Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk
299
BLOG

Mity na usługach codzienności

Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk Kultura Obserwuj notkę 1

Aby lepiej zrozumieć co się wokół nas dzieje, warto spojrzeć na życie codzienne w przasnyskim wydaniu przez pryzmat różnych gatunków literackich, ich bohaterów i twórców.

 

Weźmy choćby ostatnio ogłoszony konkurs na dyrektora Miejskiego Domu Kultury. Okazuje się, iż jedyną osobą, która chce zawiadywać lokalnym szołbiznesem jest Krzysztof Gadomski, obecnie przewodniczący komisji zajmującej się m.in. kulturą w Radzie Miejskiej, a także plastyk malujący, rysujący i rzeźbiący, fan, a nawet fanatyk Stanisława Ostoi-Kotkowskiego (1922-1994) o którym wraz ze swoją bardzo sympatyczną żoną wydał osobną publikację, a wiedza jaką dysponują rzeczeni małżonkowie na temat wspomnianego awangardowego przasnysko-polsko-australijskiego twórcy, jest chyba bezkonkurencyjna w skali światowej.

 

Królewicz z bajki braci Grimm

Kiedyś  jako nauczyciel Zespołu Szkół Zawodowych zapraszał mnie pan Krzysztof na urządzane przez siebie  wystawy i imprezy, gdzie udawało mu się w skromnej szkolnej świetlicy wyczarowywać małe, ale za to lepsze i piękniejsze światy. Ich dawny gospodarz jawi mi się nadal jak królewicz, który w bajce braci Grimm o śpiącej królewnie budzi pocałunkiem bohaterkę tej opowieści z głębokiego snu (czym był on spowodowany, próbowałem kiedyś dojść wertując łacińskie słowniki, ale nie wyjawię rezultatów swoich poszukiwań, bo zapewne bloga tego czytają także dzieci) i przywraca do normalnego życia.

 

Że też chce się Panu Krzysztofowi kłaść zdrową głowę w chore łóżko? Przecież przasnyski emdek to od lat skażona strefa. Jak musiała cierpieć i jakie katusze tutaj przechodzić jego niegdysiejsza dyrektorka Barbara Łada, skoro targnęła się na 16 otworów okiennych w zabytkowym już chyba gmachu Miejskiego Domu Kultury i je zamurowała. Rozeszły się nawet po mieście pogłoski, że rozmyślała nad zapeklowaniem samej siebie w malutkim dyrektorskim gabinecie, ale zapewne załodze emdeku udało się ją odwieść od tego straszliwego zamiaru.

 

Następny i ostatni dyrektor Bogusław Kruszewski odetkał co prawda te okna i zaczął wpuszczać do zawiadywanej przez siebie placówki świeże powietrze, a nawet miał – jak mówią niektórzy - przechył w drugą stronę, bo założył Klub Otwartego Umysłu. Nie mniej jednak po dwóch latach emdekowski genius loci pokazał mu figę i przestał otaczać swoją opieką. Bogusław poczuł, iż grunt, który tak pieczołowicie gromadził, osuwa mu się spod stóp. Musiał się salwować ucieczką.

Czy pokaże kły i pazury?
Szkoda mi Krzysztofa Gadomskiego. Może coś jeszcze go tchnie i odwiedzie od fatalnej decyzji, jak uczyniło to ośmioro innych kandydatów na dyrektorski stolec, którzy w ostatniej chwili rozmyślili się i nie złożyli swoich ofert w konkursie (wedle tego co mówi się na mieście). Ciekawe co ich odwiodło, co nimi powodowało, że osierocili pana Krzysztofa Gadomskiego w jego zamiarach?
 

Chyba, że w tym mieszkańcu Krainy Łagodności kryje się prawdziwy tygrys, szukający tylko okazji, aby pokazać kły i pazury w obronie swoich koncepcji i wizji oraz konsekwentnej ich realizacji - bez względu na to, czy będzie się to podobać burmistrzowi, urzędnikom miejskim i radnym, albo jednej czy drugiej miejscowej koterii o artystycznym zadęciu. A może jego emdek będzie miejscem do którego od czasu do czasu zajrzy zwykły mieszkaniec miasta (a więc także ja), bo będzie tu ciekawie, bo znajdzie tu dla siebie na kilka chwil inny, lepszy i piękniejszy świat?

Światowe legendy w lokalnym wydaniu
Na naszych oczach powstaje nowa, lokalna legenda – strachy w Lidlu: w markecie słychać płacz dziecka, z półek spadają słoiki, ochroniarze trzęsą się ze strachu, kasjerki uciekają z pracy, klimatyzacja nie daje się wyłączyć i jest piekielnie zimno, duchy zasłaniają obiektywy kamer itp. itd.  Tak naprawdę nie jest to jakiś nowy mit i w dodatku wcale nie oryginalny i nie jedyny w swoim rodzaju. „Strachy w Lidlu” należy zaliczyć do gatunku legend miejskich (urban legends), niezwykle popularnych na całym świecie opowieści, które zawierają z pozoru prawdopodobne informacje, a są przy okazji nacechowane niezwykłością, która elektryzuje słuchaczy, co powoduje, iż tego rodzaju przekazy rozchodzą się lotem błyskawicy, a podchwytywane przez media mają niejednokrotnie zasięg ogólnopolski lub międzynarodowy.
 

W latach 70. XX w., a może nawet trochę wcześniej mieszkańcy Przasnysza ekscytowali się opowieścią o niezwykłym przypadku, jaki zdarzył się w rodzinie Łosiów. Mieli otrzymać oni z USA paczkę, w której znaleźli puszkę z tajemniczym proszkiem. Wzięli go za budyń, ugotowali i zjedli. Po tygodniu nadszedł list, z którego wynikało, iż w paczce były prochy babki. Jak się okazuje opowieść z cyklu „babcia wypita w proszku”, funkcjonująca w piśmiennictwie amerykańskim także pod szyldem „kanibale mimo woli” ma zasięg międzynarodowy, a nawet bywa adoptowana w literaturze. Jest przynajmniej jedna sztuka teatralna oparta na tym motywie, a Bogdan Madej autor "Maści na szczury" rozpisał go znakomicie w swoim opowiadaniu "Pochówek".

Wirusy ludzkiej świadomości
Warto byłoby kiedyś prześledzić tutaj przasnyską scenografię legendy o skonsumowanej jako budyń babci Łosiów (ciekawą i nie do końca odgadnioną kwestią pozostaje to, dlaczego akurat oni padli u nas ofiarą tej opowieści) i porównać ją do sztafażu jaki zbudował na cześć tego samego mitu Bogdan Madej. A jest jeszcze do zanalizowania objawiająca się w 1985 roku Matka Boska na szybie w domu Artura Wencława, „sprzęgnięcie się” kochanków w siedzibie dawnego Zakładu Usług Radiowo-Telewizyjnych w Rynku (początek lat 70. XX w.)., czy podobny, acz bardziej dosadny przypadek, gdzie w „męskiej” roli wystąpił wielki wilczur. Legendy miejskie to literacka potęga!
 

Lokalna mutacja każdej legendy miejskiej obrasta konkretnymi detalami. Bardzo często ludzie kolportujący tego rodzaju opowieści powołują się na znane sobie osoby, które miały być bezpośrednimi świadkami i doświadczać niezwykłych zdarzeń. Występują w tych przekazach dobrze znane i niekiedy popularne w danej miejscowości postaci – wszystko po to, aby uprawdopodobnić takie historie, aby łatwiej przeniknęły do zbiorowej wyobraźni. Legendy te funkcjonują niczym wirusy. Potrafią się zagnieździć w ludzkiej świadomości na długie lata i odżywają w kolejnych wcieleniach.

Jądro cmentarnego cyklu
W przypadku „strachów w Lidlu” za czynnik „napędowy” tej opowieści przyjąć należy wybudowanie wspomnianego marketu na terenie dawnego cmentarza. „Jądrem” wielu legend miejskich z cyklu cmentarnego jest płacz dziecka. Stąd też łatwość w rozpowszechnianiu i przyjmowaniu tej historii, bowiem wielu słuchaczy, a potem opowiadaczy słyszało wcześniej (najczęściej w dzieciństwie), jakąś opowieść cmentarną, w której istotnym elementem był również dziecięcy płacz. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby za jakiś czas pojawiła się lokalna mutacja tej legendy z wątkiem skawalającego się mleka w proszku w przetwórni tego surowca stojącej nieopodal i opiniami, że duchy mszczą się w ten sposób za umieszczenie transformatora (z którego zasilana jest wspomniana proszkowania) na usytuowanym w jej pobliżu grobie pastora.
 

Ale na tym nie koniec paranteli przasnyskiej codzienności i literatury. O tym, jak „Tygodnik Ostrołęcki” zabrał się ostatnio do tworzenia nowej lokalnej legendy, a także czy zmiana dotychczasowego patrona Szkoły Podstawowej Nr 1 (a był nim do niedawna Władysław Broniewski) wyjdzie tej placówce na zdrowie, opowiem pewnie innym razem.

 

   

 

Moja maksyma (zasłyszana w okolicach Przasnysza):Kto prawdę mamrze ten się głodu namrze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura