy, to nic dziwnego, że nie dajemy już rady Słowacji i Irlandii. Nie Leo jest winny, że inni rozwijają się szybciej niż my.

Owszem dysponują Słowacy i Irlandczycy pojedynczymi graczami z wielkich klubów. Tak samo jak Islandia (Gudhjonssen), Gruzja (Kaładze), Bułgaria (Berbatow), Izrael (Benayoun), Czarnogóra (Vucinic), Białoruś (Hleb). Żadnej z tych reprezentacji fakt posiadania takich zawodników wielką nie czyni. To dlaczego ma uczynić pogromców Beenhakkera?

Dla porównania przypomnę, że Engel pokonał Ukrainę z Szewczenką z Milanu - wtedy trzecim najlepszym piłkarzem świata, Norwegię z Solskjaerem i Walię z Giggsem, czyli gwiazdami Manchesteru United. A teraz straszni okazali się Hamsik i Evans – śmiechu warte.

Polska liga jest słaba. Ale tylko ciut lepsze ligi mają Szwedzi, Duńczycy, Serbowie i Chorwaci. To pokazuje, że związek między ligą danego kraju a poziomem reprezentacji jest bardzo luźny, więc nie ma sensu bronić Beenhakkera sięgając po ten argument.

Po wczorajszej klęsce odżyje kolejna dyskusja o PZPN i o tym jak bardzo związek jest skostniały i zaludniony przez Leśnych Dziadków.

Tymczasem to od tego PZPN Beenhakker dostawał przez trzy lata wszystko czego tylko zapragnął. Przede wszystkim przeogromny jak na warunki już nie polskiego, ale wręcz światowego futbolu kontrakt oraz pozwolenie na organizację przedziwnych zgrupowań za granicą przed meczami w Polsce. Na spotkania w Chorzowie jako gospodarz przyjeżdzaliśmy w tym samym dniu co nasi goście. Rozumiem, że to miało zwiększać atut grania u siebie na swoim boisku.

W zakochanych w Beenhakkerze mediach za jego głownego oponenta uchodził Engel. Po mariborskim koszmarze Engel z ogromną klasą powstrzymywał się od jakichkolwiek uwag odnośnie selekcjonera. Ograniczył się do nijakiego stwierdzenia, że coś się wyraźnie stało, że tak źle zagraliśmy.

PZPN w tym sensie okazał się winny obecnej katastrofy, że nie znalazł się w nim nikt, kto wywaliłby Beenhakkera za drzwi już dawno temu. A okazji do tego było co niemiara. Pomijam względy sportowe, bo te kazały przyjrzeć się jakości pracy z kadrą jeszcze przed ubiegłorocznymi mistrzostwami Europy.

Przypomnijmy tylko, że do dzisiaj Beenhakker nie napisał raportu z występu na Euro, choć miał to nakazane. Zlekceważył płacącą mu ogromne pieniądze federację i podjął pracę na drugi etat w Feyenoordzie Rotterdam, choć z PZPN zgody na to nie miał. Obrażał Antoniego Piechniczka, nie tylko wiceszefa PZPN, ale przede wszystkim trenera o niebo bardziej utytułowanego od niego.

Żądał od niego przeprosin, a jedyne za co Piechniczek mógłby przepraszać Beenhakkera, to za to, że w 1985 r. w eliminacjach do mundialu okazał się lepszy od Belgii i zmusił Belgię do gry z dowodzoną przez Beenhakkera Holandią. Ostatecznie pokonana przez Piechniczka Belgia ograła Beenhakkerowską Holandię, co idealnie unaocznia różnicę miedzy Beenhakkerem, a pogardzanym przez niego Piechniczkiem.

Wina PZPN po wczorajszej klęsce jest bezsporna, bo tolerował Beenhakkera, udając że nie widzi jak ten prowadzi polski futbol na mariborskie manowce. Bał się związek rozwiązać kontrakt i płacić milionowe odszkodowanie. Jednak awans na mundial w RPA oznaczałby wielkie wpływy, z których z łatwością starczyłoby na odszkodowanie dla Beenhakkera. Chytry dwa razy stracił.

Arogancję Beenhakkera widać było nie tylko w kontaktach z PZPN, ale i w prowadzeniu drużyny. O fakcie, że preferowana przez niego gra z jednym napastnikiem nie da powodzenia mówiono od dwóch lat. Nikt nie mądrzył się po meczu, wiedzieliśmy przed meczami, że wymyślony system nie zda egzaminu. Do Holendra to nie docierało, a na prośby o uzasadnienie wyboru reagował gniewem i opowiadaniem bullshit, stupid opinions. Zarozumiałość wczoraj otrzymała zapłatę.

Dziewięć lat temu na Euro 2000 Niemcy pogrążali się w kryzysie wcześniej dla siebie nieznanym. Odpadali w rozgrywkach grupowych, przegrywając z Portugalią 0-3. Ich ówczesny trener Erich Ribbeck był najbardziej znienawidzonym człowiekiem w kraju. W ostatnim meczu z Portugalią, gdy już niemal wszystko było stracone, wysłał do gry wszystkich napastników jakich miał na ławce rezerwowych. Nic nie wskórał, ale po meczu przyznał, że nie mógł uczynić już nic więcej.

Co robił Beenhakker w dwóch niedawnych meczach ostatniej szansy? Przez 180 minut chaosu lekko zaryzykował tylko przez 38 minut w Chorzowie, gdy zagrał dwoma napastnikami. To wtedy strzeliliśmy jedynego wrześniowego gola. Wczoraj uparcie bronił przegranej koncepcji, uznając że jest ona dobra, tylko wykonawcy słabi.

W niemal powszechnej opinii Beenhakker uchodził za osobę, która w stopniu dużo większym niż poprzednicy dawała szansę gry zawodnikom młodym i z naszej ligi. Wczoraj dotarło do mnie, że wyrządził im po prostu krzywdę.

Żal było patrzeć na Łobodzińskiego – rezerwowego w Wiśle Kraków – który został rzucony do gry jako ten, mający ratować mecz. Łobodziński to piłkarz słaby, było mnóstwo okazji by się o tym przekonać. W każdym kraju są piłkarze na reprezentację - jaka by ona nie była – o wiele za słabi. Ktoś jest w danej zbiorowości najlepszym sportowcem, a ktoś inny jest powiedzmy setnym w kolejności. To normalne, bo ktoś musi być tym setnym.

Perfidia polega na tym, gdy od setnego oczekuje się rzeczy, na które go po prostu nie stać. To robił Beenhakker z Łobodzińskim, narażając go na niezasłużone przykrości i skazując na miano niudacznika.

Beznadziejnie zagrał wczoraj Błaszczykowski, Lewandowski. Stać ich na więcej i pewnie przy nowym trenerze to pokażą. Ale od wożonego przez Beenhakkera na każde zgrupowanie Łobodzińskiego nic więcej wymagać nie można, bo on więcej z siebie dać nie może. Ale potrzebny jest trener, który to zobaczy.

W Wiśle Skorża to widzi i jak nie musi, to Łobodzińskiego na boisko zwyczajnie nie wpuszcza. Ale żeby widzieć jaki jest Łobodziński, to trzeba mieć czas obserwować np. mecze Wisły z Legią, a nie bawić w tym czasie w Rotterdamie na kawie przy okazji spotkania Feyenoordu z Rodą Kerkrade. Dlaczego wymagać od zawodników 120 proc. ambicji i zaangażowania w meczu w Mariborze, skoro ich szef Beenhakker i jego zastępca Ulatowski w kadrze pracują na pół etatu, dzieląc go z Feyenoordem i Bełchatowem.

Beenhakker po klęsce w Mariborze, oprócz wycieczek personalnych pod adresem Laty, nie był w stanie powiedzieć nic więcej, prócz tego, że nic nie wie. Tak właśnie wyglądała jego praca z kadrą od jesieni 2007. Cechowała ją permanentna niewiedza. Na końcu dopadła ona zawodników.

Nie wiedział Brożek dlaczego przed Euro 2008 nie był international level, a po wakacjach nad ciepłym morzem stał się nagle international level. Nie wiedział Głowacki, dlaczego nie ma go w kadrze, a jest w niej jego kolega klubowy Kokoszka, który nie łapie się do składu Wisły. Nie wiedział nikt, czemu jest w kadrze rezerwowy Lecha Wilk, a nie ma lidera drużyny Peszki. Do dzisiaj nie wiemy za co na Euro pojechali Zahorski z Pazdanem, skoro arcyzgrabnie spuścili z ligi Górnika Zabrze, a Jeleń z Wichniarkiem usłyszeli w tym czasie od trenera, że są pierdolnięci. A dzisiaj dżentelmen Beenhakker obraża się na mało kulturalną formę rozstania jaką wobec niego prezentuje Lato.

Nie wiedzą o co chodzi trenerowi Roger i Obraniak. Pierwszy na wyraźne życzenie selekcjonera dostaje nasz paszport, bo czas wyjść z polskich zapóźnionych chatek. Drugi walczył o ten paszport samemu, a selekcjoner nie miał nawet ochoty się do niego wybrać i ucieszyć, że przybędzie mu kadrowicz. Czy faktycznie Beenhakkerowi zależało na Obraniaku? Wpierw nie znalazł mu miejsca w jedenastce na Grecję, a potem pierwsze korekty w składzie rozpoczynał od zdjęcia go z boiska.

Beenhakker zostawia po sobie spaloną ziemię. Jego praca to przekreślenie wszystkiego, co udało się w polskiej piłce odbudować po zapaści lat 90. Kończy jak hazardzista, który przyszedł do kasyna z oszczędnościami pożyczonymi od kolegi. Po kilku kolejkach wygrał tyle, że spokojnie mógł zwrócić to co pożyczył. Jednak w następnych kolejkach przegrał nie tylko to miał pożyczone, ale zadłużył się na znacznie więcej i teraz nie wie jak to odkręcić.

Prawdziwy obraz jego pracy kreślą wyniki. Przez trzy lata jego drużyna mecz o punkty poza Polską wygrała tylko w Azerbejdżanie, Kazachstanie, Belgii i San Marino. Te wyniki są śmieszne jak na kogoś, kto przez trzy lata opowiadał bajki pouczające Polaków. Engel pracując z reprezentacją o połowę krócej niż Holender wygrywał poza Polską tyle samo meczów, ale z przeciwnikami o kilka klas lepszymi niż rywale Beenhakkera, czyli Ukrainą, Norwegią, Walią i USA. Janas, pracujący też krócej niż obecny selekcjoner, pokonał z dala od Polski Łotwę, Węgry, Austrię, Walię, Irlandię Płn, Azerbejdżan i Kostarykę.

Polski futbol po pozbyciu się Beenhakkera nie naprawi się cudownie. Nie ma co do tego złudzeń. Ale nie jesteśmy skazani na kompromitację w meczach ze Słowenią, bo rywali tego pokroju jeszcze dwa lata temu łatwo ogrywaliśmy.

Będziemy wprawdzie dalej słabsi od Anglii, Niemiec, Włoch. Mogą się nam zdarzać kompromitujące mecze jak trzy lata temu z Ekwadorem. Ale niech się one zdarzają na mundialach, bo to by oznaczało, że przeżyjemy mnóstwo radości w drodze na wielkie imprezy. Tymczasem wczoraj zostaliśmy pozbawieni nawet przyjemności smakowania sukcesów w drodze do wielkich turniejów. I za to odpowiada już całkowicie jednoosobowo Leo Beenhakker.

Rocznik 1981, mieszkam w Toruniu. tak w ogóle to młody, wykształcony i z dużego miasta.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (30)

Inne tematy w dziale Rozmaitości