Mówi się często, że wolność jest nieodłączna od prawdy – że wolność w fałszu jest fałszywą wolnością. Co jednak takie powiązanie wolności z prawdą może oznaczać?
Oczywiście możemy sobie wyobrazić, że każdy z nas osobno, całkiem indywidualnie, może uznać dla siebie, że jego wolność jest niepełna, jeżeli nie jest wsparta na prawdzie. Tzn., że odcinając się od prawdy, albo nie znając prawdy - nie jestem naprawdę wolny. W tym sensie prawda jest nadrzędna wobec wolności, a wolność jest niemożliwa bez prawdy.
Lecz na ile możemy przyjąć tego typu podejście w sferze, w której wolność jest naprawdę istotna – czyli w sferze społecznej, gdy w grę wchodzą relacje między ludźmi? A zwłaszcza jak pogodzić takie podejście z najbardziej fundamentalną cechą naszych społeczeństw, z ich głębokim i nieusuwalnym pluralizmem, z tym, co Anglicy nazywają disagreement, czyli niezgodą co do prawdy? Wtedy właśnie pojawia się problem, na ile możemy wzajemnie respektować swoją wolność, jeżeli uważamy, że jest ona uwarunkowana prawdą, podczas gdy nasze prawdy są różne. Przy czym ta wielość prawd – chciałbym to bardzo mocno podkreślić – nie musi być wcale rozumiana w sposób relatywistyczny, gdzie każda prawda zależy od tego, kto ją wypowiada albo do kogo się odnosi. Nie, nie jestem relatywistą. Ale nawet jeśli każdy z nas z osobna wierzy, że istnieje Prawda Obiektywna, to bezspornym faktem jest, że jest ona odczytywana różnie przez różne osoby.
W związku z tym w społeczeństwie współistnieją różne prawdy, czasem fundamentalnie sprzeczne i kolidujące. I stąd moje pytanie, na ile w naszych interakcjach społecznych mamy prawo przyjąć, że nasi współobywatele są wolni tylko pod warunkiem, że posiedli prawdę. Przypuśćmy, że Ty właśnie sądzisz, że opierasz się w swej wolności na prawdzie, tyle że jest ona inna od mojej. Mogę wtedy, teoretycznie, przyjąć dwa podejścia. Mogę uznać, że tkwisz w błędzie, dlatego też narzucimy Ci moją prawdę i w ten sposób zmuszę Cię do wolności. (Podkreślam: nie tylko do działania moralnego, do respektowania prawdy, ale właśnie do wolności, bo przyjąłem, że prawda jest warunkiem prawdziwej wolności). Konsekwencje przyjęcia takiej filozofii publicznej są dość oczywiste – i mrożące krew w żyłach.
A zatem mogę, po drugie, przyjąć, że chociaż wyglądasz i zachowujesz się jakbyś był wolny, i na dodatek o tej wolności jesteś przekonany – to faktycznie wolny wcale nie jesteś, ponieważ z mojego punktu widzenia jesteś nosicielami fałszywego oglądu rzeczywistości. Nie zamierzam Ci jednak niczego narzucać, ani do niczego Cię zmuszać: chcesz tkwić w błędzie, że jesteś wolny - Twoja sprawa, Twoja strata.
Zastanawiam się, co właściwie z takiego rozróżnienia „prawdziwej wolności” i wolności faktycznie odczuwanej jako taka, może wynikać. Na pewno wynika z tego postulat przekonywania ludzi błądzących. Ale co więcej? I jak daleko takie przekonywanie może nas doprowadzić? Czy może z niego wynikać coś innego poza nieuchronną frustracją z naszej strony, że wielu naszych współ-obywateli, uparcie i nierozsądnie, brnie w autodestrukcję własnej wolności – choć wyglądają nam na doskonale ukontentowanych z własnej wolności?I czy warto narażać się na taką stałą frustrację, z której nic konstruktywnego nie wynika? Myślisz, że jesteś wolny i cieszysz się tą wolnością - a ja wiem, że tak naprawdę wolny nie jesteś?
To może już lepiej przyjąć, że wolność i prawda to dwie zupełnie różne sprawy. I że czasem lepiej być wolnym, a czasem lepiej być zmuszonym do poznania prawdy? Ale jeśli zmuszamy - to powiedzmy otwarcie, że zmuszamy, czyli wolność ograniczamy. Czyli lepiej uznać, że prawda wcale nie jest warunkiem wolności - choć jedno i drugie jest ważne...
Inne tematy w dziale Polityka