Behe Behe
352
BLOG

Książek czytanie, lizanie

Behe Behe Kultura Obserwuj notkę 6

       Książki się szanowało. Się ich pożądało, się o nich marzyło, zdobywało się je, hołubiło, ciamkało się każde słowo, wysysało blady druk jak szpik z kostki od schabowego, przecinało strony ostrożnie nożykiem albo rozrywało niecierpliwie paluchem, ustawiało się je na półce alfabetycznie według autorów albo wysokości czy grubości, wąchało się, pożerało i nigdy nie pożyczało, bo książka mogłaby nie wrócić, a drugiej byś nie zdobył, chyba że na Bazarze Różyckiego za ciężkie pieniądze. Książka to był towar luksusowy, reglamentowany, pożądany, bo trudno dostępny, wystany w kolejkach, kserowany pokątnie, drukowany na makulaturowym papierze i spojony słabym klejem, a im bardziej pożółkły i wymięty, tym cudowniejszy i tym bardziej umiłowany. Czytali wszyscy, bo czytanie było elementem buntu. Z takimi samymi wypiekami na twarzy chłonęło się tandetne ludlumy i dżo aleksy, jak i sołżenicyny - tym cenniejsze, że nielegalnie drukowane i z duszą na ramieniu kupowane na prowizorycznych straganach pod uniwerkiem, błyskawicznie zwijanych, gdy na horyzoncie niebieściło się od milicyjnych mundurów. Książki kupowało się też w odcinkach, jedną na tydzień, w zeszytach cieńszych od "Trybuny Ludu" i z obrazkiem na okładce, rozmazanym jak pieczątka z ziemniaka.

      Apolonia - złośliwie nazywana przez dzieci nie Polą, tylko Polonią, złośliwie, bo wszyscy wiedzieli, że jej ojciec fanatycznie kibicuje Legii - była dziwnym cudownym dzieckiem. Płynnie czytała od czwartego roku życia, kiedy to starsza o trzy lata siostra nauczyła ją rozpoznawać kanciaste i obłe kształty, składać je w słowa i zdania i wyciągać z tych ciągów sens i treść. Początkowo Apolonia protestowała i wyrywała się siostrze, woląc pobawić się w dom albo pomazać kredkami ścianę, ale ta z surową miną belfra uparcie sadzała ją przed biurkiem, otwierała elementarz Falskiego i mówiła: "Doszłyśmy już do M, jeszcze parę liter i dam ci spokój". Apolonia dla świętego spokoju i po solennych zapewnieniach siostry, że po kolejnej literce pobawią się w modelki, zakładając sobie na głowę rajstopy mamy i udając, że to warkocze, wpatrywała się w zawijasy, daszki i kropeczki, które błyskawicznie wgrywały się w jej maleńki, lecz pojemny umysł i które niepostrzeżenie zawładnęły jej sercem. W kąt poszły lalki i warkocze z rajstop, a ściany przestały się pokrywać freskami. Apolonia całkiem i doszczętnie wsiąkła w świat przecinków, partykuł, obrazów malowanych farbą drukarską.

      Rodzice nic nie wiedzieli o tych kompletach, więc matka nieomal zemdlała z zaskoczenia i podziwu, gdy raz przyszła do przedszkola po czteroletnią Apolonię i zastała ją na środku sali, otoczoną wianuszkiem dzieci, zasłuchanych w bajkę, którą jej córka czytała z wielkiej książki - nie tylko płynnie, ale i z uczuciem, pięknie modulując głos. Radość i duma rodziców były podszyte strachem i niepewnością - co robić, żeby nie zmarnować tego talentu i co robić, żeby z nieprzeciętnie uzdolnionego dziecka wyrosła normalna kobieta, przyszła żona i matka, a nie dziwadło w okularach ze szkłami grubymi jak denka butelek? "Nie zabraniać, niech czyta!" - Zadecydowała babcia, półanalfabetka ze wsi, która skończyła swoją edukację na drugim oddziale szkoły powszechnej. Matka znosiła więc Apolonii całe stosy książek, z trudem upolowanych w księgarniach, wypożyczanych z bibliotek, podarowanych przez przyjaciół. Apolonia sprawdzała liczbę stron każdej książki i z namaszczeniem układała je od najcieńszej do najgrubszej - te opasłe, zawierające najwięcej słów, tajemnic i światów, zostawiając sobie na deser. Sumiennie czytała każde słowo, każdy przecinek, nawet stopki redakcyjne, nawet wierszyki, chociaż za nimi nie przepadała. Kiedy książka się kończyła, Apolonię ogarniał wielki smutek, jakby musiała się pożegnać z człowiekiem, którego dopiero poznała, a którego już zdążyła pokochać miłością pierwszą i największą. Gdy sięgała po następną, zakochiwała się na nowo, równie żarliwie jak w poprzedniej, szczerze wierząc, że już nic, żadna bajka, żadna opowieść nie porwie jej tak samo. Kochała książki miłością niemal zmysłową, pieściła je nie tylko oczami, ale i chłonęła woń papieru, farby drukarskiej i kleju jakby upajała się zapachem kochanka. Czasami czytanie i wąchanie nie wystarczało, więc lizała kartki, czując na języku szorstkość i smak papieru, wzdrygała się od tej szorstkości jak na dźwięk paznokcia drapiącego po szkolnej tablicy, lecz lizała dalej, rozpaczliwie próbując się nakarmić ich tajemnicą. "Oto jest ciało moje, bierzcie i jedzcie" - szeptał do niej bóg książek.

      Obawy rodziców okazały się uzasadnione. Co prawda Apolonia nie potrzebowała okularów, ale niewątpliwie zaczynała dziwaczeć. Idealne wakacje? Dwa miesiące nieustającej ulewy, takiej, żeby nie można było nosa wystawić z domu, siedzenie przy zaciągniętych zasłonach nawet w największe upały, samotnie, mając za towarzystwo tylko światło nocnej lampki i sterty książek. Kiedy pierwszy raz poszła do biblioteki, ogarnęła ją rozpacz na widok ogromnej liczby tomów, których jeszcze nie znała. Wiedziała, że każdy będzie musiała dokładnie przeczytać, obwąchać, oblizać, zakochiwać się raz za razem, aż do upojenia, aż do nieprzytomności, i że życia jej nie starczy na zaspokojenie każdego z kochanków ani na zaspokojenie własnej zachłanności. By nie tracić czasu, zaczynała lekturę zaraz po wyjściu z biblioteki, szła z nosem w książce, nie bacząc na zdziwione spojrzenia przechodniów i klaksony samochodów. W domu czytała aż do bólu oczu, czasami po dwie, trzy książki jednocześnie - po akapicie z każdej na przemian - wciąż nie mogąc się nasycić, zapełnić otchłani gdzieś głęboko w środku, która ciągle wołała o jeszcze, jeszcze, jeszcze więcej słów, tajemnic i światów. Z czasem zaczęło jej być wszystko jedno, co czyta. Z takim samym zapałem rzucała się na proletariackie ludlumy, jak na dysydenckie sołżenicyny, a w chwilach największej desperacji, gdy nocą pojawiał się głód, a w domu wszystkie litery zostały już wyczytane aż do białości, wygładzone wzrokiem jak otoczaki morską wodą, nie wzgardziła nawet książką telefoniczną.

      Głód zniknął równie szybko i nieoczekiwanie, jak się pojawił. Kiedy książki zaczęły zalewać księgarnie potokiem tyleż barwnym i rwącym, co kompletnie przypadkowym, Apolonia na swoje szczęście się odkochała. Bóg książek już jej nie podawał szorstkiej, pożółkłej hostii. Umarł, a jego miejsce zajął sprzedawca z makdonalda, proponujący frytki do hamburgera. Nawet sołżenicyny, teraz wystrojone w tęczowe, lakierowane sukienki, straciły swój niebezpieczny urok i w oczach Apolonii przemieniły się z wyrafinowanych kurtyzan sprzedających swoje wdzięki tylko najbardziej wytrwałym, w dziwki spod latarni, które może mieć każdy. Pozbawione zapachu, wydrukowane na sterylnie białym i gładkim papierze, nierozpadające się podczas pierwszej lektury, utylitarne i bezosobowe, dostępne i pospolite. Kto by chciał je lizać?

Behe
O mnie Behe

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura