Odcinek 30 – socrealistyczny beton
Ocknęła się po krótkiej, czujnej drzemce na twardej, betonowej ławce. W pierwszym nerwowym odruchu zobaczyła, że siedzi przed Pałacem Kultury i wokół jest mroczno. W drugim odruchu rzuciła się by sprawdzić, czy torba i płaszcz leżą koło niej, czy ktoś ich nie ukradł. Stwierdziła z ulgą, że leżą na swoim miejscu i oklapła. Nadal otumaniona snem, przez chwilę słuchała szmeru podświetlonej fontanny. Zanim doszła do siebie, bezmyślnie obserwowała perlistą kaskadę kropelek, rozpryskujących się w świetle podświetlających ją reflektorków. Potem rozejrzała się wkoło dostrzegając, że szybko zapada wiosenny zmierzch. Rzęsiście oświetlone okna wystawowe sklepów na “Ścianie Wschodniej” świeciły coraz jaśniej a migające światła samochodów na Marszałkowskiej układały się w czerwone i białe smugi. Nad placem, pod granatowym niebem świeciły, jak zimne gwiazdy rtęciowe latarnie.
Uciekła ale ją dopadli. Postawili ultimatum, że albo im odda „patent”, albo oni oddadzą ją w ręce służby bezpieczeństwa, która ją poszukuje. Nie chciała uwierzyć, naiwna, że to możliwe po wyczerpaniu wszystkich środków perswazji przykuli ją kajdankami do rury kaloryfera i poszli dzwonić na milicję. Kajdanki miały ostre ranty i były mocno zaciśnięte, ona zaś wpadła w histerię i rozpaczliwie nimi szarpała, aż jej pękała skóra, wyrwana z mięsem.
Nie mogła uwierzyć, że milicjanci wchodzą do zdekonspirowanego lokalu Konfederacji, jak do dobrych znajomych i odbierają z ich rąk przestępczynię, która u nich szukała schronienia, a oni dobrzy obywatele zawiadomili organy bezpieczeństwa.
„Skoro ją przewerbowaliście, to ją teraz sobie weźcie” –powiedział do podporucznika milicji, kierownik tej zakonspirowanej placówki, „patriota Kowalski” („patriota” – tak się oficjalnie tytułowali, zamiast „pan”, „towarzysz”, czy „obywatel”).
Młody milicjant widząc u niej zakrwawione przeguby, ulitował się i założył jej milicyjne kajdanki bardzo luźno, żeby ją nie bolało.
Był zresztą – wyczuła to – podatny na hipnozę i pomogła sobie telepatią, żeby go przekonać, że nie jest niebezpieczna i nie trzeba jej dokładnie zakuwać
Była zła na siebie, że przysnęła, bo w tym czasie mogli ją okraść. Rozejrzała się wokół, pozornie wśród ławek na placyku nie było nikogo ale nieopodal siedziało dwóch meneli, którzy obserwowali ją spod oka. Zerwała się z miejsca i zarzuciła torbę na ramię, ale musiała znów przysiąść bo zakręciło się jej w głowie. Zrobiło się jej niedobrze od mnóstwa wypalonych papierosów, albo może od ciąży. Pomyślała, że musi co zjeść. Gdy coś przegryzie, przepije herbatą... to jej przejdzie. Zaczęła się rozglądać za jakimś barem – ale innym niż poprzedni. Wstała i poszła z obolałym krzyżem w stronę podziemnego przejścia na krzyżowaniu pod “Okrąglakiem” PKO. Szukała czegoś co przypominałoby tradycyjny bar lub kawiarnię z okresu PRLu. Szła z szumem w głowie, wśród tłumu przechodniów, obijając się o ludzi, w ciepłym wieczornym powietrzu, co ją jeszcze bardziej obezwładniało tak, że ledwie powłóczyła nogami. Wyszła na Marszałkowską i idąc bezmyślnie przed siebie znalazła się w okolicy ulicy Widok, ale nie znalazła nic ciekawego, więc poszła dalej, przez pasaże handlowe ku Sienkiewicza, i tam rzeczywiście, w okolicy filharmonii, trafiła na małą kafejkę ze stolikami na otwartym powietrzu. Była już ciepła majowa noc, więc przysiadła pod parasolem, w czymś w rodzaju małego ogródka i zamówiła jakiś rolmops z mięsem, zawijany w cieście i zapiekany w czymś tam z frytkami.
“Odkąd jestem w ciąży, nic bym nie robiła tylko żarła jak świnia... – pomyślała z niesmakiem. “Aż dziw, że ani odrobinę nie utyłam od tego...”
Było to możliwe dlatego, że struktura tworzenia się nowych jąder (zawiązków) konkurencyjnej władzy, w stosunku do starego reżimu polega na zadzierzgnięciu serdecznych więzi emocjonalnych między opozycyjnym rewolucjonistą a oficerem służby bezpieczeństwa. Żeby syn mieszczańskiej, np. krakowskiej rodziny, mógł stać się dysydentem, to przedtem wszyscy znajomi i członkowie tej rodziny, szukali dojścia do zawarcia prywatnej znajomości (jak mieszczanin z mieszczaninem) z funkcjonariuszem, który aresztował i prowadził ich kandydata (syna, córkę, kuzyna) na dysydenta. Starano się w ten sposób uzyskać jego sympatię do przychylnego traktowania ich pupila, kandydata do przyszłej władzy. Ale to nie wszystko, bo w ten sposób zachęcano policmajstra do tropienia i aresztowania ich dysydenta, żeby wydano na to odpowiednie pieniądze z budżetu, zatrudniono do jego tropienia (ważnej figury) odpowiednią ilość ludzi, którzy zwrócą uwagę społeczeństwa na działacza niezadowolonego z ustroju, wprawdzie nie zajmującego żadnych funkcji, ale przecież działacza, który zwraca na siebie uwagę – i o to chodzi, że już nie jest bezimiennym nikim, ale kimś o kim się mówi! Chodzi o to, żeby on wyszedł na ulicę i krzyczał „precz z komuną”, żeby go swój funkcjonariusz reżimu dostrzegł i spektakularnie, ale nie robiąc mu krzywdy, aresztował, żeby napisali o tym w gazecie, żeby siedział jako męczennik z odpowiednią publicity i w ogóle nadawał pozytywny bieg sprawie. Z czasem między rodzinami dysydenta a ubeka wywiązywały się zażyłe przyjaźnie, lubiono się i wiedziano o sobie wszystko a na imieniny i święta przesyłano sobie prezenty i czekoladki. Ubekom też zależało na dobrych stosunkach z profesurą i warstwą urzędniczą, która przecież tak czy inaczej tworzyła establishment władzy PRLu i niespodzianie mogła zaważyć na losie takiego satrapy swymi koligacjami w bardzo górnych rejonach władzy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości