Takie historie zdarzają się – może nawet kilka razy w życiu. Mnie spotkała wczoraj.
Kiedy znowu i czy w ogóle – nie wiem...
Wracając z pracy - w drodze do teściów, gdzie miała spotkać się cała familia, by świętować 80-tą rocznicę urodzin nieżyjącej już babci mojego męża - weszłam do kościoła. Pomyślałam, że dawno tam byłam, jest środek tygodnia i spore są szanse na to, że będzie pusty.
Tuż po uchyleniu drzwi wejściowych, w przedsionku napotkałam spojrzenie stareńkiej pani o siwiutkich włosach, dużych, łagodnych oczach i jakiejś jasności, która emanowała nawet ze śpiewnego głosu. Podpierając się na kuli, zwróciła się do mnie, a ja – przekonana, że za chwilę usłyszę jej prośbę o pomoc w odczytaniu czegoś z gabloty, nachyliłam ucha.
Kobieta wskazała na dwie spore reklamówki, które dopiero co zobaczyłam i które spokojnie spoczywały na podłodze przedsionka. Jakież było moje zdumienie, kiedy usłyszałam zaproszenie do tego, by zabrać je, „bo w środku nich są śliwki: dobre, z ogródka, na którym obrodziło ich w tym roku za wiele...” Cudowny, życzliwy człowiek – maleńka postać o pięknym uśmiechu podarowała mi swoje śliwki. Nim zdążyłam wydusić z siebie coś więcej niż podziękowanie i życzenia zdrowia - wyszła z kościoła.
Powoli docierało do mnie to, co się stało. To, ile ta kaleka kobieta musiała zadać sobie trudu. Musiała przecież zebrać owoce, przynieś je do kościoła i uporać się z ich cieżarem. Oczarowana wszystkim siedziałam w pustym kościele i nie mogłam zdobyć się na żadną modlitwę. Płakałam.