Finlandia nie będzie kurczowo trzymała się euro, obwieszcza tamtejszy rząd, dając do zrozumienia, że bogaty kraj północy nie ma zamiaru ratować "leniwego" południa przed bankructwem. Patrząc na to co się dzieje w Grecji, Finowie nie mogą mieć złudzeń. Trzecia transza pomocowa, jeśli zostanie przez UE zatwierdzona pójdzie na przeżarcie jak dwie poprzednie. Grecy nie chcą reform i bronią się przed nimi wszelkimi dostępnymi metodami. Były burdy uliczne i głosowanie na populistów, teraz czas na żebranie.
Wielka Brytania sceptycznie odnosząca się do pomysłów Berlina i Paryża (ostatnio bardziej Berlina), to znaczący gracz w UE ale leży poza strefą euro. Zatem jej głos nie jest tu zbyt ważny. Czerwcowy szczyt UE zaowocował dalszymi regulacjami w eurozonie, które mają zapewnić większą kontrolę budżetów krajów strefy. O co tu jednak chodzi. Sprawa jest banalnie prosta. Angela Merkel doskonale wie, że Grecy nie chcą żadnych cięć i reform. Tamtejsi politycy natomiast nie mają jaj, albo to po prostu jedna ze słabostek demokracji, że pewne chwyty nie są dozwolone. Zatem Berlin próbuje wszelkim sposobem wymóc na Grecji oszczędności. Cel? Uratować strefę euro.
Paradoksalnie jednak, w takich układankach w skali makro, Polska to silny gracz. Nasza gospodarka jest dziewiątą gospodarką UE i nic nie szkodzi że tacy Finowie czy Duńczycy są bogatsi, skoro jest ich zwyczajnie mniej. Dlaczego więc Findlandia nie chce za wszelką cenę euro, a Polska się do tego tak pali? Nie mamy dobrych polityków u władzy, ciągle jakieś komplesky. Czy Donald Tusk myśli już na stałe robić jedynie za przystawkę? W unijnych klockach nie liczy się PKB per capita tylko PKB!
Inne tematy w dziale Polityka