Co prawda stanowisko wiceprezesa czegoś takiego jak PiS specjalnej chluby nie przynosi, ale awans z członka na jednego z zastępców nadzbawiciela z pewnością mile łechce ego pana Macierewicza i powoduje szczery entuzjazm wśród zarażonych zespołem jego imienia.
Ten wybór to dobra wiadomość dla Polski, bo jednoznacznie pokazuje, w którą stronę zmierza prezes ze swoją załogą. Choć równie dobrze może być tak, że pan Kaczyński to już tylko figurant, ktoś w rodzaju schyłkowego Breżniewa, któremu po kolejnym sukcesie wyborczym nie pozostanie nic innego, jak tylko zameldować swojemu vice wykonanie zadania. W ten sposób historia zatoczy krąg i wszystkie dupy zamkną się w kole.
To fascynujące, że na viceprezesa największej partii opozycyjnej sporego kraju w środku Europy wybrany zostaje człowiek, który w normalnym kraju mógłby najwyżej ubiegać się o stanowisko pomocnika bibliotekarza, a i to wyłącznie w zakładzie zamkniętym o zaostrzonym rygorze i pod warunkiem, że pan ordynator byłby tolerancyjny i wyrozumiały.
To symptomatyczne, że prezes "namaszcza" na swojego zastępcę kogoś, kto stał się pośmiewiskiem niemal na skalę światową, o ile rzecz jasna przyjmiemy, że naszych tzw. naukowców od wybuchów w puszkach z piwem zna cały świat.
To dające do myślenia, że koniec końców nie przeprowadzono specjalistycznych badań mających wyjaśnić stan umysłu prezesa, a rośnię w siłę i znaczenie ktoś, kogo w zasadzie badać nie trzeba, bo wszystko widać gołym okiem.
Oczywiście pisząc o "sile i znaczeniu" mam na myśli jedynie wewnętrzne rozgrywki w PiS, bo przecież jasne jest, że gość wojażujący po Ameryce i zbierający datki do koszyka, wsród odmóżdonej i zindoktrynowaj przez Rydzyków i Sakiewiczów polonii, może mieć co prawda poczucie misji, ale to wszystko co może.
Teraz stał się vice i jako historyk być może zastanawia się, jaki miałby wpływ na historię, gdy został capo di tutii capi. To łatwo sprawdzić - wystarczy, żeby szef zginął w zamachu, np. od wybuchu kota pułapki.
D.S.