Anna Bojarska Anna Bojarska
236
BLOG

"Agitka" - odcinek 7.

Anna Bojarska Anna Bojarska Kultura Obserwuj notkę 0

Po kilkudniowej przerwie technicznej, zapraszamy Państwa do lektury dalszego ciągu powieści Anny Bojarskiej "Agitka".

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

 

ŻYCIE INTELEKTUALNE

KRZYSZTOFA PALIWODY

 

 

Aktor teatru Meyerholda zjawiał się na scenie ucharakteryzowany na poczciwego mieszczucha, w meloniku, z laseczką — i zanim jeszcze padło pierwsze słowo, opierał laseczkę na ramieniu jak karabin, przemierzał scenę marszowym, pruskim krokiem, z mocnym wyrzucaniem nóg, z werblem obcasów, aby zaraz po tej krótkiej chwili, po tej małej prawdzie powrócić do poprzedniej postaci: laska była znów laską, melonik melonikiem, mieszczuch mieszczuchem. Ale sala wiedziała już, kogo ma przed sobą Wiedziała o nim więcej od bohaterów sztuki, znała jego poglądy, osobowość, więcej: znała jego duszę. Tę pantomimę, to avant-jeu, tę „przedgrę”, poprzedzającą wkroczenie do akcji, przejął Meyerhold z teatru chińskiego.

Jakie będzie avant-jeu tego mężczyzny w brązowej kurtce, w ciemnych okularach, z papierosem w ustach, czekającego — w dziewięć lat po śmierci Estravadosa — aż głośniki na warszawskim lotnisku obwieszczą odlot samolotu do Paryża?

Zamszowa kurtka, paczka papierosów, zapalniczka. Błysk płomyka, smak dymu. Walizki z kolorowymi nalepkami. Paszport, obojętnie podany w okienku. Przejście przez kabinę, w której fotokomórka sprawdza, czy nie ma przy sobie broni: nie ma. Zapalające się na tablicach informacyjnych napisy, którym się — spacerując — przygląda. Bangkok, Wiedeń, Nowy Jork. Zamglony, tęskny głos przez megafony powtarza te nazwy: Bangkok, Wiedeń, Nowy Jork. Za oszkloną ścianą lądujący samolot zamiata światłami ciemną płytę lotniska. Gładkość świeżo wygolonego policzka pod dłonią. (I drobna, krótkowzroczna dziewczyna w celi więziennej, zakuta w beton, dziewczyna, którą widzi! Aż przygryzł usta. Zatrzymał się na chwilę, patrzy na nią, na dziewczynę zakutą w beton. I znów spaceruje. Pali papierosa. Lewą rękę włożył do kieszeni kurtki).

To było wejście na scenę. A oto avant-jeu.

Przysiada nagle na lśniącym, czerwonym fotelu. Jego ręka wynurza się powoli z kieszeni: trzyma notes. Druga ręka wyjmuje długopis z kieszonki na piersi. Rozejrzał się dokoła: jak lękliwie! Czy nikt go nie podgląda? Czy nikt nie patrzy mu przez ramię? Otwiera notes, zapisuje parę słów. I oto znów wstał, znów spaceruje, paląc papierosa, przyglądając się koniakom w bezcłowym sklepiku, strząsając popiół do rozłożystej, metalowej machiny. Ale widownia już wie, już nie da się oszukać: to skryba.

Krzysztof Paliwoda żył zawsze wyłącznie życiem intelektualnym.

Może jeden widz na milion nie wolałby, aby to było życie seksualne — li tylko i wyłącznie — a może nie znalazłby się nawet jeden. Ale skoro to hierarchia wartości Krzysztofa Paliwody się liczy, niczyja inna, czy można w ogóle wspominać o podobnej błahostce? Przed trzema laty Krzysztof Paliwoda uświadomił sobie, że z drżeniem bierze do rąk już tylko ulotki odbite na powielaczu, nie pisma pornograficzne, i poczuł radość, jakby uwolnił się spod władzy szaleńca, on także. Owszem, było inaczej. Owszem, i w ciągu tych ostatnich trzech lat genitalia Krzysztofa Paliwody nie spoczywały w kasie pancernej, klucz od której złożono w bankowym sejfie, kombinacja literowo-cyfrowa AB197787. Ale dla człowieka, który nie jest gotów przedzierać się przez zasieki z drutu kolczastego, byle pochwycić kolorowy, błyszczący zeszycik pełen zdjęć porno, seks jest już sprawą nieistotną i przebrzmiałą, cokolwiek przydarzałoby się jeszcze jego genitaliom. Krzysztof Paliwoda ziewa, biorąc do rąk kolorowy, prześliczny, najlepszym offsetem odbity fotoreportaż ze zbiorowego gwałtu, popełnionego pod batutą fachowca na jasnowłosej, skrofulicznej skautce przez trzynastu wytatuowanych Murzynów, a opis poczynań wampira z Dusseldorfu w opasłym, solidnym dziele kryminologicznym wywołuje w nim tylko odrazę — ergo, Krzysztof Paliwoda od spraw seksu odgrodzony jest murem grubszym od chińskiego. Nawet wspominać o tym nie warto.

Więc może życie uczuciowe? Jeżeli wierzyć arcydziełom literatury i artykułom w prasie młodzieżowej, sublimacje popędu płciowego, mniej lub bardziej wzniosłe, rządzą światem, a ludzie są stworzeni do życia parami; ale Krzysztof Paliwoda nie jest postacią ani z arcydzieła literatury, ani z artykułu. Ma trzydzieści lat; kto byłby w stanie ulegać w tym wieku uczuciom, podszytym pragnieniem znoszenia w dziobku trawek i patyczków na budowę nikomu niepotrzebnego gniazda? Podobne uczucia mogą zjawić się później, jak żałobna opaska po przegranym, spartaczonym istnieniu, jak symbol klęski, a nie ma rzeczy od klęski wstrętniejszej. Krzysztof Paliwoda mieszka z matką w wygodnym, po stropy zawalonym książkami mieszkaniu, i ani innego mieszkania, ani innej w nim obecności nie może sobie nawet wyobrazić. Wrodzona jakoby skłonność do przeżywania wzniosłej i podszytej gromadzeniem trawek sublimacji, skierowanej nieomylnie do niespokrewnionej osoby innej płci w akceptowanym społecznie wieku, w jego wypadku okazała się nie bardziej wrodzona od równie naturalnej jakoby skłonności do wiary w Boga. Wychowany areligijnie, nigdy tej wiary nie miał.

Więc może życie towarzyskie, może przyjaźń? Ale Krzysztof Paliwoda nie należy do ludzi, których stać na tracenie czasu. Śliski jak piskorz, od wielu lat wymyka się z każdej sieci. Jeżeli wyjątkowo telefon jego nie jest właśnie popsuty, jeżeli ktokolwiek podniesie w ogóle słuchawkę, można pójść o gruby zakład, że Krzysztofa Paliwody nie zastanie się w domu, choć z całą pewnością nie będzie go także gdzie indziej. Jeżeli zaprasza się go gdziekolwiek, rozsądnie będzie założyć z góry, że jego matka— staruszka najpewniej znów złamała nogę i nie ma jej kto podać szklanki wody, bądź że w odrapanym mieszkaniu odbywa się kolejny, comiesięczny remont. (A jednak jak często, od ilu już lat, Krzysztof Paliwoda musi informować zapomnianych niemal, a nadal nie dających za wygraną znajomych o remontach i złamanych nogach, anginach i zamówionych wizytach u dentysty! Albo jest zatem obdarzony niewiarygodnym urokiem — ewentualność, której ani przez chwilę nie brał pod uwagę, albo też przekora stanowi najmocniejszy, niezniszczalny motor ludzkich czynów i wystarczy kogoś odtrącać, by nie móc się go pozbyć — ewentualność, ku której się skłania). Jeżeli dodamy do tego fakt, iż Krzysztof Paliwoda nigdzie nie pracuje — w ciągu paru lat intensywnego chałturzenia zaraz po studiach zdołał zgromadzić oszczędności, sześć procent, od których (najwyższa możliwa akurat do uzyskania stopa dyskontowa) stanowi sumę równą dwóm trzecim średniego wynagrodzenia w sektorze państwowym (kwota, zważywszy dodatkowe, sporadyczne zarobki naszego bohatera, jego bezdzietność i nawyk odżywiania się ryżem na mleku, zupełnie zadowalająca) — trzeba będzie dojść do wniosku, że nie jest on istotą społeczną bądź jest nią w minimalnym stopniu. Nie da się ukryć, Krzysztof Paliwoda prowadzi wyłącznie życie intelektualne.

Zgodnie z powszechnym przekonaniem nie istnieje nic nudniejszego, nic także, o czym trudniej byłoby opowiadać. Jeżeli mówimy o dziecku, co w jego ubożuchnym życiu uznamy za interesujące? Zabawy z rówieśnikami, kłopoty z rodzicami i konflikty szkolne, rzecz jasna; bo przecież nie to, co czuł, dowiedziawszy się, że Ala ma Asa! Czyż warto więc zajmować się tu drobniutkim i nieistotnym szczegółem z biografii intelektualnej Krzysztofa Paliwody — jego atakiem histerii, gdy przeczytał w elementarzu wesolutki wierszyk o komarze, który z dębu spadł i złamał sobie w krzyżu gnat? Czy warto opowiadać, jak rzucał się z pięściami na trzęsących się ze śmiechu kolegów, w niepojętej furii, wywołanej odkryciem, że są ludzie — autor elementarza, dzieci, nauczycielka — dla których cierpienie istoty ze złamanym kręgosłupem stanowi zabawny temat, których ono rozwesela, dla których jest rozrywką? Tylko dlatego, że to nie człowiek! A przecież prosta droga prowadziła od gniewnej rozpaczy dziecka do cechy, która objawi się potem w życiu intelektualnym Krzysztofa Paliwody: do skupionego, podejrzliwego drążenia każdej teorii pod kątem jednego tylko pytania— kogo jej twórca obdarza pogardą? Do zrzędnego nadgryzania każdej utopii, każdej koncepcji społecznej, każdej religii, i do smakowania ich treści ze ściągniętymi nieufnie brwiami: a tutaj kto jest wydziedziczonym? Wszyscy są równi wobec prawa; a kogo prawo nie dotyczy, kogo przemilcza? Jeżeli wyciągniemy z biurka Krzysztofa Paliwody dolną szufladę po lewej stronie, znajdziemy tam gruby zeszyt z nakreślonym czarnym flamastrem tytułem: TRAKTAT O PRAWACH OBYWATELSKICH DZIECI, bezpośredni skutek wierszyka z elementarza. Podobnie jak mały szkic ZWIERZĘTA W OCZACH PRAWA. Jak ESEJ O RZEŹNIACH. Jak niedokończony szkic o dwudziestowiecznych instynktach stadnych i sposobach ich neutralizacji. Jak pożółkły plik kratek zapisanych przez piętnastolatka, a noszących dumny tytuł MOJA UTOPIA. I z tego samego powodu, z tych samych przyczyn, które kazały dziecku płakać nad komarem z elementarza, w życie intelektualne dorosłego Krzysztofa wkroczył któregoś dnia Pablo Estravados.

Wkroczył po śmierci. Małą wiadomością z gazety: że został zabity. Większą wiadomością z gazety, następnego dnia: że został zabity na jakimś kongresie, podejrzanym kongresie, w którym z nie wyjaśnionych powodów wziął udział. Czy raczej (jak tłumaczyły w kilka dni później tygodniki), na którym się zjawił, aby (wedle wszelkiego prawdopodobieństwa) rzucić nań anatemę. Ale nie dopuszczono do zabrania przez niego głosu. Autorytet tego człowieka był zbyt wielki, jego potępienie mogłoby przynieść żałosnej maskaradzie antykomunistycznych, faszyzujących grupek młodzieżowych „kontestatorów” nazbyt poważne konsekwencje. Dlatego właśnie nieznana ręka sięgnęła po broń, gdy zmierzał w stronę mikrofonu, aby wyjaśnić podnieconym burżujskim synkom (podjeżdżającym ojcowskimi limuzynami na swe „lewicowe” manifestacje, by dłońmi w drogich rękawiczkach wyrwać kamień z bruku i cisnąć nim w policjanta, a potem udać się do luksusowej restauracji na codzienną miseczkę kawioru), aby im wyjaśnić, aby wyjaśnić... Co, tygodniki nie pisały. To trzeba było jeszcze przemyśleć. To był temat dla miesięczników.

Miesięczniki wytłumaczyły zatem, że to, co tygodniki nazywały jeszcze — mimochodem, półgębkiem, tak, żeby nie przytłoczyć tym pochwał pod adresem zabitego, człowieka wielkiej odwagi i czystych intencji, jednakże, niestety... — błędem Pabla Estravadosa, dużym teoretycznym błędem, w gruncie rzeczy nie może być tak jednostronnie potępione. To prawda, Estravados był zwolennikiem walki zbrojnej, tego się nie da ukryć, prowadził taką walkę, organizował partyzantkę, której starał się nadać charakter globalny, przed którą stawiał (duży błąd taktyczny!) wzór Brygad Międzynarodowych, ale trzeba wziąć pod uwagę realia. Wiara w niemożność pokojowego, reformistycznego (tego słowa prasa nie używała, ale o to chodziło) przejścia do Ustroju Sprawiedliwości Społecznej, w niemożność pokojowej i legalnej walki o ten ustrój w ramach wyznaczonych przez ustrój panujący, byłaby w Europie — trudno użyć słowa słabszego — ZBRODNIĄ. Mamy tego przykłady. Ale realia Trzeciego Świata są inne, a przecież Estravados, syn hiszpańskiego republikanina, większą część życia spędził w Ameryce Łacińskiej, czyli w Trzecim Świecie właśnie, w warunkach zacofania, nędzy, głodu, ciemnoty i gospodarki postawionej na głowie, możemy więc uznać, że tylko Trzeci Świat miał na myśli, że tylko do niego odnosił swe słynne „Ktoś musi zacząć”. A skoro tak — jest poniekąd usprawiedliwiony. Podjęcie na pewną skalę (na pewną skalę!) działań zbrojnych przeciwko krwawym dyktaturom i juntom wojskowym można — a la rigeur — uznać za wytłumaczalne. Nawet wtedy, gdy pretendują one do miana działań „lewicowych”. Słowem, Estravados był jednak bohaterem pozytywnym. Mało tego: w pewnym stopniu był wręcz bohaterem, całkiem po prostu i bez niepotrzebnych przymiotników!

Po wyjaśnieniu tego jedna ze szkół podstawowych w dzielnicy, w której mieszkał Krzysztof Paliwoda, została uroczyście nazwana Szkołą Imienia Estravadosa.

W kilka lat później, zgodnie z cyklem produkcyjnym wydawnictw i drukarń, ukazały się nawet dwie książki o Estravadosie i jego dziennik — nieszczęsne zapiski, które znaleziono przy trupie i w pokoju przez trupa opuszczonym. A kiedy się to stało, Krzysztof Paliwoda zobaczył w autobusie chłopca, stojącego na stopniu, z ręką uczepioną metalowego uchwytu, i w tłoku, w ruchu, w nagłych szarpnięciach i zatrzymaniach, czytającego ten dziennik. Małą książeczkę z brodatą twarzą Estravadosa na okładce. Chłopiec płakał.

Trudno w to było uwierzyć, i nikt prócz Paliwody nie zwrócił na płaczącego chłopca uwagi. On sam nie opowiadał o tym nikomu: nie uwierzono by mu.

Wrócił tego dnia do domu w niewytłumaczalny sposób wstrząśnięty, raz jeszcze powtarzając sobie zdarte jak zbyt często przesłuchiwana płyta zdanie: „Muszę coś zrobić z moim życiem!” Ale co właściwie miałby z nim zrobić?

Oczywiście, wiadomości w krajowych dziennikach, tygodnikach i miesięcznikach, a także trzy wydane po kilku latach książki nie były jedynymi źródłami wiadomości Krzysztofa Paliwody. Gdy tylko znalazł w gazecie wiadomość o śmierci Estravadosa (pierwsza myśl, już przy tytule: „Dlaczego nie zainteresowałem się tym wcześniej? Dlaczego dopiero teraz, kiedy już jest po wszystkim?”), rzucił się do radia. A z radia, z jakiejś francuskiej rozgłośni, wy— buchnęło nagle skandowane: ON NE NOUS AURA PAS! Potem inne rozgłośnie, inne głosy, inne komentarze.

Jak gdyby coś przegapił. Bezpowrotnie, nieodwołalnie.

Nie mógł spać. On, człowiek żyjący wyłącznie życiem intelektualnym. Nocami leżał bezsennie pod litografią przedstawiającą wymarsz z Oleandrów, rok 1914 wybijał rytm nad jego głową butami szaleńców, romantyków i terrorystów, których kazano mu czcić odkąd wyszedł z pieluch, rozeschnięte meble skrzypiały w ciszy, w zielonym kręgu światła małej lampki kipiała niedopałkami popielniczka, a życie uciekało od niego, uciekało przegapione, zmarnowane, bezużyteczne. Przez dziewięć lat!

Nie chodziło już tylko o Estravadosa. To był początek, punkt wyjścia.

 

cdn.

"A jednak ona istnieje, was biorę na świadków, dusze wrażliwe i czyste, istnieje ta namiętność czuła, przemożna, nieodparta, męka i radość wielkich serc, ten głęboki wstręt do tyranii, to rozpaczliwe współczucie dla uciśnionych, ta święta miłość ojczyzny, ta najwznioślejsza i najświętsza miłość ludzkości, bez której wielka rewolucja jest tylko olśniewającą zbrodnią, unicestwiającą inną zbrodnię; istnieje ta szlachetna ambicja stworzenia na ziemi pierwszej republiki świata, ten egoizm ludzi nieupodlonych, znajdujący niebiańską radość w spokoju czystego sumienia i w porywającym widoku powszechnego szczęścia. Czujecie ją w tej chwili, płonącą w waszych sercach; ja czuję ją także." (Robespierre)*************************************** "W polityce nie ma, nie było, i nigdy nie będzie sentymentów." (Stalin)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura