Behe Behe
743
BLOG

Szynka i salceson czyli pocztówka z Moskwy

Behe Behe Rozmaitości Obserwuj notkę 4

    - Może to panią zdziwi – przewodniczka mówi ze skrępowaniem, odwijając kanapkę z zatłuszczonego papieru – ale ja o wiele bardziej lubię salceson niż szynkę.
    - Dlaczego zdziwi? Salceson jest pyszny. Czarny, ozorkowy.
    - Prawda? - Ucieszona, wyjmuje z torby drugą kanapkę i mnie częstuje. Grzecznie odmawiam.    Rzeczywiście lubię salceson, kaszankę i nawet pasztetową, do której podobno dodają zmielony papier toaletowy, ale nie serwowane w cudzym zatłuszczonym papierze, rozmiękniętym chlebie, wymiętoszone i spocone po kilkugodzinnym pobycie w torbie. Salceson najlepiej smakuje, krojony kozikiem na „Trybunie Ludu”, a teraz to już raczej na „Wyborczej”, ale to musi być moja własna gazeta, mój kozik, a nie jakieś cudze tłustości i smrodki. Ponadto salceson ma do siebie to, że jego intensywny, podrobowy zapach przyprawia o mdłości osoby, które nie są w danej chwili jego konsumentami. Tak jak z papierosami. Nie przeszkadza mi dym z własnego papierosa, nie przeszkadza dym z cudzych papierosów jeśli akurat palę, ale zaczyna śmierdzieć okrutnie, kiedy ja gaszę swojego, a ktoś inny zaczyna kopcić. Albo jak z czosnkiem. Mogę się całować z zagrypionym chłopakiem, który najadł się czosnku – ale tylko wtedy, kiedy sama jestem naczosnkowana. Inaczej po prostu zbiera mi się na wymioty. Teraz też trochę zaczyna mnie mdlić, więc z uprzejmości odczekuję chwilę, żeby nie sprawić przykrości przewodniczce, a potem próbuję uchylić okno. Szarpię za rączkę, prawie się na niej uwieszam całym swoim ciężarem, okno jednak ani drgnie. Sierpień, gorąc straszny.

    - Nie otworzy się – przewodniczka mówi, memlając chleb z podrobami. Spomiędzy kromek zwisa galaretowaty glutek. - Zaśrubowane na amen. Dla bezpieczeństwa.

   Wychodzę na korytarz, żeby w zastępstwie świeżego powietrza, łyknąć haust papierosowego dymu, zdezynfekować gardło i przewody nosowe rozkosznym tytoniowym smrodkiem. Nie mam pojęcia, czy tu można palić. Przydałyby się tabliczki z czerwoną krechą na rozmiękniętej kanapce: „Nielzja kuszać smierdziajuszczyjech sandwiczow”. Albo jakoś tak. Rosyjskiego uczyłam się przez osiem lat, od piątej klasy podstawówki. Obowiązek taki był, tak samo jak automatyczna przynależność do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. W podstawówce przedmiot ten traktowało się jak każdy inny. Podobała mi się jego melodia, miękkość, przypominające chińskie znaczki bukwy, które bardziej się rysowało niż pisało. Obowiązkowa była też „korespondencyjna przyjaźń” z rówieśnikami ze Związku Radzieckiego. Każdy uczeń miał przydzielonego swojego druga, do którego parę razy w roku pisywał krótkie listy językiem zaczerpniętym z czytanek. Kak twaja kanikuła? Ja guljał pa parkie, kupałsja w ozjerie, widieł pamiatnik Lieninu i kupił suweniry. Wymienialiśmy się znaczkami – my im wysyłaliśmy z Hermaszewskim, oni nam – z Gagarinem. W liceum byliśmy już bardzo dorośli. Przeżyliśmy stan wojenny, zerwaliśmy się z lekcji, żeby pójść na pogrzeb Popiełuszki, słuchaliśmy Radia Wolna Europa i z wielkim bohaterstwem wpinaliśmy sobie oporniki w klapy kurtek. Na rosyjski wciąż trzeba było chodzić i się chodziło, choć z wyższością i pogardą. Chciał, nie chciał, trochę człowiek rosyjskiego liznął, ale organ nieużywany zaczyna zanikać, więc po paru latach i mój rosyjski obumarł. Umiałam się dogadać, wiele rozumiałam, ale jeszcze więcej zapomniałam.

   Rozpacz mnie ogarnia na myśl o powrocie do salcesonowego przedziału, ale nie mam wyboru. Jako samotną osobę w grupie przydzielono mnie do sypialnego zajmowanego przez przewodniczkę. Powinnam się cieszyć, bo zajmujemy przedział tylko we dwójkę i mamy nawet malutką umywalkę pod oknem. Po długiej podróży rano będę mogła spokojnie umyć zęby, a na noc bez skrępowania przebrać się w dres do spania. Cóż za zbytek! Prawdziwy luksus w zapyziałym, brudnym pociągu radzieckich linii kolejowych zmierzającym z Warszawy do Moskwy. Kiedy wjechał na peron, niemalże się zdziwiłam, że na dachu nie siedzą Kałmucy z kurami w klatkach, okryci baranimi skórami. Pani świeżo-upieczona-kapitalistka jedzie do komunistycznej Moskwy. W Polsce już mamy taką wolność, taką demokrację i dobrobyt, że możemy grymasić i świadomie, a nie z konieczności, przedkładać salceson nad szynkę, a tam pewnie białe niedźwiedzie chodzą po ulicach. Nie, to nie tak. Będzie melancholijny Okudżawa i drapieżny Wysocki, będzie Sadowa i artystyczny Arbat – z takim nastawieniem wybrałam tę wycieczkę. Ale ten salceson, te okna zaśrubowane, ten pociąg obdrapany z szybami tak brudnymi, że niewiele przez nie widać – to wszystko nieprzyjemnie usprawiedliwia moje stereotypowe myślenie o sowieckiej rzeczywistości. W kieszeni mam kilkadziesiąt dolarów. Wolno wwieźć niewielką ilość rubli i jeszcze mniej dolarów, które na miejscu można wymienić w hotelowym kantorku na miejscową walutę. Starczy na pocztówki do znajomych i trochę pamiątek, myślę. Nie mam pojęcia o kursie dolara w ZSRR.

   Z przedziału obok wychodzą dwaj młodzi mężczyźni. Piękni, wysocy, smagli, wyglądają zupełnie jak włoscy modele. Gęsta chmura dymu papierosowego, która mnie spowija, to dla nich znak, że można podejść i zagadnąć. Palacze zawsze znajdą wspólny język. Nasz język jest polsko-rosyjsko-angielski, bo moi towarzysze okazują się Rosjanami wracającymi do domu, aż na Syberię. W Moskwie mają przesiadkę. Częstujemy się nawzajem papierosami, które jak dobry gruziński koniak rozwiązują nam języki i zachęcają do zwierzeń. Modele bez skrępowania opowiadają o sobie. Są studentami, co jakiś czas jeżdżą do bogatej Polski po markowe ciuchy, które potem z wielokrotną przebitką sprzedają na Syberii. Tym razem w kilku ogromnych torbach przemycają aż trzysta par dżinsów. Ze zdumienia oczy prawie mi wychodzą na wierzch.
    - Nie boicie się? - pytam.
    - A czego tu się bać? Przecież nas nie zabiją, najwyżej zarekwirują towar. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana – śmieją się. - Następnym razem i tak wyjdziemy na swoje. Już raz nam się zdarzyło i jakoś żyjemy. A może kupisz od nas spodenki? - Zapraszają mnie do swojego przedziału, wcale nie jestem pewna, czy na przymiarkę spodni.
   Wypalamy jeszcze kilka petów i modele wracają do siebie. Zaglądam do przedziału, w którym siedzi część osób z mojej grupy. Jeszcze nie rozłożyli kuszetek, siedzą i raczą się winiakiem luksusowym. Zapraszają serdecznie, częstują winiaczkiem, od razu robi mi się weselej. Najstarszy uczestnik naszej wycieczki, prawie osiemdziesięcioletni pan Janusz, opowiada coś długo, barwnie i rozwlekle. Od winiaku, miarowego stukotu kół i szemrzącego radia w postaci pana Janusza powieki zaczynają mi się kleić, więc wracam do salcesonowej przewodniczki. W samą porę, bo właśnie roznoszą pościel, czyli cienki koc, prześcieradło i poszewki. Czyściutkie, świeżo wyprane, ale nie wysuszone, wilgotne. Nieważne. Natychmiast zasypiam w mokrej pościeli i śpię tak smacznie jak chyba jeszcze nigdy przedtem.

    Granicę przekraczamy wkrótce po północy. Półprzytomna, wygrzebuję paszport, celnik wbija prostokątną pieczątkę. Przez oszklone drzwi widzę, jak celnicy wyprowadzają moich rosyjskich znajomych razem z torbami. Po jakimś czasie modele wracają – o dziwo, z bagażem, ale jakby mniejszym. Potem się dowiaduję, że jedna torba – pięćdziesiąt par dżinsów – została u celników. Odprawa trwa parę godzin, za oknami stoją żołnierze z karabinami przewieszonymi przez ramię.
   - Jak ich coś napadnie, to potrafią rozkręcić cały pociąg, do ostatniej śrubki – informuje mnie salcesonowa przewodniczka. My mamy szczęście. Żarłoczność celników została zaspokojona dżinsami. Nasycili się i już nie szukają kontrabandy, dolarów przemycanych w majtkach, kartonów papierosów i butelek wysokogatunkowych trunków upychanych w najdziwniejszych miejscach przedziałów albo chowanych w toalecie za sedesem czy w pudle z papierowymi ręcznikami. Albo i materiałów wywrotowych.

    Na Dworzec Białoruski wjeżdżamy tuż przed południem. Zastanawiam się, czy na ulicach zobaczę rozklekotane ciężarówki z budą nakrytą plandeką. Takie, jakie widywałam w filmach wojennych. Środa – dzień filmu radzieckiego. „Lecą żurawie”, „Serce”, „Cichy Don” - pomimo całej ideologicznej otoczki to się oglądało, przeżywało i zapamiętywało. Właśnie w tych filmach widziałam takie ciężarówki, które nierozerwalnie kojarzą mi się z ZSRR. I rzeczywiście, choć od wojny minęło kilkadziesiąt lat, widzę te zakurzone, prychające pojazdy, które popierdując rurami wydechowymi wloką się po moskiewskich prospektach. Szerokość tych ulic robi wrażenie. Przeprawa z jednej strony prospektu na drugą musi być jak podróż z miasta do miasta. Bez namiotu i wałówki lepiej się jej nie podejmować.
    Jedziemy autokarem do hotelu na ulicy Dwudziestu Sześciu Bakijskich Komisarzy. Po drodze mijamy kilka pałaców, przy których nasz, ten warszawski, wygląda jak karzełek. „Pekin”, „Pajac kultury”, „Koszmarny sen cukiernika” - tak go nazywamy. Za parę lat pojawią się plany, by go zburzyć i postawić kamienice architektonicznie pasujące do przedwojennej zabudowy w Alejach Jerozolimskich. Żeby chociaż go okleić płytami o lustrzanej powierzchni, przerobić na kolejny, ogromny biurowiec. Żeby go zmieść z powierzchni ziemi, a na jego miejscu stworzyć warszawski odpowiednik Pól Marsowych. A ja powiadam: „Nielzja!” Ten Pajac to moje dzieciństwo, moja młodość. Tam się chodziło do kin, teatrów lalkowych i dramatycznych, Muzeum Techniki. Na Konfrontacje Filmowe i Spotkania Teatralne. Na basen w Pałacu Młodzieży i zajęcia kółek zainteresowań. Targi Książki. Koncerty w Sali Kongresowej. Tam widziałam Nicka Cave'a, Davida Byrne'a i Procol Harum. „Nielzja!” - powiadam. „Ręce precz od Pajaca”.
 
* * *

   Etażto jest piętro. Etażnaja to połączenie recepcjonistki ze strażnikiem moralności i agentem KGB. Siedzi za biurkiem w końcu korytarza na każdym piętrze hotelu. Wydaje i odbiera klucze od pokojów, pilnuje, by gości nie odwiedzały osoby niezameldowane, dba o spokój i porządek, a każde podejrzane zachowanie pewnie raportuje u zwierzchników. Ta z naszego piętra przypomina trochę portierkę z żeńskiego akademika, a trochę babcię klozetową. Gruba i przez tę swoją grubość sprawiająca wrażenie poczciwej i rubasznej, ale gdy odbieram klucze od pokoju, który mam dzielić z przewodniczką, okazuje się chytrooka i nieprzystępna.

    Na spóźnione śniadanie, a może wczesny obiad, podają nam frykasy, na jakie w Polsce stać tylko najzamożniejszych, dostępne jedynie na bazarze na Polnej słynącym z egzotycznych produktów i równie egzotycznych cen. Na stół wjeżdżają półmiski połówek jaj na twardo pokryte grubą warstwą kawioru: do wyboru czerwonego i czarnego. Różowe, soczyste płaty wędzonego łososia. Na deser dostajemy najpyszniejsze lody, jakie kiedykolwiek jadłam. Esencjonalne, w metalowych pucharkach, z gęstej śmietany, a nie rzadkiego mleka jak nasze polskie Bambino. Opychamy się tymi delikatesami, na zapas, na zaś, nie przypuszczając, że przez kolejne dwa dni na każdy posiłek będziemy dostawać ten kawior i tego łososia, aż nam zacznie uszami wychodzić. Nasz hotel dla dewizowców to oaza luksusu w kryzysowej Moskwie, którą dopiero mam poznać.

    O swoim chwilowym bogactwie dowiaduję się, kiedy w hotelowym kantorku wymieniamy niewielką liczbę dolarów na ruble. Okazuje się, że suma, jaką dostaję, jest zawrotna, równa się kilku przeciętnym miesięcznym pensjom przeciętnego moskwianina. Skromne pamiątki, na jakie liczyłam, teraz w mojej wyobraźni urastają do rozmiarów drogocennych dzieł sztuki. Kiedy przed wyruszeniem na tour de Moscow wstępuję do hotelowej toalety, jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jestem prawdziwie luksusową kobietą z bogatego Zachodu. Nagle staję się pożądana, a raczej pożądane jest są akcesoria, których używam. Kiedy poprawiam przed lustrem makijaż, podchodzą do mnie dwie kobiety i wskazując na szminkę i puderniczkę, pytają:
    - Skolka?
    Nie rozumiem. Wiem, o co pytają, ale nie rozumiem, dlaczego chcą ode mnie odkupić używane kosmetyki. Z niewyraźnym uśmiechem odmownie kręcę głową i biegnę do autokaru. Jest mi przykro. Czuję się upokorzona ich upokorzeniem, pragnieniem zdobycia mazideł, dzięki którym poczułyby się piękne i bogate. Przypominają mi się mroczne obiekty pożądania z okresu mojego dzieciństwa. W pierwszych klasach podstawówki zapanowała mania na zbieranie papierowych ozdobnych serwetek. W krajach, z których pochodziły, po posiłku wycierano usta w te bibułki ze złoconymi brzegami i z pękami czerwonych róż, a potem bez namysłu wyrzucano je do kosza. Dla nas ten kawałek kolorowego papierka był skarbem, a uczniowie, którzy mieli do nich dostęp, cieszyli się najwyższym szacunkiem i poważaniem. Wszystko, co przywędrowało z Zachodu, było piękne, luksusowe. Pocztówki, znaczki, zdjęcia aktorek wycinane z kolorowych magazynów, bajecznie barwne foldery reklamowe z amerykańskiego Disneylandu. Po szkole krążyła kopia listu z prośbą o przysłanie takiej reklamówki. Ponieważ nikt z nas nie znał angielskiego, przepisywaliśmy ten błagalny tekst, sadząc okropne błędy i poprawiając go po swojemu, bo przecież nie istnieje takie słowo jak „I”, a przecinek stawia się na dole, a nie na górze. O dziwo, przysyłano nam te foldery, które potem wkładaliśmy pod poduszkę i zasypialiśmy z głową nabitą marzeniami o baśniowych pałacach, fajerwerkach i królewnach Śnieżkach. Teraz nagle ja się stałam mieszkanką Zachodu, a moja szminka Celii, z której został już tylko różowy ogryzek, przemieniła się w mroczny przedmiot pożądania Moskwianek. Smutne, tym bardziej, że bardzo znajome.

   Zwiedzanie Galerii Trietiakowskiej okazuje się porażką. Miejscowa przewodniczka spóźnia się prawie dwie godziny, jest na rauszu, a do tego mówi tylko po rosyjsku, więc rozumiemy piąte przez dziesiąte. Przegania nas po salach, trajkocząc jak najęta, nie sposób się skupić ani na dziełach sztuki, ani na jej opowieściach. Zmordowani i zniechęceni jedziemy do Zbrojowni przy Kremlu, gdzie największe wrażenie robi karoca w całości wykonana ze złota. I znowu szybko, szybko, bo już czeka nas kolejny punkt programu: zwiedzanie kompleksu monastyrów w Zagorsku pod Moskwą. Świeżo odnowione cerkwie z niebiesko-złotymi kopułami wyglądają przepięknie, basowy śpiew popów wprawia w uniesienie. Zmęczenie i zniechęcenie znika, chciałoby się tam spędzić więcej czasu, chłonąć widok ikon, zapach cienkich parafinowych świec i mistyczną atmosferę, ale wieczór się zbliża i już czas zameldować się etażnej. Przed powrotem wszyscy odczuwamy przemożną potrzebę opróżnienia pęcherzy moczowych. Przy murze znajdujemy tabliczki wskazujące toalety, rozdzielamy się: panowie na lewo, panie na prawo. Widok publicznej toalety w miejscu odwiedzanym przez turystów z całego świata odbiera mi mowę. Szereg dziur w betonie, po obu stronach każdej metalowe płytki w kształcie podeszwy buta – kiedyś takie toalety widywałam na prowincjonalnych polskich dworcach, więc nie to mnie najbardziej dziwi. Szokuje mnie fakt, że szalety co prawda są oddzielone ściankami sięgającymi ramion, ale brakuje w nich drzwi. Toaleta znajduje się na uboczu, ale nie jest niczym osłonięta, w pobliżu kręcą się turyści i nie trzeba być podglądaczem, by zobaczyć przykucnięte kobiety. Bo tak – wiele kobiet decyduje się skorzystać z tego „ustronnego” miejsca. Pół biedy, jeśli mają na sobie spódnice, które dają im jaką taką osłonę, ale te w spodniach muszą wypiąć się na cały świat. Jedna jedyna kabina na samym końcu ma drzwi i gdy tylko się zwalnia, wpadam do niej, nie bacząc na pełne oburzenia okrzyki turystek ustawionych w kolejce.
    Wracamy do hotelu, łapczywie rzucamy się na kawior, łososia i lody, odbieramy klucze od etażnych i rozchodzimy się do swoich pokojów. Tej nocy prawie nie śpię. Mam wrażenie, że zapach dawno zjedzonego salcesonu paruje wszystkimi porami skóry przewodniczki, a kiedy udaje mi się choć na chwilę zdrzemnąć, budzi mnie potworny charkot, który wydobywa się to z jej gardła, to z nosa. Przydałby się kuśtyczek koniaku.

   Następnego dnia postanawiam odłączyć się od grupy i zwiedzić Moskwę na własną rękę. Zostały mi tylko dwa dni. Nie poświęcę ich na muzea i inne reprezentacyjne przybytki, chcę poznać Moskwę prawdziwą, od środka, od jelit, od brudu, smrodu i ubóstwa. Pierwszy przystanek – przeciętny moskiewski supersam. Tak jak się spodziewałam, na półkach króluje ocet i olej. Co ci przypomina, co ci przypomina widok znajomy ten? Przypomina mi kartkowe czasy w Polsce, kilometrowe kolejki pod sklepem mięsnym, watę, na którą niczym na złote runo polowało się w aptekach, buty kupowane bez względu na rozmiar, którymi potem pod sklepem wymieniało się z innymi klientami. Przed świętami mój ojciec o trzeciej w nocy zajmował sobie kolejkę pod sklepem rzeźnickim, by choć dwa razy w roku stół uginał się od wędlin i mięs bez żadnych ograniczeń. Potem jeszcze przez parę tygodni dojadało się te wędliny, zeschniętą szynkę, żylasty baleron, bladą polędwicę. Kanapki z tymi poświątecznymi frykasami w gardle mi stawały i ukradkiem je wyrzucałam albo nosiłam przez parę dni w tornistrze, aż zaczynały śmierdzieć. Goście z zagranicy z niedowierzaniem oglądali kartki na cukier, na mięso, na wódkę. Ja, krążąc między pustymi półkami moskiewskiego spożywczaka, niczemu się nie dziwię. Zaskakuje mnie jednak spora grupka ludzi pod sklepem zgromadzona wokół wielkiego, parującego kotła. Mężczyzna w białym fartuchu wyławia z niego kawały grubej kiełbasy, które ludzie zjadają na miejscu. Taki kryzysowy moskiewski fast-food.

   Zupełnie niekryzysowy fast-food znajduję przy Placu Czerwonym, tuż koło mauzoleum Lenina. Moją uwagę zwraca długaśna, wijąca się kolejka. W pierwszej chwili myślę, że to turyści złaknieni widoku słynnej mumii, ale nie – przed mauzoleum kolejka jest dosłownie symboliczna. Tłum kłębi się przed pierwszym we Wschodniej Europie McDonaldem. U nas amerykańskie buły z kotletem mają się pojawić dopiero za parę lat, więc teraz są dla mnie egzotyką i może bym się skusiła na skosztowała tego specjału, gdybym miała do dyspozycji ładnych parę godzin – bo na tyle szacuję stanie w kolejce. Kolejki mi niestraszne, my, Polacy, do perfekcji opanowaliśmy cnotę cierpliwości, a mięśnie nóg oraz grzbietu mamy żelazne, ale czasu mam mało. Szkoda mi go na amerykanizmy, więc w skwarze lejącym się z nieba wlokę się przez ogromny Plac Czerwony, aż docieram do GUM-u. Teraz to luksusowa galeria handlowa pełna markowych sklepów, wtedy nieco przypominał warszawskie Domy Towarowe Centrum. Mam portfel wypchany rublami, stać mnie na najdroższe pamiątki, obawiam się jednak, że mój popyt-apetyt przerasta podaż. W sklepie muzycznym naiwnie pytam o płyty Wysockiego. Sprzedawczyni udaje, że nie wie, o kogo mi chodzi – a może tylko mi się wydaje, może wszędzie wietrzę opresję, które to wrażenie jeszcze bardziej potęgują żołnierskie patrole widoczne na ulicach dosłownie co kilkadziesiąt metrów.

    Kiedy skręcam w Twerską, następuje zaskakujące zagęszczenie patroli. Rozglądam się w poszukiwaniu przyczyny tak wzmożonej czujności i moim oczom ukazują się bramy raju. Firmowy salon kosmetyczny Diora. Estee Lauder. Chanel. Wystawy zastawione flakonikami, a obok karteczki z cenami podanymi w rublach. Cenami bardzo, bardzo niskimi... jak na moją wypchaną banknotami kieszeń. Umarłam i znalazłam się w niebie. Perfumy to mój fetysz, tym bardziej pożądany, że w Polsce wciąż jeszcze trudno dostępny. Owszem, mamy prywatne perfumerie, ale markowe kosmetyki są w nich koszmarnie drogie. By pozwolić sobie na maleńką buteleczkę Givenchy, muszę przez parę miesięcy odkładać ze skromnego studenckiego stypendium. Tu czuję się jak bogacz, jak ktoś. Zapominam o Sadowej, macham ręką na wybebeszanie prawdziwej Moskwy, bo oto zaraz nonszalanckim krokiem wstąpię do salonu Diora, wyciągnę plik banknotów i od niechcenia poproszę o jeden flakonik, drugi, trzeci, dziesiąty, jakbym przez całe życie nie robiła nic innego. Pewnym krokiem, lecz z drżącymi z pożądania rękami, podchodzę do wejścia i wtedy drogę zastępuje mi żołnierz z karabinem przewieszonym przez ramię.
    - Nielzja! - mówi. - Propusk!
   Przepustka? O czym on mówi? Udaję, że nie zrozumiałam, i próbuję go wyminąć, ale on stoi niewzruszenie jak kamienny posąg pod Pałacem Kultury i powtarza, patrząc ponad moją głową:
   - Nielzja! Propusk!
   Wycofuję się, rozczarowana jak wędrowiec, który zamiast oazy na pustyni zobaczył fatamorganę. Tęsknym wzrokiem spoglądam na wystawy i nagle słyszę tuż przy uchu ciche:
    - Duchi?
   Koło mnie stoi kobieta ciasno okutana płaszczem, choć panuje nieznośny upał. Delikatnie ujmuje mnie pod łokieć i prowadzi na stronę. Szybko rozgląda się na boki i niczym ekshibicjonista rozchyla poły płaszcza, a tam, jak kiełbasy za okupacji przemycane ze wsi do miasta, wiszą przyczepione pudełka z moimi fetyszami. Duchi, mnoga, mnoga duchów! Czarnorynkowa cena kilkakrotnie przewyższa tę salonową, ale i tak stać mnie na kilka flakonów. Kiedy w oszołomieniu zastanawiam się, które wybrać, kobieta tłumaczy mi, że w salonie zakupy mogą robić tylko osoby zameldowane w Moskwie. Dokonuję wyboru, decyduję się jeszcze na kilka słoiczków kremu przeciwzmarszczkowego od Diora, którego wcale nie potrzebuję, podaję odliczoną kwotę i wtedy kobieta nagle zamyka swój sezam i bez słowa odchodzi szybkim krokiem. Już mam za nią biec, oddawaj moje skarby, wołać, gdy koło mnie wyrasta patrol i żołnierz o poczciwej, wcale nie groźnej twarzy mówi ze zmęczeniem: „Skolka wam nada gawarit? Nielzja!” Zaraz mnie aresztują. Wtrącą do lochu, w kazamaty. Ale żołnierze nawet na mnie nie patrzą, idą dalej, by bez przekonania upomnieć inną handlarkę. Zaraz potem wraca moja dobrodziejka i bystrieje, bystrieje, podaje mi całe naręcze pudełeczek i zaprasza na jutro. Będzie świeża dostawa, „Miss Dior” i „Youth Dew”. Jutro nie wrócę, choćby dlatego, że na te typowo moskiewskie pamiątki wydałam większość rubli.
Na „Bakijczyków” wracam trolejbusem. Zażenowana własną zachłannością i zaściankowością, próbuję odzyskać twarz. Cichutko, a potem coraz głośniej nucę Okudżawę:

Niebieski trolejbus przez Moskwy mknie toń,
A Moskwa jak rzeka oddycha
I ból, co od rana się tłukł o mą skroń
Ucicha, ucicha.
O promie północy, żeglujesz przez noc
I nie dbasz, głęboka czy płytka,
Gdy zbierasz po drodze, idących na dno
Z bulwarów rozbitków.


* * *

   Po kolejnej prawie nieprzespanej nocy, znowu waniejącej salcesonem, ale tym razem z dodatkiem francuskich perfum ze świeżo otwartych flakoników, pośpiesznie połykam kawior zawinięty w plastry łososia i jadę na Arbat. Czasu mam już bardzo niewiele, wracamy tego samego dnia wieczorem. Nie łudzę się. Nie spodziewam się poczuć tam artystycznej atmosfery, zresztą po perfumowej gorączce poprzedniego dnia wciąż czuję do siebie niesmak, który pogłębiłby się jeszcze bardziej, gdybym zaczęła na siłę przybierać artystowskie pozy. Ale być w Moskwie i nie przejść się Arbatem? Grzech zaniedbania! Co chwila ocierając chusteczką pot z czoła i karku, wlokę się więc Arbatem, który niejasno mi się kojarzy z warszawską ulicą Chmielną. Może uda mi się kupić choć matrioszkę, chociaż parę pocztówek z Kremlem, cokolwiek, byle moskiewskiego? Ulicznych straganów widzę niewiele. Na kilku leżą ikony. Oryginały, jak mnie zapewniają sprzedawcy. Upał chyba rozum mi odbiera, bo im wierzę, choć ceny jak na XVIII-wieczne dzieła sztuki są śmiesznie niskie. Może bym się skusiła i kupiła jedną, a potem trzęsła się na granicy ze strachu przed celnikami (nie wolno wywozić dzieł sztuki!), gdyby nie fakt, że po perfumeryjnym polowaniu zostały mi już jakieś nędzne resztki rubli. Łażę od straganu do straganu, czując coraz większy bezwład, ból głowy i otępienie – pewnie nie tylko od słońca. Nagle podbiega do mnie piękny chłopak z jasnymi włosami do pasa ściągniętymi w koński ogon, bezceremonialnie obejmuje mnie ramieniem i uśmiechając się uroczo zaprasza po rosyjsku na szampanskoje. Z knajpki tuż obok machają do mnie jego znajomi. Te długie włosy, grunge'owy strój i spontaniczne zachowanie zupełnie nie pasują do smutnych przechodniów na ulicach, żołnierskich patroli, niedostatku i uczucia beznadziei, które mi się udzieliło. Nieco spłoszona, odmawiam i odchodzę szybkim krokiem. Może niepotrzebnie. Może gdybym przyjęła zaproszenie, wreszcie poznałabym choć kawalątek prawdziwej Moskwy. A może spoiliby mnie szampanem i zwiali, z rozczarowaniem stwierdziwszy, że choć jestem dewizową turystką, to nie mam przy sobie złamanego dolara. Na pamiątkę zostałby mi rachunek, który musiałabym zapłacić resztką rubli.

    Nie upiłam się więc radzieckim szampanem i nie przeżyłam kilkugodzinnego rzewnego oczarowania pięknym Rosjaninem, ale i tak czuję się jak wstawiona. Coraz bardziej kręci mi się w głowie, przed oczami robi się ciemno, czuję nagłą słabość w nogach i wystarcza mi sił tylko na to, by podejść do ściany kamienicy. Opieram się o nią plecami i osuwam się na ziemię. Przysiadam, opuszczam głowę między kolana z myślą, że za chwilę stracę przytomność. Nie zdążam, bo słyszę nad sobą głos:
    - Diewoczka, szto tiebie?
    Pochyla się nade mną starsza pani o miłej, szczerej, zatroskanej twarzy.
    - Niczewo – odpowiadam, wygrzebując z pamięci pojedyncze słowa. - Ja tolka ustała.
    - Tiebie nada wracza? - Ujmuje mnie pod ramię i dźwiga na nogi.
    - Nie nada. Balszoje spasiba. - Jej serdeczność sprawiła, że rzeczywiście czuję się lepiej, choć w ustach nadal czuję straszliwą suchość. Domyśla się, że to tylko upał, zmęczenie i odwodnienie. Prowadzi mnie do apteki, sadza na drewnianej ławie i przynosi szklankę lodowatej wody. Piję łapczywie, prawie się krztusząc i natychmiast czuję, jak wstępuje we mnie nowe życie. Jak mogłam w taki upał wędrować po rozpalonym mieście bez żadnego napoju? Aż mi wstyd przed nią i przed samą sobą.
    - Ty iz Polszy? - pyta. - Kak tam u was? Charaszo?
    - Da, charaszo – przytakuję niepewnie i z niejasnym poczuciem winy. Tak, u nas już charaszo, już dostatek i wolność, ale wszystko to tak świeże i jeszcze nieoswojone, że dziwnie się czuję, występując w roli mieszkanki bogatego Zachodu. Pogrążam się jeszcze bardziej, z wdzięczności próbując zaprosić swoją wybawicielkę na obiad. Nie zdążyłam się ugryźć w język, wyższość i obrzydliwe bogactwo w postaci paru ostatnich banknotów aż ze mnie parują. Chyba tylko ja czuję ich smród, bo pani tylko uśmiecha się życzliwie i wymawia się brakiem czasu.

   Postanawiam upodlić się jeszcze bardziej. Jak już szastać forsą, jak zgrywać nowobogacką, to na całego! Kierunek – „Rassija” - najbardziej luksusowy hotel w Moskwie. Pierwszy raz jadę metrem. Architektura w stylu socrealistycznym: monumentalne stacje urządzone jak pałace, z kryształowymi żyrandolami pod sufitem i mozaikami na ścianach przedstawiającymi Lenina i chłoporobotników jako żywo przypominających obracającą się wokół własnej osi parę z czołówek Mosfilmu. Restauracja z widokiem na miasto świeci pustkami. Nie kupiłam matrioszek, nie kupiłam Wysockiego, nie wdychałam aromatu kocich szczynów na słynnej klatce schodowej na Sadowej, ale każę sobie przynieść blinów i samowar. Nic z tego. W menu blinów brak, a herbatę podają nie w samowarze, lecz w zwykłych szklankach, nawet nie takich w srebrnej podstawce z uszkiem. Wybór mam niewielki. W końcu zamawiam zupę z kaczki, która okazuje się paskudnie wodnista i mdła, a na drugie kawałek żylastej pieczeni z sałatką polaną nie majonezem ani gęstą śmietaną, tylko śmietanką rzadką jak mleko. Tylko lody są równie cudowne jak te w moim hotelu na ulicy Bakijczyków. Żuję twarde jak podeszwa mięso, sałatkę tylko rozgrzebuję widelcem, a kiedy płacę rachunek, kelner pochyla się nisko nade mną i pyta konfidencjonalnym szeptem, czy mam dolary na sprzedaż. Nie mam już ani dolarów, ani nawet rubli – wszystko wydałam na wystawny obiad w najdroższej moskiewskiej restauracji.

   W trolejbusie jadącym na Bakijczyków już nawet nie chce mi się nucić Okudżawy. Stracone trzy dni, stracone pieniądze i złudzenia o artystycznym – albo chociaż poznawczym – celu tej wycieczki. Do Polski wrócę z francuską perfumą i niesmakiem. Gdzie mnie tam do kawioru, szampana i Bułhakowa! Powinnam wcinać salceson i cieszyć się, że wcinam go z wyboru, a nie z konieczności.
   Na domiar złego już w pociągu okazuje się, że zostałam przemytniczką. Na widok sterty flakoników i słoiczków przewodniczka łapie się za głowę i radzi, bym dobrze je ukryła, bo takiej ilości markowych kosmetyków wywozić nie wolno! W panice wyobrażam sobie, jak celnicy przekopują moją torbę, rewidują mnie i z mojej winy zatrzymują pociąg na kilka godzin. Wpycham pudełeczka w zakamarki przedziału, które celnicy pewnie i tak znają jak własną kieszeń, i uspokajam się dopiero wtedy, gdy przekraczamy granicę. Obyło się bez rozkręcania pociągu do ostatniej śrubki, bez wstydu i upokorzenia na oczach wszystkich pasażerów.

   Jest 15 sierpnia 1991 roku. Trzy dni później w Moskwie dochodzi do puczu wojskowego. Gorbaczow zostaje aresztowany, a władzę przejmuje Komitet Stanu Wyjątkowego z wiceprezydentem ZSRR Janajewem na czele. Podczas starć z przeciwnikami puczu ginie pięć osób. Do Moskwy wkraczają wojska uzbrojone w czołgi, przy których zagraniczni turyści robią sobie zdjęcia – jak z misiem na Krupówkach. Gdybym wybrała się do Moskwy te trzy dni później, przeżyłabym nie ekstazę w salonie Diora, lecz dreszczyk emocji i egzotyczną przygodę. Bo u nas uże wsio charaszo. Myśmy czołgi na ulicach już widzieli, ale kiedy to było? U nas uże Zapad.

Behe
O mnie Behe

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości