Stawiałem sobie to pytanie nie raz. Jakimi przymiotami umysłu trzeba dysponować, aby za komuny być pracownikiem Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu? Jakiej lotności umysłu trzeba było, aby się tam dostać? Czy do tego potrzebne były umiejętności porównywalne do biegłego fizyka-eksperymentatora lub błyski geniusza matematyka? Jakie reguły dowodzenia swoich tez stosowali poza zaklęciami dialektyki, która wszystko tworzyła, wszystko tłumaczyła i wszystko objaśniała? Niczym wróżka z baśni. Co tam można było wywróżyć z listów Lenina do partii bolszewickiej, czego inni nie wywróżyli? Co tam można było wnioskować z uchwał plenów komunistycznej partii? Z tym instytutem i jego nazwa to dziwna sprawa. To komunizm miał jakiekolwiek problemy sam ze sobą? Przecież w komunizmie jak w Kalifornii zawsze miało świecić słońce.
Jakiej odwagi myślenia tam wymagano? Jakich nieugiętych cech charakteru oczekiwano? Czy mogli oni powiedzieć coś asertywnego partyjnym gensekom, czy mogli się im „postawić”? Czy mogli powiedzieć, że 2+2=4 a nie tyle ile chce pierwszy sekretarz? Zważywszy, że to gensekowie właśnie byli de facto właścicielami tego instytutu. Trudna sprawa by była. Brak talonu na nowy samochód, wypad z mieszkania służbowego za grosze no i w kolejkach trzeba byłoby stać ciut świt, aby coś kupić na przyjęcie urodzinowe żony. Nie fajnie. Koniec z ciepełkiem i przytulnym kątem.
Gdy zacząłem grzebać w Internecie w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów po działalności tegoż instytutu trafiłem na jedna pozycję: „Raporty dla Edwarda Gierka”. I tu się warto zastanowić. Książka ukazała się drukiem w grudniu roku 1988. Zważywszy na cykl wydawniczy - nieporównywalnie wolniejszy niż dziś przy składzie komputerowym – przygotowanie do jej wydania musiało mieć miejsce w okolicach początku roku. Już wtedy trwały zakulisowe rozmowy Kiszczaka – nazwijmy to umownie – „opozycji demokratycznej”. Komuna szukała sposobu na przetrwanie, „opozycja demokratyczna” wyciągała do niej pomocną dłoń. To też istotny element w tej układance.
Jak się dowiaduję ze wstępu, zawarte w tej książce raporty powstały dziesięć lat wcześniej i miały trafić wyłącznie do Edwarda Gierka. Po roku ’81 autorzy chyba chcieli sobie zrobić polisę ubezpieczeniową i na powielaczu odbili 50 egzemplarzy tych raportów, ale nadal tylko dla ścisłego kierownictwa partyjnego. Po co więc było wydawać książkę o historii zeszłorocznego śniegu, będącą musztardą po obiedzie i potrzebną Polakom jak umarłemu kadzidło? No to jest właśnie ciekawa kwestia. Po co Wydawnictwo Ekonomiczne pakowało się w interes skazany na niepowodzenie rynkowe? A może jakiś historyk zdecydowałby się, na przekopanie archiwum KC PZPR i poszukanie tych raportów i weryfikację jak się one mają do treści tej książki wydanej – aż – dziesięć lat później po ich tajnej publikacji. Mogłoby być ciekawie.
Uważny obserwator sceny politycznej domyśla się pewnie, do kogo piję. Tak, do Leszka Balcerowicza, który dziś pluje na swoją matkę, partię komunistyczną, która dała mu przez dwanaście lat spokojne i dostatnie życie bez peerelowskich problemów dnia codziennego. Chyba każdemu, kto z nim polemizuje w mediach społecznościowych przypina łatkę pezetpeerowską. Ale z ostrożności cofa zegar do czasów Gomułki, aby nie być posądzonym, że mógł być w tej samej partii, co jego interlokutor z tak przypiętą łątką.
W roku 1989, roku przełomu, nie było Internetu i nie było wyszukiwarek. Nie można było od tak po prostu wpisać frazę „balcerowicz gierek lenin marks” i otrzymać w sekundę wyniki pod nos, z których wynikałoby to, co napisałem powyżej. W roku 1989 można było wcisnąć ludziom każdy kit. Telewizja – a ogólnie wszystkie media – były nadal w rękach ludzi, którzy z nieboszczką PZPR byli związani przysięgą. I w owym czasie pojawił się Balcerowicz. I w taki oto sposób Balcerowicz okazał się czołowym reformatorem post-komunistycznej rzeczywistości.
Pojawił się we wcieleniu liberała. Gdyby takie wcielenie przyjął w roku wstąpienia do PZPR, czyli w roku 1969 to marny byłby jego los. Nie, Balcerowicz jak uśpiony agent liberalizmu czekał na właściwy moment. Chyba czytał po kryjomu, pod kołdrą Ryszarda Krynickiego w bibule, który pisał wtedy: „Podobno w Biurze Politycznym rządzą teraz sami liberałowie. Tylko brak im silnej ręki, aby liberalizm wprowadzić w życie”. Przewrotnością losu jest to, że po wielu latach i on i Krynicki znaleźli się na tej samej platformie politycznej.
Balcerowicz czekał w ukryciu i się doczekał. Wtedy o jego marksistowsko-leninowskiej przeszłości było cicho-sza. W mediach ani mru-mru o tym. Książka o raportach dla Gierka, autorstwa ludzi z instytutu Marlena (jak pieszczotliwie nazywali instytut jego pracownicy) mogła mu w tej liberalnej kreacji pomóc. Ale co najdziwniejsze, z butami kupili go moi koledzy z podziemia, którzy bronili go jak niepodległości. Nie pojmowałem, co ich do tego skłaniało. Byli kompletnie nieprzemakalni na jakąkolwiek krytykę. Prawie jak janczarzy. Po latach dopiero zrozumiałem kto był szefem tych janczarów.
No dobrze. Tylko co z tym wspólnego ma Wałęsa? Chyba jednak ma. Bo Michnik zapytany o Kijowskiego odpowiedział, że kiedyś o Wałęsie też nikt nie słyszał. A on znał Wałęsę i potem poznał go cały świat. Kijowskiego też kiedyś nikt nie znał. Balcerowicza też.
Czy coś – a raczej ktoś – ich łączy? Poza Michnikiem oczywiście. Bo wydaje się, że on tych wałęsów produkuje masowo jakby na zlecenie.
Inne tematy w dziale Polityka