barabasz - baszka barabasz - baszka
54
BLOG

Taki słoneczny dzień dziś...

barabasz - baszka barabasz - baszka Kultura Obserwuj notkę 20
          Już któryś  raz z rzędu – zainspirowana rozmowami z/u Sosenki – zasiadam do tematu, który trudno będzie uporządkować kompozycyjnie, bo w mojej głowie istnieje jako kolaż.

          Jako dziecko sporo myślałam o śmierci. Raz było tak, że siedząc w pokoju, zanosiłam się łzami, na co weszła moja starsza o 12 lat siostra i zapytała, dlaczego tak płaczę. Skłamałam, że nie wiem. Bo wstydziłam się przynać, że właśnie do mnie dotarło, że jestem najmłodsza w naszej licznej rodzinie (mama, tato, dwie siostry, 80-letni wówczas dziadek) i że będę musiała żyć, kiedy Oni będą umierać. Oczywiście nie wiedziałam wtedy, że koleje losu mogą być o wiele bardziej zawiłe. O śmierci mówimy, piszemy dużo i różnie. Ja byłam obecna przy śmierci dwóch osób. To trudne, ale i piękne w swojej tajemnicy doświadczenie. Nie trzeba jednak przy niej być, by zauważać jej obecność. Nie podejmę się komentowania niczego, o czym mówiło się ostatnio...

          Mnie dopadła refleksja dotycząca tych, którzy byli gdzieś obok mnie i umknęli, odeszli. Odczuwam dziwną tęsknotę za osobami, których właściwie nigdy nie znałam osobiście. Widywałam ich, kiedy spacerowali tuż przy moich oknach, kiedy spotykaliśmy się w sklepie, kiedy dostrzegałam jakąś zmianę ich nastroju. Takich osób zawsze było wiele. Kiedy byłam całkiem mała, na nasze podwórko przychodził stareńki Pan. Miał on piękne wąsy, bródkę i coś XIX-wiecznego w sposobie ubierania i bycia. Wyciągał małą walizkę ze skarbami, w której były drewniane i papierowe zabawki, i przypięte do niej kolorowe wiatraczki. Ciepło się uśmiecham do tych wspomnień. Nigdy nie będę wiedziała, kim był ten Pan. Nie wiem nawet kiedy umarł i gdzie jest pochowany. Ale mnie wciąż robi się lekko na sercu, kiedy przypominam sobie jego obecność. Inną osobą była Pani od Muminka, tak nazywała swojego psa, z którego wszyscy się śmiali, bo był bardzo brzydki. To dzięki tej Pani pierwszy raz byłam w teatrze. Zaproszono wtedy  wszystkie dzieci z podwórka. Ależ to była wyprawa! Dziś nie pamiętam tytułu spektaklu, ale pamiętam rekwizyty, kostiumy, nasz śmiech i tajemniczy zapach teatru. Pamiętam Pana, którego znałam tylko z tego, że jeździł przez naszą ulicę do późnych lat swojej starości na czarnym, ponurym rowerze, który – wydawało mi się – musiał pamiętać czasy wojny. Pamiętam elegancką Panią, która spacerowała wraz ze swoją psiną. Suczka na czubku głowy miała upiętą sierć, którą zdobiła czerwona kokardka. Pamiętam Pana, którego wszyscy się bali, bo krzyczał i prowokował, kogo się dało. Raz - w Boże Ciało -  wybuch skandal, bo odgrażał się ludziom idącym w procesji .  Zwykle po takich incydentach szedł do bistro, zasiadał pod parasolem i pił kieliszek lub dwa wina. Ponoć zachorował po tym, jak zostawiła go żona. Widywałam go długo, ale i on gdzieś kiedyś znikł. Była też  Lola Brigida. W młodości ponoć przepiękna, stąd jej przezwisko. Potem zwariowała i szokowała na przykład tym, że zimą można ją było zobaczyć w pantofelkach i bluzce z krótkim rękawkiem.

Nie wyliczę wszystkich osób, które tworzyły codzienność. Niby ich nie było, niby znajdowały się poza. Ale przecież istniały. 

          Wciąż patrzę na tę samą, swoją ulicę, wciąż widzę, że kogoś na niej brakuje. Nie zauważam, jak przestaje być moja. Jak ważne dla niej twarze odchodzą. Każda w innym czasie. Nie zauważam tego, bo wszystko wokół huczy swoją opowieścią o śmierci lub o życiu. A przecież tamci byli i ich nie ma. Nie byli moi, ale moimi są.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura