Dyskusja nad tym, czy komunizm musiał upaść, czy mógł był się rozpaść wcześniej, gdyby nie głupota państw liberalno-demokratycznych, jest stratą czasu. Liberalna demokracja preferuje raczej kompromis niż walkę szczególnie wtedy, gdy walka może być kosztowna, a kompromis oferuje szybki i bezpośredni zysk. Lenin doskonale to rozumiał, kiedy mówił o sznurze, na którym „proletariusze” mieli powiesić kapitalistów. Nie należy też dziwić się przyłączeniu się Niemców do budowy rurociągu bałtyckiego, chociaż tu czynnikami dodatkowymi była przekupność ówczesnego kanclerza Niemiec oraz słabość polskiej dyplomacji.
Natomiast przyczyna pogłębiającej się niezdolności bloku socjalistycznego do sprostania konkurencji w rozwoju polityczno-gospodarczym z państwami Zachodu tkwiła w samej naturze komunistycznego ustroju. Ludwik von Mises i Fryderyk von Hayek trafnie dostrzegli nieprzydatność biurokratycznego systemu zarządzania gospodarką w warunkach współczesnych. Max Weber przewidział wewnętrzny rozkład komunistycznego systemu władzy. Te trafne diagnozy znalazły następców, ale ci – jako „anty-komuniści” – zepchnięci zostali z czasem na margines głównego nurtu badań politologicznych. Na początku lat 1980-tych, Ken Jowitt miał trudności z opublikowaniem artykułu, w którym rozwinął przewidywania Webera. Adam Przeworski, wybitny przedstawiciel głównego nurtu politologii, mógł powiedzieć, iż nikt nie przewidział upadku komunizmu, co było prawdą przede wszystkim w odniesieniu do badaczy tego kręgu. Zgodzić można się z jednym: konkretny ciąg wydarzeń, które do tego rozpadu doprowadziły i jego moment był rzeczywiście trudny do przewidzenia.
Trudno też byłoby przewidzieć, jakie formy przybierze transformacja ustrojowa w poszczególnych krajach. Nie zamierzam tu podjąć szczegółowej analizy czynników, które mogły wpłynąć na te procesy. Odwołując się do tekstu, który napisałem przed rokiem z Bartłomiejem Kamińskim, gdzie podjęliśmy te kwestie bardziej szczegółowo, chciałbym zwrócić uwagę na trójkątną relację między społeczeństwem – komunistycznym establishmentem – opozycją. Poszczególne republiki ZSRR, jak i kraje bloku sowieckiego różniły się między sobą pod względem stopnia integralności, jakie zdołało zachować społeczeństwo. Ogólnie rzecz biorąc, im większy dystans między danym społeczeństwem a Rosjanami pod względem językowym, religijnym i – ogólnie – tradycji historycznej, tym trudniej było ideologii komunistycznej spenetrować świadomość społeczną, tym bardziej ograniczona kontrola władz komunistycznych nad społeczeństwem, przynajmniej w zakresie najbardziej zewnętrznych przejawów oporu. Wyjaśnia to odmienność przemian ustrojowych w Estonii, Łotwie i Litwie na tle innych państw byłego ZSRR.
W sytuacji zapaści systemu, gdy społeczeństwo nie posiadało zdolności do samoorganizacji, na „placu boju” pozostał tylko aparat komunistycznego państwa i to w jego ramach rozegrała się walka o władzę i bogactwo. Kontrola nad administracją nie dawała podstaw do legitymacji rządom sprawowanym przez starą, trochę tylko zmodyfikowaną ekipę. We wszystkich przypadkach wprowadzono rządy prezydenckie i to właśnie w urzędzie prezydenta osadziła się stara ekipa komunistyczna. Parlamentom przyznano kompetencje ograniczone, sprowadzając je głownie do roli decorum. Problemem, jaki musiała rozwiązać stara/nowa klasa polityczna brzmiał: jak zachować pełnię kontroli tworząc zarazem pozory demokracji. Andrew Wilson, autor wydanej w 2005 roku, książki o „demokracji udawanej” na obszarze posowieckim pisze: „Sama administracja nie wystarczy […] niezbędne są (demokratyczne - AZK) pozory. Równowaga może ulegać zmianie, ale istota polityki pozostaje. Znaczące jest, że zarówno na Ukrainie jak w Rosji, kolejne władze preferują mieszane systemy wyborcze. Element reprezentacji proporcjonalnej (listy partyjne) jest potrzebnym wehikułem niby-partii. Z drugiej strony, system wyboru z okręgów został utrzymany, bo właśnie tu można stosować bardziej prymitywne metody presji administracyjnej.”
W tej kategorii państw pokomunistycznych można wyróżnić dwie podgrupy. W pierwszej, mamy do czynienia z faktycznym jednowładztwem. Dotyczy to krajów środkowoazjatyckich, poza Kirgistanem, gdzie osiągnięcie tego stanu rzeczy okazało się niemożliwe ze względu na opór społeczny, oraz Białorusi. W drugiej, mamy do czynienia z oligarchiczną koalicją pochodzących z komunistycznej nomenklatury biznesmanów i przedstawicieli resortów siłowych. Ta podgrupa obejmuje Rosję i Ukrainę. Obie kategorie łączy jedno – podporządkowanie społeczeństwa państwu. Wzrost aktywności społeczeństwa oznaczałby destabilizację systemu władzy.
W innej sytuacji znalazły się pokomunistyczne państwa Europy Środkowo-Wschodniej, które weszły do NATO i Unii Europejskiej. Nie jest to grupa jednorodna ani pod względem sposobu „wchodzenia” w ustrój komunistyczny, ani funkcjonowania w tym ustroju, ani wreszcie – sposobu „wychodzenia” z niego. Przede wszystkim różniła je relacja społeczeństwo – establishment komunistyczny. Rumunia i Bułgaria były podobne z tego punktu widzenia do Rosji i Ukrainy; Estonia, Litwa i Łotwa były republikami ZSRR, chociaż od innych republik różniła je kulturalna orientacja na Europę Zachodnią. Czechosłowację, Polskę i Węgry różniła sytuacja, jaka panowała w tych krajach w czasie drugiej wojny światowej, sposób wdrożenia reżimu komunistycznego i jego historia. Pod tym ostatnim względem, związki między Polską a Węgrami, przynajmniej w okresie poprzedzającym wydarzenia 1956 roku były najbliższe. Także samo wyjście z komunizmu, poprzez negocjowaną umowę, było nieco podobne. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej spełniają, chociaż w różnym stopniu, podstawowe kryteria demokratyczności. Jednocześnie wydolność instytucjonalna tych demokracji pozostawia w większości przypadków wiele do życzenia.
Z wielu względów, przypadek Polski jest szczególny. Norman Davies słusznie zauważył, iż nad historią komunistycznej Polski ciążył fakt, iż komuniści sięgnęli po władzę po trupach powstańców warszawskich. Z jednej strony, Moskwa musiała brać pod uwagę zdolność Polaków do stawienia zaciętego oporu niezależnie od kosztów; z drugiej – w świadomości Polaków tkwiła pamięć o cenie, jaką przyszło zapłacić za Powstanie Warszawskie i o zobowiązaniu, jakie z tragedii tej wynikało. Powstanie pozbawiło rządy komunistyczne minimum legitymacji. Jednym słowem, ostrożność w postępowaniu była „wdrukowana” w świadomość obu stron.
„Kombatanci” lat 1970-tych i 1980-tych niechętnie pamiętają o tym, że przed nimi – w latach 1940-tych i 1950-tych - była opozycja, której przedstawiciele płacili często cenę najwyższą za swoje działania. Niechętnie też myślą o tym, że wyjątkowość sytuacji polskiej polegała nie na tym, że pojawiły się setki ludzi chętnych do manifestacji oporu, ale na tym, że setki tysięcy gotowych było działania te wesprzeć. Jednym słowem, bez istnienia w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, nie byłoby opozycji. Mogłyby co najwyżej pojawić się grupki dysydentów, z którymi władza komunistyczna umiała sobie radzić.
Józef Stalin trafnie ocenił Polaków, kiedy powiedział, że budować w Polsce socjalizm, to jak próbować osiodłać krowę. W Polsce istniało społeczeństwo obywatelskie. Nigdzie w okupowanej przez Hitlera Europie nie powstała w przybliżeniu nawet porównywalna organizacja oporu znana pod nazwą Polskiego Państwa Podziemnego. Podobnie, narzucenie Polsce komunistycznego systemu władzy wymagało lata wysiłków. O ile na Węgrzech i w Czechosłowacji mieliśmy do czynienia z jednym wybuchem masowych protestów, w Polsce po okresie stalinowskim było ich pięć (1956, 1968, 1970, 1976, 1980). O istnieniu w Polsce społeczeństwa obywatelskiego świadczyła nie tylko licząca tysiące ludzi opozycja, ale także organizacja przez Służbę Kościelną pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, powstanie w ciągu paru miesięcy potężnego, zorganizowanego ruchu NSZZ „Solidarność”, przetrwanie względnie zorganizowanej opozycji przez lata 1980-te. Świadczył też o tym potężny ruch komitetów obywatelskich, który przetoczył się przez całą Polskę na przełomie lat 1980-tych i 1990-tych. Zjawiska te znalazły odbicie w świetnych analizach Andrzeja Paczkowskiego, Antoniego Dudka oraz innych historyków i politologów.
Tylko w Polsce społeczeństwo obywatelskie było więc dostatecznie silne, by do relacji społeczeństwo – establishment komunistyczny wprowadzić człon względnie zorganizowanej opozycji. Ten fakt trzeba podkreślić z całą mocą ze względu na lansowany często obraz przedstawiający samotnych konspiratorów działających w warunkach braku społecznego wsparcia. Ci sami działacze, którzy w latach 1980-tych pisali peany na cześć polskiego społeczeństwa, jego mądrości i samo dyscyplinowania, po czerwcowych wyborach 1989 r. zmienili ton strasząc przed jego rzekomym szowinizmem, antysemityzmem i zaściankowością. Tę metamorfozę analizowali, na podstawie konkretnych przykładów, tacy autorzy, jak Zdzisław Krasnodębski, czy Rafał Ziemkiewicz. Jak wyjaśnić tę zmianę w nastawieniu?
Przejście ustrojowe w Polsce, podobnie jak na Węgrzech, miało charakter procesu, który „transytolodzy” określają mianem „przejścia wynegocjowanego” (pacted transition) między władzą a opozycją. Lata 1980-te były okresem głębokich zmian zachodzących w jednej i w drugiej, a także na zewnątrz – w samym ZSRR. Walka o przywództwo w konspiracyjnej opozycji nasiliła się szczególnie w drugiej połowie lat 1980-tych. W tym okresie, kierownictwo PZPR zaczęło szukać kontaktów z opozycją. Było to zgodne z tezą Simmela/Cosera, że kiedy w grę wchodzi możliwość porozumienia, zunifikowana strona potrzebuje zunifikowanego oponenta. O ile więc kręgi posiadające władzę w państwie autorytarnym wystarczająco wcześnie dostrzegą taką możliwość, to dysponują instrumentami niezbędnymi, by ukształtować sobie przyszłego partnera do rozmów. Umożliwia to względnie spokojną zmianę ustrojową.
Nie widzę nic nagannego w podjęciu rozmów „Okrągłego Stołu”, ani w negocjacjach prowadzonych w Magdalence i osiągniętych tam porozumieniach. Moje zastrzeżenia wzbudza to, co stało się później. Niezależnie od tego, jak premier Tadeusz Mazowiecki rozumiał „grubą kreskę”, dotrzymywanie przez niego porozumień z Magdalenki do końca sprawowania przez niego rządów i powołanie się na łacińską zasadę pacta sunt servanta było, z punktu widzenia interesu kraju, błędem. Umowy są wiążące tak długo, jak trwają warunki, które doprowadziły do ich zawarcia. Pozostawienie pogrobowcom PZPR części majątku monopartii, zgoda na palenie dokumentacji MSW i KC PZPR, odrzucenie idei lustracji, niemożność postawienia przed sądem ludzi odpowiedzialnych za przestępstwa polityczne – marzec 1968, strzelanie do bezbronnych robotników Wybrzeża, represje wobec robotników z Radomia, morderstwa polityczne - to tylko część spraw niezałatwionych, które ciągną się z nami od ponad dwudziestu lat.
Wybory 4 czerwca 1989 r. były przeprowadzone przy pomocy ordynacji wyborczej zaprojektowanej tak, by PZPR i jej sojusznicy mogli zachować nie tylko zwykłą większość w sejmie, ale i większość konstytucyjną. Kalkulacje te przekreśliła wyrażona w tych wyborach wola narodu. Do końca 1989 roku we wszystkich krajach naszego regionu miały miejsce rzeczywiste, demokratyczne wybory. W styczniu 1990 roku rozwiązała się PZPR, strona w tych porozumieniach. Nie było zatem żadnej konieczności, by trzymać się porozumień okrągłostołowych. Logicznym byłoby przeprowadzenie nowych wyborów do sejmu jeszcze w pierwszej połowie 1990 roku. Po tych wyborach obóz solidarnościowy miałby pełnię możliwości przeprowadzenia gruntownej reformy państwa. Ta szansa nie została wykorzystana.
Przyczyn tego, poza kunktatorstwem Tadeusza Mazowieckiego i jego obozu, było parę. Jedną z nich, co ogólnie znane, była „wojna na górze”, tj. walka części opozycji solidarnościowej z Lechem Wałęsą. Każda ze stron walczyła o to, by maksymalnie umocnić swoje pozycje w grze o władzę. Efektem tego było upartyjnienie tych instytucji, które od początku powinny były zostać odbudowane jako publiczne, w szczególności prasy, radia i telewizji. Instytucje, które z natury rzeczy powinny służyć społeczeństwu, od początku zaś podporządkowano je partykularnym interesom partii politycznych i tak to trwa. Gdyby na tym tylko poprzestać, można byłoby stwierdzić, że interes publiczny padł ofiarą walki politycznej. Ale wspomniana wcześniej linia propagandy, mówiącej, że w Polsce nigdy nie było społeczeństwa obywatelskiego; próby dokonania „rewizji” wojennej historii Polski; przedstawianie Polaków jako narodu ciemnego, ksenofobicznego, itp. wskazuje że szło też o coś więcej: o uzasadnienie chęci wyeliminowania społeczeństwa polskiego jako aktywnego aktora w procesie przejścia ustrojowego.
Gdyby stworzenie dobrego, sprawnego państwa było priorytetem kręgów przywódczych, ich uwaga skupiłaby się na tym, jak najwłaściwiej zaprojektować nowy ustroju; że tak nie było świadczy chociażby fakt, że prace nad nową konstytucją trwały osiem lat, a w tym czasie nie miała miejsca żadna poważna debata ustrojowa. Konstytucjonaliści kwestie ustrojowe rozważali z perspektywy praw człowieka, w oderwaniu od zagadnień struktur ustrojowych. Sprawa efektywności i sprawności instytucjonalnej państwa nie była i nie jest dotąd przedmiotem ich zainteresowań. Kiedy zaś muszą się do nich ustosunkować, to odpowiedzialnością obarczają państwo. Politycy, skupieni na zapewnieniu sobie pozycji władzy i wpływu, zajęli się walką polityczną, w której idee podporządkowane zostały bieżącym interesom zmagających się ugrupowań. Społeczeństwo liczy się w tych kalkulacjach o tyle tylko, o ile można było je wykorzystać w zwalczaniu przeciwnika – jako przedmiot.
Do 1989 r., społeczeństwa bał się komunistyczny establishment; po roku 1989 społeczeństwa bać się już zaczęła cała klasa polityczna. Zauważmy, że zastosowanie bezprogowej ordynacji proporcjonalnej w wyborach do sejmu w 1991 roku zaproponowali posłowie Stefan Niesiołowski (ZChN) i Waldemar Pawlak (PSL). Ta forma wyboru uratowała środowisko pokomunistyczne przed całkowitą eliminacją z życia politycznego. Było to też na rękę kręgom ROAD/UD, od początku zorientowanym na współpracę z „reformatorskim skrzydłem PZPR”. Dla pełności obrazu dodam, że podobnie instrumentalny stosunek do społeczeństwa miał Lech Wałęsa, o czym świadczy choćby sposób, w jaki wykorzystał on ruch komitetów obywatelskich.
Następna poszlaka, o której warto wspomnieć, to sprawa reprywatyzacji. Polska jest jedynym państwem Europy Środkowo-Wschodniej, w którym problem ten nie został rozwiązany, nawet wtedy, kiedy własność prywatna została przejęta przez komunistyczne państwo z pogwałceniem obowiązującego w tym państwie prawa. Jednocześnie, politycy i publicyści powtarzają, że dramat Polski w czasie drugiej wojny światowej i po niej polegał na fizycznym i materialnym wyniszczeniu jej elit, najpierw przez hitlerowskich i sowieckich okupantów, a potem przez władze PRL. Można zapytać, czy motywem tego zaniechania nie była chęć zapobieżenia odbudowie pozycji materialnej niedobitków tych środowisk społecznych? Nota bene, w rozmowie z poważną przedstawicielką nauk historycznych, jeden z najbardziej wpływowych polityków lat 1990-tych – dodam, że o rodowodzie „solidarnościowym”, cokolwiek miałoby to znaczyć - potwierdził, iż w rzeczy samej taki był zamiar jego środowiska.
Twierdzę, że polityczna neutralizacja społeczeństwa nie była skutkiem ubocznym działań skierowanych na inne cele - sama stała celem. Tylko dwa przypadki odbiegają od tej reguły, chociaż i tu można wskazać na ich ograniczenia. Są to: reforma samorządowa 1990 r. oraz seria reform podjętych przez rząd Jerzego Buzka.
Konkluzja z tych rozważań jest tak prosta, że chyba nawet spisanie ich niewarte było włożonego wysiłku. Problem stojący przed elitami władzy wraz z upadkiem ustroju komunistycznego sprowadzał się do wyboru metody zawłaszczenia sceny politycznej oraz majątku komunistycznego państwa w warunkach – mniej lub bardziej pozornego – ustroju demokratycznego. Sam wybór metody uwarunkowany był przez obszar swobody, jaki nowym kręgom władzy dawała zdolność społeczeństwa do stawienia oporu oraz warunki zewnętrzne (np. bliskość i wpływ Zachodu na proces przemian ustrojowych). Im silniejsze było społeczeństwo, tym bardziej użycie instrumentów administracyjno-siłowych musiało ustąpić metodom manipulacyjno-perswazyjnym. Wyjaśnia to stwierdzane we wszystkich badaniach opinii publicznej wyobcowanie państwa w świadomości Polaków. Wyjaśnia też niską sprawność i wydolność instytucjonalną państwa polskiego: bo jego ustrój zaprojektowano pod kątem zupełnie innych kryteriów. Nie jest natomiast jasne, co ma z tego wyniknąć dla praktyki. Jak przeprowadzić reformę państwa, kiedy układ polityczny kontrolujący instrumenty władzy ma żywotny interes w utrzymaniu status quo? Błędy popełnione w momencie tworzenia nowego ładu politycznego, potem jest bardzo trudno naprawić.
Profesor; politolog, socjolog; pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN; aktywny uczestnik polskiego życia obywatelskiego, m.in. założyciel i pierwszy prezes Transparency International - Polska; jeden z liderów ruchu społecznego na rzecz reformy ordynacyjnej (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze) oraz przewodniczący Kuratorium Fundacji Konkurs Pro Publico Bono; członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka