1maud 1maud
2022
BLOG

Głęboki skok w przeszłość medyczną

1maud 1maud Zdrowie Obserwuj temat Obserwuj notkę 9
koro o diagnostyce i sposobie podejścia do pacjenta mowa trudno mi zapomnieć skrajne przypadki z przeszłości. Które niestety mają charakter przetrwalników do dzisiaj. Otóż za komuny diagnostyka była w dużej mierze uzależniona od charakteru i pazerności lekarza. Na szczęście dla chorych większość lekarzy traktowała swój zawód jako misję. Bliską przysiędze Hipokratesa. Ale oczywiście była tez spora grupa medyków ,która uzależniała zainteresowanie pacjentem od kasy i prezentów. W 1957 roku mój Tatuś miał pierwszy zawał. Szefem oddziału szpitala , w którym leżał , był pan dr Zurawski (nazwisko zmienione) . Jeśli moja Mamusia nie zaniosła tygodniowego datku za „wizytę u Tatusia na oddziale” pan dr łózko Tatusia na obchodzie.. pomijał!. Na szczęście był jeszcze na ty oddziale dr Dyk. To dzięki niemu Tatuś miał stosowne opiekę podczas 2 zawału, którego doznał leżąc po pierwszym. Dzisiaj przy zawale robi się koronografie , wstawia stenty zabezpieczające zwężenia tętnic ewentualnie robi operację bypassów. Wtedy takich technik nie było. Liczyła się sprawna reakcja lekarza i podanie odpowiednich leków przeciwzakrzepowych. Dr Żurawski sporo lat dorabiał się na wziątkach. Musiał mieć dobre układy w odpowiednich instytucjach, bo nawet po wielkim skandalu trafił na niezłe stanowisko administracyjne w pewnym szpitalu. Skandal został ujawniony po tym, jak pan dr pojechał z prywatna wizyta do z Gdańska do Pruszcza Gdańskiego. To była kolejna wizyta u pacjent, którym się opiekował. Zona wezwała doktora z powodu silnych bóli w klatce piersiowej. Dr zbadał pacjenta, podał lek i zażądał sporej zapłaty. Ponieważ żona nie miała tyle gotówki, powiedział żeby pożyczyła brakująca kwotę od sąsiadów. Doktor czekał na korytarzu na resztę kasy, a kiedy ją otrzymał pospiesznie udał się do samochodu pod domem i odjechał. Kiedy żona weszła do męża -on już nie żył. . Wezwane pogotowie mogło stwierdzić tylko śmierć. Lekarz powiedział, ze praktycznie śmierć kliniczna mogła nastąpić już w czasie wizyty lekarza. Jak się okazało, żona zmarłego również miała świetne układy w KW i w efekcie lekarz został zwolniony ze szpitala , ale oczywiście wylądował na zwolnieniu lekarskim, a potem dostał stanowisko administracyjne w szpitalu pod Gdańskiem. Wystawianie zwolnień lekarskich za opłaty było na porządku dziennym. Rewanżowanie się personelowi medycznemu także. Tyle, że wszyscy mieli świadomość, , ze lekarze , ci z powołania, zarabiali śmieszne pieniądze, a często pracowali naprawdę ponad siły. Było sporo lekarzy Judymów. Potrafili jeździć z lekami do biednych ludzi, pojechać do apteki, żeby biednym lub staruszkom dowieźć medykamenty itp. Pewna wspaniała lekarka z powołania pojechał na wizytę do 90 letniego pacjenta. Zasłabł po tym, jak został okradziony z pieniędzy, które zebrał na nagrobek dla sowiej zmarłej wcześniej żony. On wiedział, że nie zdoła ze skromnej renty zebrać na nowy. Pani doktor miał sama bardzo trudną sytuację finansową. Ale natychmiast uruchomiła swoją rodzinę, zebrali pieniądze na ten nagrobek i wysłali do staruszka… Ale była spora grupa cwaniaków, która bezwzględnie traktowała swoich podopiecznych. Jest kasa jest leczenie, nie ma kasy- idź gdzie indziej. N szpitalnych korytarzach można było zobaczyć np. pana profesora, który bez żenady niósł pod pachą szynkę konserwową w puszce. Czy torby z darowiznami. Nikt się nie dziwił, nikt nie burzył. Wynagradzanie personelu pomocniczego (pielęgniarki, salowe –tez było na porządku dziennym). Najzabawniejsze były jednak sytuacje, gdy lekarz mylił pacjentki obdarowujące wziatkami. Pewien lekarz codziennie wieczorem przychodził z wizytą extra do pacjentki, która był po ciężkiej operacji kobiecej . Na tej Sali pooperacyjnej były3 chore. Po 2 wizycie, jedna z pomijanych nie wtrzymałaś publicznie oświadczyła „ to pan doktor od mojego męża wziął pieniądze za operację i bierze za opiekę , a przychodzi do tej pani? Mnie nie zauważą? Ta historyjka szybko obiegła cały szpital. A takich zdarzeń także w innych szpitalach było sporo.


Po wielu aferach tzw łapówkowych w szpitalach proceder został maksymalnie ograniczony. Zarobki dzisiejszych dobrych socjalistów są naprawdę niezłe. Jeśli pacjent ramach podziękowania zaniesie jakiś prezent dedykowany- w ramach dopuszczalnych wartości typu kilkuset nawet złotych – nikogo to nie powinno oburzać, byle nie była to kasa.

Ale oczywiście i dzisiaj pazernych nie brak. Typu wspomnianego już wcześniej prototypu z książki Mercedes Benz. Czy też nie dziwi oskarżenie obecnego marszałka Senatu za okres jego pracy w szpitalu w Szczecinie.

Przetrwalnikiem został także jeszcze jeden zwyczaj. Który podobnie jak w przypadku kasy , ma dzisiaj zupełne inne podłoże, dla którego bywa powszechnie tolerowany.

Kiedyż lekarze wydawali zwolnienie lekarskie bez problemu, na prośbę pacjenta, który miał jakąś trudną sytuacje życiową. Niektórzy robili to z a kasę dla cwaniaków i bumelantów.

W okresie transformacji liczba zarówno zwolnień lekarskich jaki wniosków o ustanowienie renty inwalidzkiej wzrosła w postępie geometrycznym. Z zupełnie innych powodów. Masowa likwidacja PGR, spółdzielni i upadłość firm, często świadomie zamierzona przez byłych decydentów dla przekazania ich za bezdurno w prywatne ręce lub likwidująca konkurencję dla zagranicznych firm- były na porządku dziennym. Ludzie byli wyrzucani na bruk, a wielu miejscowościach niemieli najmniejszej szansy na znalezienie pracy. Pauperyzacja tych ludzi prowadziła do patologii i niezwykłej, nagłej biedy. Dlatego lekarze naciągali wyniki badań i opisy stanu zdrowia, żeby chociaż parę stałych groszy tym ludziom zapewnić. Przyczyna więc był diametralnie inna.

Doskonale ten system niszczenia ludzi przy okazji „liberalizacji gospodarki” opisał w 6 tomach przykładów firm i metod ich świadomej likwidacji bez przyczyn prof. Jacek Tittenbrun z Poznania, w książce z deszczu pod rynnę. A pewien brytyjski dziennikarz śledczy metody grabieniem majątku państw postkomunistycznych opisał w książce MC Mafia.

Metoda przyzwolenie na tzw lewe zwolnienia pozostała obecnie w najobrzydliwszej formie. Otóż jest ona używana jako podstawa do różnego rodzaju protestów. Wręcz bezczelnie zapowiadanie masowego „pójścia na zwolnienia ”służb mundurowych, palestry, służby zdrowia i wszystko pod hasłem wyższości demokracji i Konstytucji , której w ten sposób chcą podobno dowodzić. To nie tylko hipokryzja, to w moim odczuciu jest zwykłe przestępstwo- korzystających i dających taką możliwość.

Szczególne w sytuacjach w których słychać o odbieraniu uprawnień do dodatków dla ludzi ciężko chorych, czy tez przywracanie ich do pracy w trakcie nieuleczalnej choroby.

Kolejna patologia, ostatnio dość mocno ostatnio przyhamowana, ale nie zlikwidowana- to chore najmy urządzeń, gabinetów prywatnym firmom na terenie przychodni i szpitali NFZ. Często na usługi wysokopłatne z koszyka państwowego.

  A praktyka była np. taka;. Opisuję z własnego oglądu sytuacji. Ciężko chora Mama mojej przyjaciółki cierpiała na potworny ból nogi. Ze względu na wiek. Nie chcieli z powodu „bolącej nogi” przyjąć do szpitala. Jedna z córek zwróciła się do znanej kliniki prywatnej - odpowiedź była negatywna! Wiek, brak możliwości itp. !!! Ponieważ mogłam pomóc znając lekarzy z empatią – Mama została przyjęta na SOR i tan stwierdzono zakrzep w nodze, wymagający natychmiastowej interwencji chirurgicznej. Ten Szpital nie miał specjalistów do przeprowadzenia zabiegu, zwrócił się do szpitala, który chorej prywatnie nie przyjął. Bo akurat tam same zabiegi były refundowane przez NFZ .I był bliziutko. Chora przewieziono, po dwóch dniach od zabiegu do …szpitala NFZ na doleczenie i rehabilitację. W dodatku przewozu nie uzgodniono ze szpitalem NFZ. Potrzebna był kolejna interwencja, tym razem w szpitalu NFZ którego obowiązywały procedury przyjęcia na skierowanie - tym razem zadziałał fakt, że moja przyjaciółka pracowała przez blisko 30 lat jako laborantka w służbie zdrowia. Kasa i cynizm decydują niestety zbyt często o dostępie do pomocy medycznej….

Jak wcześniej wspominałam moje dobre relacje z ochroną zdrowia zaczęły się od własnych doświadczeń i ciężkiej choroby n serce mojego Tatusia, a potem chorób Mamy ,Brata ,dalszej rodziny i znajomych. Tkwiąc w relacjach leczenia – nawiązałam wiele kontaktów ze szpitalami, lekarzami itp. Dzięki wspaniałej lekarce, pracującej w spółdzielni lekarskiej- która znając moją sytuację finansową w tamtym okresie (dwoje małych dzieci, bardzo drogie leki i pensja komunistyczna – nie brała ode mnie pieniędzy za część wizyt, a równocześnie organizowała tanie lub darmowe leki , żeby mi pomóc. Zakończyło to się przyjaźnią na wiele, wiele lat.

 W 1980 roku , w trakcie festiwalu Solidarności , doszło do zacieśnienia moich więzi z gdańska służbą zdrowia.

Prze absolutnie niesłychany przypadek.

  Niespodziewany telefon z Warszawy, od profesora Romualda Kukołowicza, zaskoczył mnie zupełnie. Profesor pytał, czy jestem w stanie porozumieć się z prezydentem miasta Gdańska bądź wojewodą, w celu przyjęcia delegacji przedstawicieli władz miasta Rotterdamu ,która chce nawiązać kontakt przez „zaufanych” obywateli. Delegacja ta miała charakter inicjatywy obywatelskiej społeczeństwa Rotterdamu. Profesor Kukołowicz zaprosił mnie do grona doradców Prymasa Polski w zakresie rzemiosła. , w trakcie tworzenia słynnej stawy 213

Nie zastanawiając, się wiele nad dziwną sytuacją, w której delegacja ,w sumie mająca charakter semi-oficjalnej, szuka kontaktu z władzami miasta ,przez Episkopat –oczywiście podjęłam stosowne starania. Pomocny w nawiązaniu kontaktów, stał się przyjaciel, sąsiad ówczesnego prezydenta miasta Gdańska prof., Jerzego Młynarczyka.

Zrelacjonowałam ówczesnemu asystentowi wojewody Jerzego Kołodziejskiego, że celem wizyty jest nawiązanie współpracy obywatelskiej pomiędzy miastem Rotterdam i Gdańskiem. Ustaliłam termin spotkania z prezydentem Młynarczykiem i rozpoczęły się tzw. "schody". Otóż okazało się, że miasto nie może (nie ma bądź nie chce oficjalnie) środków finansowych na podjęcie tej półoficjalnej delegacji. Po dyskusji przydzielono mi...dodatkowe kartki na żywność i zaproponowano, abym przyjęła gości u siebie w domu.! Dla zapewnienia zaopatrzenia, asystent wykonał przy mnie telefon do sklepu delikatesowego, w którym załatwił mi możliwość realizacji tych kartek na dobra „luksusowe”. W trakcie trzydniowego pobytu, przewidziana byłe spotkanie godzinne z wojewodą, oraz obiad wydany przez prezydenta Młynarczyka w restauracji „pod Łososiem w Gdańsku”. Pozostała już tylko rezerwacja hotelu i oczekiwanie na przyjazd gości.

 W kilka dni potniej w Gdańsku pojawiło się trzech Holendrów. Szefem był senior –senator miasta Rotterdamu, Vim Baggerman. Pełen kultury, starszy Pan, który zainicjował pomysł pomocy dla mieszkańców Gdańska.

Wreszcie mogłam poznać kulisy całej akcji. Otóż okazało się, że panowie chcieli zorganizować dla mieszkańców Gdańska, przyjacielską pomoc, polegająca na zaopatrzeniu miejskich szpitali w leki. Znając trudną sytuację w zaopatrzeniu medycznym, uchwałą Senatu miasta Rotterdamu, utworzyli fundusz pomocy dla przyjacielskiego miasta Gdańsk, z którego miały być dokonywane zakupy brakujących leków.

Nie mieli zaufania do samych władz, stad pomyśl, aby poszukać wiarygodnych dla nich, Gdańszczan, który mieli być gwarantem, że leki trafią dla potrzebujących mieszkańców, a nie dla władzy. Najlepszym rozmówcą dla nich był, więc Episkopat, który skierował sprawę do doradców księży Prymasa. Dlatego adresatem stał się profesor Kukołowicz, a z kolei profesor (był tą osoba, która wciągnęła mnie do grupy doradców Prymasa ds. rzemiosła) w sposób naturalny przekierował sprawę na mnie. Byłam przecież z Gdańska.

Należało stworzyć formalnie Komitet Współpracy Gdańsk Rotterdam,który miał być odpowiedzialny za całość akcji. Do Komitetu zostali powołani: Vim Baggerman, Ivo Bloom (odpowiedzialny w Senacie Rotterdamu za kontakty z zagranicą) przedstawiciel wojewody Kołodziejskiego, Jan Samsonowicz z Solidarności AM, honorowo ksiądz Henryk Jankowski oraz ja. Do Komitetu nie wszedł trzeci czlonek mini-delegacji, Był nim holenderski biznesmen ,który sfinansował pobyt wszystkich panów w Polsce, a równocześnie był kierowcą. Pikanterii tej sytuacji dodaje fakt ,że pan był właścicielem ogromnej firmy transportowej...

Mnie przypadła rola. odpowiedzialności za koordynację i kontakty z Rotterdamem. Zasada była następująca: Senat przeprowadza zbiórki pieniędzy, informuje mnie o zebranej kwocie, a ja mam podać, jakie leki zakupić. Z uwagi na inne obowiązki Jana Samsonowicza, to ja miałam się kontaktować z poszczególnymi szpitalami i zaopatrzeniem aptek, w celu ustalenia najpilniejszych potrzeb, ale zawsze ,przed przekazaniem zapotrzebowania Holendrom, potwierdzałam z nim listę zamówionych leków. A potem odpowiadać za rozdział leków ,pomiędzy poszczególne szpitale. Następnie miałam zdawać relację pozostałym członkom Komitetu z całej akcji. Wszyscy mieli natomiast zadbać o to, aby pomoc trafiła tam, gdzie miała, czyli do miejskich szpitali, a nie np. do szpitala MSW

Pierwsze dwa transporty, rozdzielane były w obecności lekarza wojewódzkiego. Była to pomoc niezwykle cenna. Dlaczego? Do Polski, w tym do Gdańska, w tym okresie docierało bardzo dużo leków z darów. Najczęściej były to końcówki serii,po kilka opakowań leków różnych firm farmaceutycznych. Ich segregacja i opis zajmowały farmaceutom wiele czasu, a pacjentom, korzystającym z nich, nie gwarantowały ciągłości leczenia specyfikiem. Dlatego w większości trafiały do aptek z darami.

Tymczasem w przypadku dostaw leków z Rotterdamu, po wcześniejszym ustaleniu braków w zaopatrzeniu przeze mnie, Holendrzy kupowali niezbędne leki w opakowaniach klinicznych. W ten sposób trafiały leki jednorodne i w ilościach umożliwiających cała kurację dla wielu pacjentów .We wszystkich spotkaniach z Holendrami brał udział asystent pana wojewody Kołodziejskiego, który od rana dzwonił do naszych drzwi, a opuszczał nas z chwilą, gdy wychodzili Holendrzy.

W miesiąc po wizycie, Vim Baggerman zadzwonił do mnie z propozycja, abyśmy wzięli udział w wystawie w Rotterdamie, jako polska część Komitetu Współpracy. Senat opłacił nam miejsce na wystawie i gwarantował utrzymanie w trakcie tygodniowej wystawy. Chodziło o promocję Gdańska oraz polskich członków Komitetu Współpracy. Powiedział, że powinniśmy przyjechać z jakimś rękodziełem może z wyrobami z bursztynu. Poinformował także, że to jest rodzaj targów, na których eksponaty się sprzedaje.

Czasu było niewiele, bo wystawa miała się rozpocząć za niecały miesiąc. Asystent wojewody miał odpowiadać za sprawy formalne (paszporty ,zgoda na wywóz ekspozycji) a ja nawiązałam kontakt ze Spółdzielnia, zrzeszającą wytwórców biżuterii ze srebra i bursztynu.

Ustaliliśmy ceny wyrobów, po których mieliśmy w razie sprzedaży, zapłacić ich twórcom, (ceny gwarantowały zwrot nakładów). Ustalony został skład delegacji: z urzędu miał jechać asystent Wojewody, z Komitetu ja, a dodatkowo fachowiec z branży, który był znanym jubilerem i członkiem Spółdzielni. Podróż oczywiście była na nasz koszt, jedynie asystent korzystał z delegacji służbowej. Pozostałym osobom umożliwiono ponadnormatywną wymianę złotówek, chyba równowartości 100 USD.

Pakowanie wystawy zajęło nam cały dzień-sami robiliśmy zestawienia oraz przygotowaliśmy spisy, umożliwiające sprawną odprawę celną. Z uwagi na przewidywane trudności z celnikami na granicy z NRD wybraliśmy drogę promowa via Kopenhaga. Połączenie mieliśmy kiepskie, bo zmuszające nas do noclegu w Kopenhadze. Na szczęście Grzegorz(jubiler) miał tam znajomych. Na promie miałam mały wypadek potknęłam się na jakimś progu tak niefortunnie, że doznałam urazu palca prawej ręki. Lekarz na promie unieruchomił mi go oraz zaopatrzył w środki przeciwbólowe. Niestety, z powodu tego palca, zaraz po przyjeździe musiałam skorzystać z pomocy Szpitala Akademickiego w Roterrdamie. Tam okazało się, ze miałam złamanie i rękę unieruchomiono mi w tzw. longietce gipsowej. Bardzo krótko byłam załamana (problem czesania, ubioru itp.) Vim Baggerman pomyślał o wszystkim: miałam do dyspozycji darmowego fryzjera, pralnię hotelową itp..

Nie uzyskaliśmy przed wyjazdem zgody Ministerstwa na sprzedaż podczas wystawy. A idea ,przedstawiona przeze mnie, a zaakceptowana przez pozostałych, była prosta: sprzedać ekspozycję w cenach wolnorynkowych, a różnicę pomiędzy ceną ustaloną z polskimi wytwórcami a nią, wpłacić na fundusz pomocy Komitetu. Tak, aby nie tylko wyciągać rękę po dary, ale się do zakupu też dołożyć.

 Wśród eksponatów, były małe rękodzieła, kilka rzeźb w bursztynie. Pozostałe to była artystyczna biżuteria. Przygotowaliśmy sami wystawę ,Holendrzy zadbali o gabloty, opakowania itp. Mimo wcześniejszych zapewnień, że zgodę na sprzedaż otrzymamy, w dniu otwarcia wystawy nie mieliśmy formalnego przyzwolenia. Musieliśmy podjąć decyzję, głosami 2:1 podjęliśmy ją: sprzedajemy!

Burmistrz miasta, w dzień otwarcia, w błysku fleszy zakupił największą rzeźbę, za 2 tysiące guldenów.....Dla porównania, ta rzeźba kosztowała nas różnowartość 100...I to było hasło dla mieszkańców Rotterdamu. W trakcie wystawy sprzedaliśmy 90 % eksponatów, po cenach kilkakrotnie przekraczających cenę zakupu. Ponieważ z Gdańska nie nadchodziła upragniona zgoda na sprzedaż, w połowie pobytu wysłałam telefax do ówczesnego wiceministra Ozdowskiego, z prośbą o pomoc w uzyskaniu zezwolenia. Zgoda przyszła w..przeddzień naszego wyjazdu...Decyzja o wcześniejszej sprzedaży była bardzo ryzykowna, co zrobilibyśmy, nie mogąc na granicy wykazać się, że wwozimy całość ekspozycji z powrotem? Ale, udało się.

Przez cały okres wystawy, przychodzili do nas Holendrzy z pytaniami o Gdańsk i o Solidarność. Byliśmy wiec punktem informacyjnym o wydarzeniach w Gdańsku. Mieliśmy spotkanie z Ministrem Kultury (byłym burmistrzem Rotterdamu), który osobiście chciał porozmawiać z Gdańszczanami, którzy wnosili świeży powiew do starej Europy

Spotkanie z burmistrzem Rotterdamu i lunch, a przed wyjazdem oficjalna kolacja pożegnalna wydana przez Ivo Blooma, odpowiedzialnego za kontakty Senatu z zagranicą. Ta ostatnia w lokalu zaprzyjaźnionego z miastem Chińczyka, potoczyła się dość niebanalnie. Otóż właściciel, w trakcie obiadu przysiadł się do nas, z pytaniem o Gdańsk, o Solidarność i sama wystawę. Kiedy usłyszał, dołożył do kasy Komitetu 10 000 guldenów...Serwował najlepsze wina ze swojej piwnicy poza rachunkiem oraz, a po zamknięciu lokalu, zaprosił nas do sąsiadującej z lokalem...dyskoteki!

Dwa tygodnie minęły bardzo szybko. W dzień. wyjazdu miało nastąpić oficjalne przekazanie przez Senat miasta, zakupionej porcji leków. W miejsce, po eksponatach, mieliśmy zabrać sporo plazmy, leków i kardiologicznych większość była zapakowana już w samochodzie i przyczepie, symboliczne przekazanie polegało na wręczeniu mi jednego kartonu, tradycyjnym shake hand i kilku słowach o Komitecie dla prasy.

Rotterdam miał reprezentować Ivo Bloom. Dla poprawy wizerunku, do uścisku zdjęłam longietkę gipsową, a Ivo został poinstruowany, że musi „markować” uścisk dłoni. Ivo przypominał wyglądem niedźwiedzia. Ponad 1,90 wzrostu, potężnie zbudowany, był autorem kilku dyplomatycznych „ wpadek". Na przyjęciu tak energicznie potrząsnął ręką jednego z oficjeli, przyjmowanych przez Senat Miasta, że w efekcie wyrwał protezę swojemu gościowi...Kolejna wpadka, to tak serdecznie składane życzenia,100 –letniej mieszkance Rotterdamu, że w trakcie nich doszło do złamania kruchych kości staruszki.

Ivo i tym razem nie zawiódł. Pierwsze przekazanie darów wyglądało następująco: Ivo wygłosił krótkie przemówienie o Komitecie dla prasy i telewizji, w trakcie, którego ewidentnie zapomniał o koniecznej ostrożności, ścisnął mi rękę wraz ze złamanym palcem tak, że niemedialnie wrzasnęłam z bólu. Całość musieliśmy powtórzyć...

Przywieźliśmy pieniądze pozyskane ze sprzedaży do Polski. Rozliczyliśmy się z rzemieślnikami ze Spółdzielni. Nadwyżkę, która miała być przekazana formalnie do Holandii, wpłaciliśmy na konto Komitetu w Polsce Do końca 1981 r. niestety, przekazanie kasy do Holandii nie nastąpiło. Ostatnie spotkanie Komitetu w Gdańsku odbyło się 11 grudnia 1981 r. Wtedy zdałam relację z pobytu w Rotterdamie. Ponadto ustaliliśmy, że ostatni transport leków który został właśnie przywieziony do portu W Gdańsku (darmowo, polskim statkiem),będzie rozdzielany jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia. Z tego posiedzenia wracałam razem z Janem Samsonowiczem, którego w drodze do domu podwiozłam do AM w Gdańsku Wtedy widziałam Go po raz ostatni. Jan Samsonowicz zaangażował się w podziemną działalność Solidarności . Az do momenty w którym znaleziono Jego ciało, powieszone na bramie Stoczni Gdańskiej . https://www.fakt.pl/polityka/zagadkowa-smierc-jan-samsonowicz-wisial-na-bramie-stoczni-w-gdansku/n84dmhq

 Wraz ze stanem wojennym, Komitet został formalnie rozwiązany Dzieje ostatniego transportu leków ,wyjaśniłam dzięki ludziom z Solidarności portowej. Całość trafiła do szpitali MSW i MW w Gdańsku... Nie zakończyła się jednak pomoc Holendrów w zaopatrzeniu w leki dla Gdańska,. Zmieniły się tylko zasady, od tej pory, leki były wysyłane na moje nazwisko, a adresem odbioru był Szpital Studencki w Gdańsku., gdzie miałam możliwość nadzoru nad rozdziałem leków pomiędzy inne szpitale ,przez niemal kolejne 5 lat.

P.S.

O Ivo Bloom pisałam w swoich wspomnieniach z Bułgarii. Wtedy obiecałam wytłumaczyć przyczynę zaproszenie dla mnie i dla Lesia do rządowej rezydencji Ministra Rolnictwa Bułgarii . (Figle sponsorowane )Była nią praca w Komitecie Współpracy, w której Ivo był członkiem. A implikacjami spotkania w Bułgarii, był nasz kolejny wyjazd do Rotterdamu, tym razem już „prywatnie” Ale to już zupełnie inna historia...


1maud
O mnie 1maud

Utwórz własną mapę podróży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości