Maciej Eckardt Maciej Eckardt
2450
BLOG

Ością w gardle im ta śmierć stanie

Maciej Eckardt Maciej Eckardt Samorząd Obserwuj temat Obserwuj notkę 62

Jeśli ktokolwiek wyobrażał sobie, że śmierć Pawła Adamowicza cokolwiek zmieni w polskim życiu publicznym, to z każdym dniem musi się srodze zawodzić. Jakkolwiek dramat, który wydarzył się w Gdańsku jest bezprecedensowy, to jednak po doświadczeniach Smoleńska nie jest on w stanie wywołać takich zmian na jakie liczą ci, którzy na politykę patrzą w sposób idealistyczny, czyli naiwny. Z prostego powodu – polityka nie jest sferą uczuć, polityka to gra, której skuteczność jest wprost proporcjonalna do stopnia empatii jej głównych aktorów. Ci, empatię mają bliską zera. Zera absolutnego, dodajmy. 

Smoleńsk, o którym od samego początku pisałem jako przekleństwie polityki polskiej, skutecznie ją zaimmunizował na jakąkolwiek wrażliwość, ba – zbrutalizował do niebotycznych rozmiarów, nieznanych wcześniej, pomimo różnych dramatycznych wydarzeń, jakich doświadczała polska polityka. Dlatego, pomimo że spektakularna, pojedyncza śmierć prezydenta Gdańska nie jest w stanie wywołać spodziewanego przełomu, otrzeźwienia czy refleksji u tych, którzy nadają dzisiaj ton narracjom politycznym.

Apele o rezygnację z „języka nienawiści” formułowane obecnie przez polityków są narzędziem mającym spacyfikować przeciwnika za pomocą szantażu moralnego. Nie przyniesie to oczywiście żadnego efektu, gdyż nie da się przekonać wilka do wegetariańskiej diety, bo to wbrew jego naturze. Polityka i podążające za nią media skwapliwie skarmiają się niczym innym jak agresją i nienawiścią, bo za nią podąża „klikalność”, a w przypadku polityka rozpoznawalność. Obie te "wartości" mają swoją wymierna cenę – cash i wyborcze głosy. Dlatego gromkie apele jednych i drugich o likwidację tych benefitów, są zdecydowanie czymś więcej niż obłudą. Są obłudą do sześcianu.

Nie zmienia to faktu, że zarówno w przypadku Smoleńska jak i Gdańska, można zauważyć pewne prawidłowości. Oba te dramaty uderzyły w rządzących. W obu przypadkach opozycja winą za to, co się wydarzyło, obarczyła rząd. Jeśli nie o działania sprawcze, to przynajmniej o atmosferę, która doprowadziła do dramatu. W obu przypadkach, zarówno Smoleńska jak i Gdańska, mamy do czynienia z narracją, która mówi o zaszczuwaniu i wdeptywaniu przeciwnika w ziemię, odbieraniu mu czci i dobrego imienia, bezpodstawnych oskarżeniach, mowie nienawiści i zjadliwym hejcie. Po części jest to prawda, ale przyznajmy, że hejt dotyczył rasowych pierwszoligowych polityków, którzy siłą rzeczy tym co robili hejt generowali.

W obu przypadkach mamy też do czynienia z procesem brązowienia postaci, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stają się nieposzlakowane i wybitne, i których format wyrasta daleko poza polski wymiar. Dramatyczna śmierć staje się tutaj zaczynem do odbijania Polski z rąk nienawistników, niegodnych szubrawców, którzy Najjaśniejszą Rzeczpospolitą uczynili albo rewirem „resortowych dzieci”, albo paśnikiem „dojnej zmiany”. W obu przypadkach pojawiła się sugestia, że w obliczu tak wielkiej tragedii, najlepiej będzie jeśli druga strona zamilknie, bo wszystko co powie i tak zostanie zmiażdżone moralnym ciśnieniem. Parawanem za każdym razem jest poczciwy lud, którego autentyczne poruszenie staje się doskonałą barwą ochronną dla cynicznej gry, której celem jest władza.

Jak grzyby po deszczu mnożą się też teorie spiskowe. Te smoleńskie znamy. Żadna z nich się nie została potwierdzona, choć nadal mają swoich wiernych wyznawców. W przypadku Pawła Adamowicza dopiero nabierają rozpędu, począwszy od wersji o płatnym mordercy sterowanym podprogowo przez dawne służby specjalne, zainteresowane zdestabilizowanie sytuacji w kraju, po przeprowadzoną „maskirowkę”, w wyniku której złapano podstawioną osobę, wymachującą nożem na ostrzu którego nie było śladu krwi. Zalew tego typu sensacji nie jest niczym nadzwyczajnym, ale wiedzieć wypada, że jest dyskretnie – choć zdarza się że wprost – wykorzystywany przez głównych aktorów sceny politycznej, dla których prawda jest tutaj kategorią labilną.

Szukając podobieństw Gdańska i Smoleńska, da się nie zauważyć prawidłowości, że najbardziej racjonalne wytłumaczenie dramatycznych wydarzeń zawsze przedstawia rząd, dysponujący najbardziej realną wiedzą w tym zakresie. W przypadku Smoleńska rząd Tuska wskazywał na złamanie wszelkich możliwych procedur, które doprowadziły do katastrofy, z kolei w przypadku Gdańska rząd Kaczyńskiego wskazuje na karygodne błędy organizatorów oraz firmy ochroniarskiej, których niefrasobliwość pozwoliła niezrównoważonemu napastnikowi zrealizować swoje plany. Klamrą spinającą oba te dramaty jest jak najbardziej trafne sformułowanie powstałe po katastrofie smoleńskiej, a mianowicie – tupolewizm.

Jazda, jaką dzisiaj urządza opozycja jest bliźniaczo podobna do tej, jaką urządzało PiS. Przy całej nierównomierności skali dramatów, nie sposób nie zauważyć, że to co dzisiaj obserwujemy i to co obserwowaliśmy przed dziewięciu laty, jest tak naprawdę samooskarżaniem się PiS i PO. Gdyby nie dzisiejsze dojmujące okoliczności, można by powiedzieć, że to kocioł przygania garnkowi. Jakimś niezgłębionym fatum pozostaje, że środowiska wywodzące się – przynajmniej w większości – z solidarnościowego matecznika dla wygrania wyborów potrzebują dzisiaj „ofiary”. Że władzę w Polsce zdobywają dzięki traumie i „ofierze”, która pieczętuje moralną wyższość jednych nad drugimi.

Śmierć Pawła Adamowicza, mogła to paradoksalnie zmienić lub definitywnie zakończyć, gdyż niesie w sobie wystarczający ładunek emocji, by dokonać wyłomu w dychotomicznym układzie trawiącym Polskę. Nie ma jednak dzisiaj żadnej alternatywnej siły społecznej i politycznej, która byłaby w stanie to zdyskontować. Dlatego na urnie zamordowanego prezydenta Gdańska usiadły znane wszystkim polityczne sępy. Zwołują całą resztę na polityczna ucztę. Gdzieś jednak pod skórą czuję, że nie najedzą się tak, jak im się marzy. Że ością w gardle im ta śmierć stanie. I jednym i drugim.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka