W tym roku Wigilii nie spędzę w domu. Wokół obcy krajobraz, obcy język i chciałoby się powiedzieć – obcy obyczaj, chociaż akurat różnicę obyczaju niełatwo zauważyć. Dekoracje tak samo rozświetlają ulice, sklepy w gruncie rzeczy takie same, tak samo zatłoczone i tak samo pazerne na każdy grosz w kieszeni tych, co się tak tłoczą. Chyba tylko chórki Armii Zbawienia przypominają, że przecież za pamięci tych, co jeszcze żyją, każdy w ten czas chwalił przyjście Pana na swój sposób, choć z tym samym zapałem. Dziś wszyscy wydają się chwalić dokładnie tak samo i chyba to samo – ale czy to wciąż jeszcze jest przyjście Pana? Ech!
Przypominają mi się Święta sprzed lat, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Mama w Adwencie przygotowywała z nami zabawki na choinkę. Łańcuchy ze słomki i bibułki, bibułkowe kolorowe „jeżyki”, koszyczki z glansowanego papieru na orzechy i cukierki, pięknie zdobione bombki z wydmuszek, które zbierało się przed Świętami, pracowicie wydmuchując jajka do ciasta przez maleńką dziurkę. Zbierało się też, bardzo potrzebne do choinkowych ozdób, „sreberko” z czekolady, starannie oddzieliwszy cieniusieńką srebrną „cynfolię” od papieru, a następnie wygładzało się ją paznokciem i układało między kartkami Encyklopedii Trzaski, w której się pięknie prasowało.
Na choince wieszało się też kolorowe i błyszczące cukierki, pierniczki i małe czerwone jabłuszka. Były i aniołki, których główki ze skrzydełkami kupowało się w arkuszach w sklepie papierniczym i doklejało do nich długie, krepinowe sukienki, był góralczyk, aniołek, kominiarczyk i krakusek z wosku, były też i szklane bombki, gwiazda na czubku i świeczki w lichtarzykach, a to wszystko pod delikatną jak pajęczyna osłoną z włosów anielskich. Trzeba było bardzo uważać, bo łatwo zajmowały się ogniem od płomienia świeczki albo iskry z „zimnych ogni”.
Lampki na choince pojawiły się któregoś roku i początkowo współistniały ze świeczkami, ale z czasem niestety je wyparły, tak jak szklane bombki z czasem zastąpiły całkowicie te wszystkie inne, pełne symbolicznych znaczeń ozdoby. Łańcuchy przypominały okowy, którymi skrępowana była ludzkość przed Zbawieniem, jabłuszka – grzech pierworodny, który sprowadził śmierć na świat, pięknie oklejone kolorowym papierem i sreberkiem wydmuszki jajek symbolizowały życie, które przyniósł Zbawiciel, świeczki – światło, które w mrokach grzechu zabłysło w Betlejem, orzechy w kolorowych koszyczkach były od pasterzy, a nad wszystkim, na czubku, jaśniała srebrna Gwiazda Betlejemska. I wszystko to miało ten sens, że było dekoracją dla szopki, która stała pod choinką. Choinka zaś błyszczała i świeciła dla małego Jezuska, który się właśnie narodził.
Nie wiem, które Święta były tymi pierwszymi, jakie pamiętam. Wszystkie się ze sobą zmieszały i zostały w pamięci jako pamiętane z dzieciństwa Boże Narodzenie, do którego należały też tygodnie adwentowego oczekiwania. To oczekiwanie miało swój rytm, który porządkował istną symfonię zapachów dołączających kolejno, jak instrumenty w orkiestrze.
Najpierw pachniało w domu korzeniami i amoniakiem, bo babcia piekła pierniczki i amoniaczki, które zamykała w blaszanych pudłach. Potem marynowała szynkę (całą, ale bez kości – w niektórych domach zaś musiała być właśnie z kością!) i polędwicę oraz karkówkę na baleron. Jak już były gotowe, sznurowała szynkę i baleron, a polędwicę wsadzała do jedwabnej pończochy i odnosiła do masarni do uwędzenia. Uwędzone, gotowała bardzo starannie, powolutku, na maleńkim ogniu, tak żeby się woda „tylko kręciła”. Inaczej straciłyby soczystość. Ich zapach wypełniał całe mieszkanie, i teraz przychodziła kolej na pasztet, który musiał mieć czas, żeby skruszeć na półce w „komórce”, czyli spiżarni.
Im bliżej Wigilii, tym więcej było zapachów. Pachniało płonącym drewnem, ogień buzował cały czas w dużej kaflowej kuchni, babcia pogrzebaczem przesuwała fajerki i ledwo nadążała z doglądaniem tego, co smażyło się i kipiało na płycie, i tego, co najpierw rosło w miskach, a potem pięknie rumieniło się w foremkach w „duchówce”. A więc oczywiście galareta i kapusta, szynka pieczona i schab z suszonymi śliwkami, gęś albo kaczka, no i ciasta. Obligatoryjny był piernik i makowiec.
Mak, podobnie jak żółtka z cukrem i masło do ciasta, rozcierało się w makutrze, glinianej misie, makohonem, czyli drewnianym wałkiem z kulką na końcu. Babcia nie uznawała mielenia maku w maszynce, bo to zamiast go rozcierać, tylko gniotło i wyciskało z niego najlepsze. Z tego samego powodu mięso też wolała siekać tasaczkiem, a już koniecznie grzybki. Takie wyduszone w maszynce jej zdaniem nie nadawały się do uszek. Ryba faszerowana też nie uznawała maszynki. Musiała być na miazgę posiekana tasaczkiem. Bardzo to wszystko było pracochłonne, dlatego przygotowania trwały od początku Adwentu, który z dnia na dzień i z tygodnia na tydzień nasiąkał świątecznymi zapachami.
Cóż to były za zapachy! Na koniec dołączały do tego ryby. Gotowane i smażone. A w tym wszystkim zapach grzybów i pieczonych buraków na ćwikłę, jarzyn na sałatkę, kisielku żurawinowego i w końcu, jak fortissimo, złączone w jedno wszystkie wonie „garusa”, czyli kompotu z suszonych jabłek, śliwek, gruszek, skórek pomarańczowych i cytrynowych, goździków… I w to tło na sam koniec, w poranek wigilijny, włączał się zapach świerku i świeżo pastowanej podłogi.
Zapach wigilijnego poranka jest esencją wspomnienia Bożego Narodzenia mojego dzieciństwa. Podobnie jak głos naszego proboszcza, kiedy w wypełnionym tłumem i ciemnym kościele intonował Wśród nocnej ciszy…, a tłum gromko i radośnie podchwytywał …głos się rozchodzi!
Adwent, oczywiście, był czasem przygotowania do przyjścia Jezusa również w sensie duchowym i religijnym. Rano chodziliśmy ze świeczką na roraty i śpiewaliśmy „Spuście nam na ziemskie niwy Zbawcę z niebios obłoki” i do dziś jeszcze na słowa „Gdy wśród przekleństwa od Boga czart panował, śmierć i trwoga” odczuwam coś z tamtego dziecięcego struchlenia. Żeby mieć co przynieść wraz z pastuszkami do żłóbeczka Boskiej Dziecinie, wypisywaliśmy na wyciętych z brystolu różowych serduszkach dobre uczynki, których staraliśmy się mieć w tym czasie jak najwięcej. Oddawaliśmy je potem siostrze Blance, a ona układała je wśród sianka w szopce w kościele. Po Pasterce, kiedy szliśmy pokłonić się Dzieciątku w szopce, dokładaliśmy do tego cukierki w kolorowych, błyszczących papierkach, wrzucaliśmy drobne pieniążki do skarbonki, którą trzymał aniołek, a on dziękował nam skinieniem główki, no i znów śpiewaliśmy kolędy z czystego serca, świeżo obmytego z grzechów w obowiązkowej przed Świętami spowiedzi.
Choinkę ubierało się rano w Wigilię i zajmował się tym tata z naszą asystą. Najpierw obcinał dolne gałęzie, a potem ociosywał pieniek, tak żeby pasował do otworu w stojaku. Następnie trzeba było porządnie dokręcić śrubki, żeby choinka stała równo i pewnie. Teraz przychodziła kolej na wyjmowanie z pudeł ozdób, nawlekania ich na nitki, rozczesywania włosów anielskich, które zawsze się trochę splątały, no i zawieszania wszystkiego na gałązkach, według stałego porządku – poczynając od pieńka do zewnętrznych końców gałęzi, i od wierzchołka do dołu.
Tata wracał do wspomnień Bożego Narodzenia swojego dzieciństwa, przeżywanego według tradycji krakowskiej. Tam w rogach izby ustawiało się cztery snopy zboża, a choinkę wieszało się pod powałą, u belki zwanej z krakowska stragarzem. Uczył nas również, jak lepić z opłatków „światy”, które też były dekoracjami krakowskiego Bożego Narodzenia. Do dziś w Boże Narodzenie lubię lepić „światy”, chociaż nie wieszam ich na stragarzach u powały. Opowiadał też Tatuś o tym, jak jego ojciec chodził z opłatkiem do stajni, żeby dać go również koniom i krowom, a my chcieliśmy potem dzielić się opłatkiem z naszą kotką, za co zostaliśmy jednak skarceni, bo opłatka mogły dostąpić tylko te zwierzęta, które dostąpiły widoku Bożej Dzieciny w stajence – wół, osioł i owieczki. W polskich warunkach obyczaj rozciągał się na konie – kuzynów osiołka. Próżno też czatowaliśmy na moment, w którym uda nam się podsłuchać kotkę przemawiającą ludzkim głosem, chociaż po prawdzie nie miała ona też z kim rozmawiać, bo była jedynym zwierzęciem w naszym domu.
Babcia w tym czasie lepiła uszka, które były jakby ostatnią nitką w wielobarwnej tkaninie wigilijnych przygotowań w kuchni. Mama zastawiała stół, pięknie dekorowała każdy półmisek i każdą salaterkę. Obrus był biały, na środku pod obrusem sianko, na nim talerzyk z opłatkiem.
Kiedy już wszystko było gotowe, wszyscy się myli, przebierali – i nagle gdzieś znikał cały zamęt przygotowań, wszystko stawało się odświętne, uroczyste, poważne, pokój rozświetlony płomykami świeczek odbijających się w bombkach wypełniał się podniosłą ciszą. Staliśmy w skupieniu wokół zasłanego białym obrusem stołu jak wokół ołtarza, kiedy babcia brała w ręce talerzyk z opłatkiem i składała życzenia pokoju, miłości, zdrowia nam zebranym i tym, którzy byli daleko, wymieniając rodzinę zamieszkałą w innym miastach i krajach. Potem kierowała się z życzeniami do taty, mamy, do nas dzieci, i tak kolejno wszyscy ze wszystkimi spotykali się i szeptali sobie życzenia serdeczne, łamiąc się opłatkiem.
I tyle się śpiewało kolęd. Tata grał na skrzypcach, a myśmy wyśpiewywali kolędy i pastorałki, których słowa odnajdywaliśmy w stareńkiej kantyczce z XIX jeszcze wieku. Były te słodkie i te zabawne. Mama miała piękny sopran, tata i jeden z braci śpiewali tenorem, a drugi barytonem, ja i trzeci z brat, mniej utalentowani, dzielnie im wtórowaliśmy. Śpiewaliśmy tak cały wieczór, aż do Pasterki.
Wigilijna wieczerza była ściśle postna. Sałatka warzywna była podawana bez majonezu. Nie używało się masła, tylko olej, a mama wciąż narzekała, że nie można dostać oleju lnianego, bo takiego tradycyjnie używało się w Wigilię przed wojną.
W wieczór wigilijny nie jadło się także ciast, a tylko suche ciasteczka, głównie pamiętam pierniczki i amoniaczki. Z ciast na wigilijny stół był dopuszczony chyba tylko piernik. Poza tym orzechy, suszone owoce rozmaite, nawet były bakalie, bo zwykle przed Świętami przychodziła paczka z Anglii. Dopiero później nasze łakomstwo zwyciężyło i przekonaliśmy mamę, że inne ciasta też są postne, bo przecież są bez mięsa. Mama uległa i tak upadła część tradycji.
W latach mego dzieciństwa pod choinką w Wigilię nie kładło się prezentów, znajdowaliśmy je pod choinką rankiem pierwszego dnia Świąt. Dzięki temu nic nie zakłócało nastroju spokoju i skupienia na tym, co się miało zdarzyć w tę Świętą Noc, w którą zwierzęta mówią ludzkim głosem i Anioły zstępują na ziemię, żeby śpiewać „Hosanna”. Zdawało się, że wystarczy wyjrzeć za okno, żeby zobaczyć całe ich zastępy bezszelestnie płynące gdzieś od gwiazd.
Inne tematy w dziale Rozmaitości