Nie wiem, dlaczego tak trudno zaprzyjaźniam się z kobietami. Byc może tłem jest moja relacja z matką... Nie ufam kobietom i systematycznie usuwam je ze swojego życia. Nie mam ani jednej przyjaciółki (co nie znaczy, że nigdy nie miałam, ale życie ten fakt zweryfikowało). Może to zespół Aspergera? W stanie nieważkości uczucia są zbędne.
Myślę o jednej kobiecie, z którą czuję jakąś silniejszą więź.
Myślę o irańskich kobietach, jak Soraya właśnie (albo jak Laleh) i kontempluję ich piękno: ich czoła znaczone mądrą ambicją, ich dumne i szlachetne rysy, ich smukłe ciała marmurowych bogiń, niczym z ogrodu Rodina, tak łagodnie odbijające światło, tak subtelnie rozsiewające łagodny blask…
Gdy irańskie kobiety czegoś pragną, nie boją się walki. Wyraźny pierwiastek boskości jest im często kulą u nogi, brzęczącym łańcuchem, kłodą na drodze. Są tak staranne w dążeniu do perfekcji, że narażają się na krytykę otoczenia, na niezrozumienie i niedowierzanie, że są w stanie osiągnąc tak dużo w tak krótkim czasie…
Często ignoruje się je, bo są zbyt dużą konkurencją.
A one chcą jedynie, jak kobieta światu, dawac życie… byc życiem… czuc, że żyją…
Z Sorayą mogłabym się zaprzyjaźnic. Wiem to.
Skąd to wiem? Opowiem innym razem.