Druga rocznica prezydentury Bronisława Komorowskiego stworzyła dobrą okazję do zastanowienia się nad rolą urzędu prezydenckiego bardziej generalnie. Kilka interesujących wpisów pojawiło się tu, w Salonie24 – zwlaszcza przemyślany wpis Marcina Kasprzaka. Ale z konkluzją się nie zgadzam.
http://niewierzepolitykom.salon24.pl/439194,po-co-polakom-prezydent
Pominę już niechęć do aktualnego prezydenta – do tego każdy ma prawo, tak samo jak każdy ma prawo oceniać go przez porównanie z poprzednikami. Dla jednych bilans wypadnie lepiej, dla drugich – gorzej; to normalne w demokracji. Ale ważne jest też, by na rolę urzędu prezydenckiego patrzeć nie tylko przez pryzmat konkretnej osoby (ja akurat obecnego piastuna tego stanowiska bardzo cenię, a znam go osobiście dużo slabiej niż jego poprzednika), ale także z punktu widzenia instytucjonalnej logiki. Bo ludzie przychodzą i odchodzą – a instytucje zostają, przynajmniej na jakiś czas.
Polska konstrukcja prezydentury dlatego wlaśnie daje asumpt do krytyk, że jest typowym kompromisem – a jak wiadomo, kompromisy najłatwiej krytykowć i to z dwóch diametralnie różnych stron. Mamy w Polsce ustrój mieszany; częściowo parlamentarno-gabinetowy (bo faktyczną władzę ma premier, reprezentujący partię lub koalicję, która wygrała wybory parlamentarne), a częściowo prezydencki (bo prezydent ma swoja niezależną od parlamentu legitymację rządzenia, wywodzacą się z wyborów powszechnych plus ma pewne realne prerogatywy, nie sprowadzające się do czystej reprezentacji i rytuału). Więc łatwo to krytykować z obu stron: albo z perspektywy ustroju czysto prezydenckiego (jak w USA), gdzie prezydent jest realnym zwierzchnikiem calej administracji, albo z perspektywy ustroju czysto parlamentarnego, jak w Niemczech, na Węgrzech czy we Włoszech, gdzie prezydent jest wybierany przez parlament i w konsekwencji ma kompetencje bardzo ograniczone.
Czy ustroj mieszany, taki jak w Polsce, ma sens? To oczywiście zależy od tego, jak oceniamy realne kompetencje prezydenta. Jest ich, to prawda, raczej niewiele, jeśli pominiemy kompetencje czysto symboliczne albo konstytucyjnie niejasne (np. to że „stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa” – co siłą rzeczy kieruje go w stronę polityki zagranicznej, którą jednak prowadzi premier wraz z ministrem spraw zagranicznych). Ale jest jedna prerogatywa realna, ważna i – co dziwne – rzadko dostrzegana w dzisiejszych dyskusjach nad prezydenturą. Jest to kompetencja weta ustawodawczego.
Jest to co prawda tylko weto hamujące – czyli takie, które może być obalone przez parlament kwalifikowaną wiekszością – ale jednak stanowi bardzo ważny element kontroli nad prawodawstwem, które – jak wiadomo – jest często w Polsce bardzo marne. Jest to dodatkowy sprawdzian, dodatkowa poprzeczka, która nakazuje posłom dokonac ponownej refleksji nad swym ustawodawczym produktem, a następnie znaleźć silniejszą wiekszość dla jego potwierdzenia.
Kompetencji tej nie lekceważyłbym. Poza ustanowieniem prezydenta jako tzw. „veto player”, kompetencja ta daje mu mało antagonizujacą możliwość „postawienia się” większości parlamentarnej, a wiec także i premierowi. Mało antagonizującą – gdyż dotyczącą jednej, konkretnej sprawy, a nie globalnie – polityki rządu. W ten sposób Konstytucja ustanawia strefę autonomii i niezależności dla Prezydenta. Jak zechce on (a w przyszlosci może i ona) to wykorzystać – to już oczywiście inna sprawa. Rekomendowałbym – bez nadmiernej wstrzemięźliwości; kompetencje konstytucyjne są po to, by je używać, bo nie używane – obumierają.
Inne tematy w dziale Polityka