olgerd olgerd
379
BLOG

Zbijanie czyli wstęp do psychologii kupowania

olgerd olgerd Rozmaitości Obserwuj notkę 2

 
To było na targu. Mówią nań: „Ruski targ”, bo faktycznie, kiedyś dużo tu było rosyjskich handlarzy. Teraz to jest już niemal czysto polski targ, choć, przyznaję zdarzają się nawet handlujący Wietnamczycy. Ale gość do którego podszedłem nie był ani Ruskiem, ani Wietnamczykiem. To był polski handlowiec; klasyczny typ, w dżinsowym komplecie, w adidasach, w czapce z daszkiem i z papierosem, którym okadzał sobie gęstego, rudego wąsa. W ofercie miał buty. Różne, głownie męskie trzewiki, kubek w kubek podobne do siebie, w których na prowincji chodzi się wszędzie: do kościoła, sklepu czy urzędu. Na ostatnia drogę również się nadają. Ja jednak wypatrzyłem u gościa fajne glany. Martensy to nie były, ale przypominały tzw. rumuny, kiedyś popularne wśród punkowców buty, które ongiś sprezentował mi Bufet, ciężko pracujący w Olkuskiej Fabryce Naczyń Emaliowanych. Zatrudnili go na takim samym stanowisku, jakie piastował Wałęsa w Stoczni im. Lenina – był elektrykiem. Kiedy mu kazali wybrać sobie obuwie robocze zobaczył stertę rumuńskich glanów, którymi wzgardzili inni przedstawiciele klasy robotniczej. Normalnym ludziom nie chciało się przewlekać tylu dziurek; ci profani wybierali buty z zamkiem błyskawicznym. Bufet wziął glany, przy okazji wysępił także kilka par dla kumpli – załapałem się na jedną z nich. Buty służyły mi długo, padły dopiero na studiach. Został sentyment i teraz, patrząc na glany z ruskiego targu, zapragnąłem je mieć.
- Ile za te buty? – spytałem.
- Dwieście – powiedział beznamiętnym głosem sprzedawca.
Skrzywiłem się.
- Drogo – stwierdziłem oczywisty fakt, bo to było dużo więcej niż miałem w kieszeni.
- Coś opuszczę… – zachęcił.
Ile on może opuścić, pomyślałem, dwie dychy, góra trzy, a tu musiałby jeszcze długo opuszczać.
- Niech będzie za 190… – zachęcał.
Przyznać muszę, że w ogóle mnie tą opuszczoną dychą nie zachęcił.
- Ale się pan szarpnął, o dychę… – zadrwiłem.
Lekko poczerwieniał.
- A za ile pan chce kupić? – zapytał konkretnie.
A co mi tam, pomyślałem, zaszarżuję.
- Mam stówę! – rzuciłem.
O k…, przeszło mi przez myśl, chyba mi walnie?! Gość zrobił się purpurowy jak Winnetou i jego czerwony brat Lenin razem wzięci. Powietrza nabrał, by natychmiast je ze świstem wypuścić. Starsza kobieta, która oglądała kozaczki, odłożyła je i zapewne wietrząc w powietrzu awanturę pospiesznie się oddaliła.
- Coś pan, zwariował?! – wrzasnął właściciel stoiska z obuwiem. – Co mi pan tu…? Nie ma dyskusji!
Jak nie ma dyskusji, to nie ma, pomyślałem. Wzruszyłem ramionami i odszedłem. Przynajmniej zapytałem i wiem, że za stówę mi tych butów nie sprzeda. Gdybym nie spytał, to bym nie wiedział. Tak sobie dedukowałem. Obszedłem targ wkoło, ale nigdzie więcej podobnych butów nie zobaczyłem. Wychodząc przeszedłem jeszcze raz obok stoiska z rumunami.
Właściciel kamaszy nieco ochłonął, bo nawet spokojnie na mnie patrzył. To mnie zachęciło.
- To co? – zapytałem cicho.
Pokręcił głową.
- Za mniej jak 180 nie pójdą. Nie ma bata!
Przyoblekłem lico w wyraz głębokiego zasmucenia.
- Trudno. Pana strata…
Odszedłem. Na wszelki wypadek nie oglądałem się za siebie.
Nostalgiczny smutek, jaki mnie ogarnął na myśl, że nie udało mi się kupić butów tak łudząco przypominających moje rumuny z OFNE, ukoiłem piwem. Nie śpieszyłem się z jego wypiciem. Miałem czas. Z niedowierzaniem patrzyłem na zegarek; czas w knajpie rządzi się swoimi prawami. Płynie dużo szybciej niż na zewnątrz. Siedzisz za barem góra dwadzieścia minut, a tu już minęły dwie pełne godziny. Myślisz, jeszcze tylko jedno piwo, a tu od razu wypijasz dwa, albo i trzy. Około trzynastej postanowiłem sprawdzić, która godzina jest na wolnym powietrzu. Dochodziła piętnasta.
Chcąc, nie chcąc, idąc tam, gdzie szedłem, przechodziłem koło targu. A co mi tam, zaglądnę…
Gość pakował buty do pudełek. Obok stoiska stał samochód dostawczy z otwartą klapą.
- I jak tam? – zagadnąłem. – Sprzedał pan te buty? – pytałem radośnie, bo humor miałem świetny.
Chyba nie skojarzył mnie od razu.
- A… – mruknął – Pan od tych wysokich, wiązanych ponad kostkę…
Kiwnąłem głową, ze owszem, to rzeczywiście ja, osobiście, we własnej osobie, wciąż pełen dobrych chęci, by nabyć rzeczone obuwie.
- Niech panu będzie… – burknął – Za 150 panu opchnę…
Wzdrygnąłem się.
- Wciąż dużo za dużo… Mówiłem panu, że mam ino stówę.
- Bez jaj! – warknął. – Już wole na śmietnik wywalić, niż za pół darmo oddać!
- Trudno… – rzuciłem. – Pana buty, pana decyzja, ja chciałem kupić… Powiedziawszy te słowa poszedłem w głąb targu.
Trwało ogólne sprzątanie. Jak okiem sięgnąć handlarze zbierali swoje klamoty. Samochody pęczniały od towarów, nieliczni kupujący przechadzali się leniwie. Ceny leciały na łeb i szyje. Wręcz słyszałem ich obolały od upadku krzyk.
Wychodząc kolejny raz podszedłem do mojego sprzedawcy. Chyba czekał na mnie, bo miał już wszystko zapakowane, poza „moimi” rumunami, które stały w pozycji na baczność, jakby czekając na komendę: spocznij, do kupującego odmaszerować.
Sam mnie zagadnął.
- Panie, podejdź no pan.
Podszedłem.
- Wie pan co? Miałem panu nie sprzedać tych butów, bo cena, którą pan zaproponował była dla mnie obraźliwa. To nawet nie jest po kosztach… To kwota urągająca mi. Jestem handlowcem od laty i nie mam w zwyczaju sprzedawać towar poniżej kosztów produkcji. Gdzie bym dziś był, gdybym tak robił? Chyba na bezrobociu! O, właśnie, tam bym był. Postanowiłem jednak panu te buty sprzedać, ale nie dlatego, że mnie pan denerwuje. Nawet nie dlatego, że już nie mogę na pana patrzeć. Nie, sprzedam panu te buty, bo po pierwsze, jak ich panu dziś nie sprzedam, to pan po nie przyjdzie w piątek, a ja już nie chcę na pana patrzeć i mieć przez pana zmarnowany kolejny dzień targowy. A po drugie: nie chce mi się już tych buciorów dźwigać, bo są ciężkie jak diabli. Tak, tylko dlatego je panu sprzedam. Powiem panu jeszcze jedno, to właściwie jest skandal, że ja panu te buty opycham za stówę, bo przed tygodniem one były po 250 zł. No, dobra, dawaj pan tę stówę…
Wyciągnął rękę, ale nie na zgodę, tylko po tę stówę.
I tu był problem, który natychmiast mu wyłuszczyłem.
- Jest problem – zacząłem, bo problem był, bez dwóch zdań. – Ja tę stówę to miałem trzy godziny temu, ale w międzyczasie miałem wydatki, na ten przykład musiałem się napić piwa, tak więc… zostało mi…
Sięgnąłem do kieszeni.
(Nieprawdopodobne, jak szeroko potrafią niektórzy ludzie otworzyć oczy?!)
-… otóż zostało mi 92 złote. I jakieś grosze…
Dawaj ile masz, ty sk…! – warknął paskudnie.
To po prostu okropne, jak chamscy potrafią być sprzedawcy obuwia z targowiska. W życiu nikt na mnie tak nie warknął. I jak patrzył? Czy ja mu kogoś zabiłem? Czy ja mu krzywdę zrobiłem? Ja wtedy już nawet nie chciałem tych butów kupić! To on sam się napraszał, żeby mi je sprzedać…
I on mi tych rumunów nie podał, on nimi we mnie rzucił. Były bez pudełka. Nawet mi ich nie włożył do reklamówki. Potem trzasnął klapą, wsiadł za kierownicę i odjechał dostawczakiem.
Zostałem z moimi rumunami. Czułem się równie szczęśliwy, jak wtedy, przed laty, gdy dostałem swoje pierwsze glany od Bufeta.

*

A potem przyszła zima, nawet nie jakaś sroga, i moje ukochane buty się rozkleiły.

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości