Zima była piękna. Ogrody, pobliski las, ulice i chodniki okrywała śnieżnobiała, puchowa kołdra. Kreski na zaokiennym termometrze dobiegały 20 stopni. Poniżej zera. Naród ochoczo czynił przygotowania do Wigilii i Świąt Bożego Narodzenia. A u nas w domu było smutno i biednie. Wiedziałem nawet, że po raz pierwszy w tym roku, nie będziemy mieli nawet drzewka. Miałem niespełna dziesięć lat. Niewiele do mnie docierało ze świata dorosłych. To jednak, gdy ktoś z rodziny powiedział za głośno i wtedy usłyszałem, że Mama umrze.
Kiedy trzy lata wcześniej wróciła z ojcem ze specjalistycznych badań w Akademii Medycznej, zawołała mnie z podwórka, posadziła na kolanach, mocno przytuliła i zwyczajnie zakomunikowała, że UMRZE. Przytuliłem twarz do jej twarzy i spływające, duże jak grochy łzy Mamy i moje, stapiały się i spływały strugą na moją szyję i kołnierzyk letniej koszulki z krótkimi rękawkami.
Tego samego dnia wieczorem wtuliłem się w Mamę z całych sił. Ułożyłem jak zwykle głowę pod jej pachą i tak zasnąłem. Wpierw z wszystkich sił odpychając słowa Mamy: - Syneczku, mama umrze....- Co ja wtedy wiedziałem o śmierci? Tyle, że ktoś przestaje oddychać a potem zostaje zakopany w grobie. Na cmentarzu. Troszeczkę dopowiedziała Babunia.
Od zawsze kochałem konie. Kiedy familią zjeżdżaliśmy na wieś, w wakacje, do rodziny ojca, aż w poznańskie, to wpierw konie a potem pobliska rzeka Obra, były moim oczkiem w głowie. Przysparzałem tym samym sporo trosk wpierw rodzicom a potem ciotkom i wujkom. Albo na odwrót. Kuzyn prawie
młodzian, posadził mnie na wyrośniętego źrebaka. I prowadzał po podwórku trzymając tylko za źrebaczą grzywę. Ten zaś czegoś się wystraszył i ruszył galopem w kierunku rzeki. Do wody było tak blisko, że nawet nie miałem czasu się przestraszyć. Tylko wiatr gwizdał w uszach. Przed samą rzeką rumak wbił się czterema kopytami w ziemię a ja klasycznym lobem, po długiej chwili wylądowałem dokładnie w samym środku. Wyzbierałem się, wyprychałem i o własnych siłach jakoś dotarłem do brzegu. Ale tylko dlatego, że wskutek letnich upałów poziom wody gwałtownie obniżył się.
Zaliczyłem wtedy profilaktyczne pasy, lokowane przez rodziciela precyzyjnie w tym miejscu w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę. I informację od miejscowych, że co roku rzeka zabiera do siebie kilka osób. Przy czym pływających jak ryby. Wtedy jeszcze pływać nie potrafiłem...
Bicie, biciem. Lanie, laniem, ale po powrocie do domu zacząłem podpytywać Babunię, JAK JEST w NIEBIE i czy w NIEBIE są KONIE?
Babunia choć zwietrzyła podstęp, jednakowoż odpowiedziała, że SĄ! Po kilku godzinach główkowania wróciłem do Babci z gotową decyzją. W wyniku której zostawiałem rodziców, siostrzyczkę, podwórko, koleżanki i kolegów. - Babciu, jeżeli w Niebie są konie, to ja chcę umrzeć...
Dziś już nie pamiętam co odpowiedziała Babunia. Czy w ogóle coś odpowiedziała..? W każdym razie kłusowanie na białym rumaku, po rajskich ogrodach prędko wywietrzało mi z głowy. Po interwencji chirurgów z AMG, stan Mamusi pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Wpierw dużo czasu spędzałem przy niej. Rozmawiałem, kleiłem modele okrętów z Małego Modelarza i na pianinie wystukiwałem ze słuchu ludowe piosenki. O konisiach, co to po stawie pływają, o zielonym mosteczku, o ułanie, który prosi do mazura pannę Krysię, czy jego kolegach ze szwadronu, pukających w okieneczko.
Z Mamą było coraz gorzej. Raz w tygodniu przychodziła lekarka, żeby zmienić opatrunek. Ojciec zamontował w zasięgu ręki Mamy przycisk i jak czegoś potrzebowała, to w kuchni odzywał się dzwonek. Zazwyczaj przebywaliśmy w kuchni, więc zaraz ktoś z dorosłych biegł do Mamy. Pamiętam, że ostatnie trzy czy cztery dni Mama już prawie nie oddychała. Każda próba zaczerpnięcia powietrza do płuc powodowała straszliwe męki. Przeraźliwie charczała. Potwornie wychudzona, żółta, woskowa cera, zamknięte oczy. Zupełnie do siebie niepodobna. Kiedyś czarne, krucze włosy dziś przeplatały się grubymi pasmami siwych. Tego wigilijnego dnia tuż przed południem, Babcia wypędziła mnie i siostrę z pokoju Mamy. Staliśmy w korytarzu. Krysia obejmowała mnie mocno. Po długiej a trwającej całą wieczność chwili Babcia wyszła i cicho powiedziała: - Już po wszystkim... To zrozumiałem. Mama przestała oddychać. UMARŁA.
Powoli weszliśmy do pokoju. Nie patrzyłem w stronę tapczanu. Podszedłem do przeszklonych drzwi na taras. Bezmyślnie patrzyłem na to co działo się za szybą. Z górki obok bunkra moi rówieśnicy zjeżdżali na sankach. W bloku, tuż po drugiej stronie ulicy Beniowskiego, jakaś kobieta myła okno. Ludzie z siatkami wypchanymi zakupami spiesznie wracali do swoich domów. Inni schodzili na dół do sklepu. Może po chleb, bułki, karpia... Powoli odwróciłem się. Twarz Mamy była zmieniona. Żółty, woskowy kolor zanikł. Teraz twarz i ręce były białe jak kreda. Jak gaza, którą Babcia podwiązała głowę Mamy, by otwarte usta podczas ostatniego oddechu, pozostały zamknięte.
Ciemno w oczach. Jak wariat rzuciłem się do kuchni. Otworzyłem gwałtownie drzwi do służbówki. Z całych sił szarpnąłem klamę okna. Z hukiem posypały się na podłogę jakieś szklanki, słoiki. Wiedziałem, że pod oknem jest betonowe podejście do klatki schodowej. A lot z trzeciego piętra wystarczy. Skąd to wiedziałem? Skąd wiedziałem co mam zrobić? Skoro wtedy w całym kilku rodzinnym domu, nikt nie miał telewizora. MAMY NIE MA, TO MNIE TEŻ ! Po jakimś stoliku drapałem się na parapet. Siostra ściągnęła mnie jak psiaka. Szarpałem się. Wyrywałem. Na próżno. Wyniosła mnie do kuchni. Kiedy usiedliśmy mocno przytuliła. Pozostał tylko niezmierzony żal i żałosny płacz. I dręczące pytanie: DLACZEGO? Choć Babcia zapewniała mnie , że TAM, gdzie MAMA jest teraz, będzie jej zupełnie dobrze, wcale a wcale mnie nie przekonywały.
Wiele lat później, na dzień przed śmiercią Babuni, kiedy pochyliłem się, żeby pocałować w policzek. Na pożegnanie. Usłyszałem cichutkie: - Juruś, syneczku, ja tak nie chcę umierać.... Babunia miała wówczas DZIEWIĘĆDZIESIĄT DWA LATA..!
Późnym wigilijnym wieczorem Tato z mężem siostry zamiast choinki, wnieśli do domu trumnę. Święta przemijały bardzo wolno. Zwiększała się tylko ilość kwiatów przy głowie Mamy. Ktoś zdemontował dzwonek. Wyniósł pościel. A na środku pokoju, na dwóch kuchennych taboretach stała trumna z jeszcze bardziej zmienioną po smierci - moją Mamą. Wszedłem sam do pokoju Mamy. Wcisnąłem się w szparę pomiędzy piecem a pianinem. Już zdążyłem oswoić się z Mamusią i nierozłącznym, o czym dowiedziałem się długo później - MAJESTATEM ŚMIERCI. Ktoś wszedł do pokoju. Ostrożnie zerknąłem z kryjówki. Przy trumnie stała siostra i jej najbliższa koleżanka. Stały długo. W zupełnej ciszy. W pewnej chwili Halina powiedziała: - DOBRZE BY BYŁO, ŻEBY BYŁO TO ŻYCIE POZAGROBOWE...
Później przez wiele lat doskwierało to wypowiedziane przez Halinę zdanie. Ni to pytanie. Ni to stwierdzenie. Ale za to naszpikowane wątpliwościami...
Ceremonia pogrzebowa mojej Mamy, była pierwszą w moim życiu. Pamiętam wszystko. A najbardziej GŁUCHY ŁOSKOT opadających na trumnę mojej Mamusi, zmarzniętych na kamień, dużych brył gliny. Po powrocie do domu nastąpiło coś, czego NIE POTRAFIĘ RACJONALNIE WYJAŚNIĆ SOBIE SAMEMU DO DZIŚ... Ktoś zrodziny zlecił mi policzenie wszystkich uczestników przygotowywanego poczęstunku. W domu było kilkadziesiąt osób, którzy zjechali na pogrzeb z różnych stron kraju. Wszyscy uśmiechali się, pozdrawiali, przeszkadzali w liczeniu.
A JA ZUPEŁNIE ZAPOMNIAŁEM, ŻE GODZINĘ WCZEŚNIEJ BRYŁY GLINY DUDNIŁY O WIEKO TRUMNY. W KTÓREJ BYŁA MOJA MAMA.
PRAWIE CIESZYŁEM SIĘ, ŻE WRESZCIE W DOMU JEST GWAR, SŁYCHAĆ GŁOŚNE ROZMOWY.
NAWET ŚMIECH.
POCZUŁEM ULGĘ, KTÓRA WYNIKAŁA Z FAKTU, ŻE NARESZCIE W NASZYM DOMU JEST NORMALNIE !
ŻE JEST DOKŁADNIE TAK JAK BYŁO W NASZYM DOMU WTEDY KIEDY ŻYŁA MAMA !
ŻE NIE MUSZĘ CHODZIĆ NA PALCACH !
ŻE BĘDZIE MOŻNA WŁĄCZYĆ RADIO !
ŻE MAMA Z JEJ MĘCZARNIĄ JUŻ JEST GŁĘBOKO ZAKOPANA !
ALE DLACZEGO ULGA???? PRZECIEŻ KOCHAŁEM JĄ JAK NIKOGO WIĘCEJ W ŚWIECIE....
A zima była piekna. Ogrody, pobliski las, ulice i chodniki okrywała śnieżnobiała, puchowa kołdra.....
Inne tematy w dziale Rozmaitości