beksztu beksztu
140
BLOG

Dramat w 4 odcinkach

beksztu beksztu Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 Słynny serial na podstawie powieści Tadeusza Dołęgi – Mostowicza  „Kariera Nikodema Dyzmy” miał w oryginale 7 odcinków, ten piłkarski tylko 4…

Odcinek 1. Nowy trener – nowe otwarcie – spokój i zaufanie.

Za odcinek pilotażowym „Kariery Franka Dyzmy” możemy uznać okres od objęcia przez niego funkcji trenera drużyny narodowej aż do startu Mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie. Mamy rok 2009, a Franek, wtedy trener Zagłębia Lubin, cieszy się dobrą opinią na własnym podwórku, ale nikt nie traktuje go poważnie w kontekście pozycji selekcjonera kadry, którą zajmuje Leo Beenhakker. Nieudane ME w Austrii i Szwajcarii, narastający konflikt z świeżo upieczonym prezesem PZPN – Grzegorzem Latą, podsycony dodatkowo objęciem przez Leo stanowiska doradcy sportowego w Feyenoordzie wbrew stanowisku piłkarskiej centrali, sprawiają, że holenderski trener w niezbyt elegancki sposób traci posadę, a wokół etatu selekcjonera rozpoczyna się standardowa karuzela, podsycana przez media, które co i rusz dorzucają do młyna nowe kandydatury. Najbardziej chodliwe, polskie nazwiska to oczywiście Kasperczak, Janas, ale również Smuda, który na fali sukcesów (o ile awans do fazy pucharowej Pucharu UEFA można nazwać sukcesem) z Lechem Poznań urasta do rangi faworyta w wyścigu. Smudzie sprzyjają nastroje społeczne i dziennikarskie. Polska piłka ma dość intelektualistów, filozofów futbolu, takich jak Beenhakker – próba stworzenia polskiej Holandii, international level, nie wypaliła, czas na zmiany – najlepiej o 180 stopni.

W ten klimat doskonale wpasowuje się Franz, który choć nie ma wybitnych osiągnięć, warsztatu, a nawet wykształcenia, jest swojakiem – chłopakiem z sąsiedztwa, co to od czasu do czasu splunie, przeklnie, jak trzeba to przyłoży, a co najważniejsze gada po naszemu, tak jak większość społeczeństwa, czyli niezbyt gramatycznie. Zestawianie go z Beenhakkerem, czy Kasperczakiem jest drastyczne, ale na fali ogólnego niezadowolenia, właśnie to Franzowi najbardziej sprzyja. Sprzyja również PZPN-owi, który przeżywa wizerunkowy kryzys. Grzegorz Lato, na spółkę z usłużnymi mediami winduje kandydaturę Smudy, sprowadzając ją do rangi wybrańca, jedynego kandydata, który jest w stanie wyciągnąć z dołka polski futbol. Taka narracja zostaje szybko podchwycona przez internautów, futbolowych fanów, a ostateczna decyzja, kto zostanie selekcjonerem praktycznie jest przesądzona.

Co ciekawe, jednym z niewielu krytyków Smudy jest w tamtym okresie Tomaszewski, który bierze na siebie rolę Żorża, hrabiego Ponimirskiego, który jako jedyny zdaje sobie sprawę, z tego co tak naprawdę reprezentuje Dyzma. Janek, który swojego czasu wstrzymał Anglię i ruszył Ziemię, nie zostawia na Smudzie suchej nitki, nazywając go bez ogródek trenerem bez matury i konkludując, że w świetle piłkarskiego prawa wybór Smudy na selekcjonera jest nielegalny. Tomaszewski jednak jak inni, nieliczni oportuniści, zostaje wrzucony do wora malkontentów, czubków, odżegnujących się od realiów i ostatecznie zepchnięty na margines.

Smuda, mając wyczyszczone z krytykantów pole, dostaje idealne do pracy warunki – 3 lata na zbudowanie zespołu, pełne błogosławieństwo i poparcie ze strony związku, dziennikarzy, kibiców.

Smudzie, po początkowym, trudnym okresie, zaczyna również sprzyjać czysto piłkarskie szczęście. Okazuje się, że w Zagłębiu Ruhry niejaki Klopp zaczyna wierzyć w polskich piłkarzy, mało tego – stawiać na nich. Rdzeń ekipy z Dortmundu stanowi polska trójka: Piszczek – Błaszczykowski – Lewandowski. Selekcjonerowi nie zostaje nic innego jak przenieść schemat z niemieckiej drużyny do kadry i uzupełnić ją tym co mamy najlepsze.

Mimo świetnych warunków, pozytywnych zbiegów okoliczności, wokół reprezentacji nie jest różowo. Pijackie afery, wykluczenia zawodników, ciągłe poszukiwania stranierich, a przede wszystkim brak konsekwencji u selekcjonera sprawiają, że na jego głowę spływa kolejna fala krytyki, która jest jednak wyciszana w imię interesu drużyny i sukcesu na najważniejszej piłkarskiej imprezie w historii polskiego futbolu. Kredyt zaufania dla Franza i jego ekipy zostaje powiększony – ekscytacja zbliżającym się turniejem jeszcze mocniej ogłupia, nie pozwala dojrzeć tego co oczywiste.

Jak na dłoni  widać jednak, że Smuda nie radzi sobie z presją, jaka ciąży na trenerze reprezentacji. W jego powołaniach brak jakiegokolwiek klucza, taktyka jest co raz bardziej defensywna, choć klubowe drużyny Franza charakteryzowało ciągłe parcie do przodu i brak asekuranctwa. Proces zamykania się na ofensywną piłkę postępował zresztą od dłuższego czasu, bo od meczu z Hiszpanią z 8 czerwca 2010, kiedy to polegliśmy aż 0:6. Widać już wtedy Smuda zdecydował, że nadrzędnym celem jego kadencji będzie próba zachowania twarzy – nie przegrywania z najlepszymi różnicą kilku bramek. Cel ten realizował chociażby w meczu z Rosją, kiedy po remisie 1:1 obwieścił światu sukces opowiadając z dumą o zwycięskim remisie, który osiągnął, ale do tego jeszcze wrócimy w kolejnych odcinkach…

Odcinek 2. Ostatnie zgrupowanie przed EURO i pierwszy mecz.

Powołania do szerokiej kadry nikogo nie zaskoczyły, nie było jak w przypadku Janasa i mundialu w Niemczech wielkich kontrowersji. Nudny Smuda powołał swoich pupilków, a listę zaczynał układać od wpisania „farbowanych lisów”, którzy wydawać by się mogło, za sam fakt posiadania podwójnego obywatelstwa otrzymali handicap, dający przewagę nie do zredukowania. Najlepszym przykładem jest Boenisch, który z powodu kontuzji nie powąchał boiska przez  ostatnie 1,5 roku, na powołanie i miejsce w pierwszym składzie mógł jednak liczyć.

Mimo jawnych niesprawiedliwości, braku konsekwencji w wyborach trenera, atmosfera nadal była niezła, przynajmniej z pozoru. Rzeczywisty obraz stęchlizny panującej w polskim obozie pokażą dopiero wypowiedzi Lewego i Grosika po klęsce w meczu z Czechami. Jednak przed pierwszym gwizdkiem na Euro to Franz dzielił i rządził, a żaden z zawodników nie odważył się na krytycyzm względem decyzji selekcjonera. Każdy z powołanych chłopaków zdawał sobie sprawę, że w obliczu turnieju, który może wywindować ich do rangi gwiazd europejskiego futbolu, jakakolwiek wypowiedź podająca w wątpliwość metody trenerskie Smudy jest bardzo ryzykowna. Franz, znany ze swojej pamiętliwości gotów był bowiem odstawić każdego malkontenta i postawić na swoim, nawet jeśli ten nazywa się Lewandowski czy Błaszczykowski, nawet jeśli takie posunięcie może osłabić drużynę. Taka krytyka nie miała zresztą sensu, do oślego uporu trenera, który na złość mamie odmrozi sobie uszy, zdążyli już przywyknąć. Nie zostało im nic innego jak zagryźć zęby i zapierdzielać na murawie, w końcu to robią najlepiej.

Jedyny bunt jaki udało się wzniecić i coś uzyskać wiązał się z obciążeniami treningowymi, jakie żelazny Franz narzucił na zawodników. Źle dobrane dawki treningowe sprawiły, że w meczach towarzyskich Polacy prezentowali się jak żółwie na plaży, a kolejne mikrokontuzje mnożyły się jak króliki. Po urazach kilku kolejnych zawodników, w obliczu uciekającej świeżości z piłkarzy, którzy rozegrali pełny sezon, część z nich zdecydowała się na okazanie dezaprobaty, co ostatecznie poskutkowało zmianą obciążeń treningowych.

Zwieńczeniem odcinka nr 2 był mecz otwarcia na Euro. Wielka pompa, balon oczekiwań i nadziei wydawał się rosnąć z każdą kolejną minutą meczu z Grekami. Swoje maksimum osiągnął w 17 minucie, kiedy Robert Lewandowski zdobył bramkę dająca nam prowadzenie. Przyznam się, że ja również uległem euforii, hura optymizmowi, który w tym momencie zawitał prawdopodobnie do wszystkich polskich domów, stref kibica, na stadion narodowy.  Na fali entuzjazmu, zadowolenia, nie wynotowałem, że zdobyta bramka, to kolejna szarpana akcja, wynikająca bardziej z błędów przeciwnika, niż naszej koronkowej akcji, że stworzone okazje, to sytuacyjne zagrania, które się zdarzyły, choć wcale nie musiały. Fakt, że tych pozytywnych zbiegów okoliczności mieliśmy sporo, sprzyjali nam również Grecy, którzy pod wpływem naporu polskiej drużyny i olbrzymiego obciążenia psychicznego, dali się zepchnąć do głębokiej defensywy, popełniali błędy, których ukoronkowaniem była czerwona, moim zdaniem słuszna kartka dla Papastathopoulosa.

Druga połowa to już inna historia. No ale jak każdy dobry serial, „Kariera Franka Dyzmy” musi zawierać nieoczekiwane zwroty akcji. Tyle, że wszyscy oczekują happy Endów, a nam zafundowano dramat. Gra w przewadze i 1 bramka zapasu wydawała się wystarczającą zaliczką – nie dla naszej drużyny. Odpływ powietrza, brak pomysłu na grę w ataku pozycyjnym i mnożące się błędy w obronie sprawiły, że to Grecja grająca w 10 prezentowała się lepiej, a miny polskich fanów rzedły z minuty na minutę. Bramka dla Greków nie była zaskoczeniem. Fatalny błąd Szczęsnego i zimny prysznic na rozbudzone nadzieje. Ale to nie był koniec dramatu. Kolejna akcja i znowu Szczęsny w roli głównej, który na spółkę z obrońcami sprokurował karnego, a za faul na zawodniku wychodzącym na czystą pozycję zobaczył słuszną, czerwoną kartkę. Na szczęście mieliśmy Tytonia, który uratował nas przed blamażem. W tej perspektywie remis z Grekami, wydawał się niezłym i szczęśliwym wynikiem.

Odcinek 3. Mecz z Rosją – (nie)zwycięski remis

Zaczęło się od bąką wypuszczonego ustami Selekcjonera, który każdy wynik inny niż porażka brał w ciemno. Inny to znaczy jaki? Zwycięstwo – wiadomo, każdy bierze w ciemno, więc nie ma o czym dyskutować, został remis, stąd wniosek, że Smuda, od początku celował w remis, remis, który dodajmy – nic nam nie dawał. Rosja, która po zlaniu Czechów w niezłym stylu, urastała do rangi faworyta nie tylko grupy, ale całych mistrzostw. Tak też uważał Smuda, który w swym asekuranctwie zatracił, albo nigdy go nie miał, zmysł do oceny sił swoich i rywali. Doświadczenia z przeszłości, porażka ofensywnego futbolu w meczu z Hiszpanami, strategia podwójnej gardy którą po tamtym meczu przyjął, a także nabyty lęk przed blamażem, wynikający chyba z niskiej samooceny sprawił, że na Rosjan wyszliśmy w zestawieniu ultradefensywnym, w zestawieniu, które z logicznego punktu widzenia nie miało sensu, gdyż upragniony przez Franza remis nie dawał nam praktycznie nic – pozostawiał nam jedynie złudzenia, że awans nadal jest na wyciągnięcie ręki i zależy tylko od nas.

Po pierwszych, niezłych minutach w naszym wykonaniu, zostaliśmy zaskoczeni. Bramka zdobyta po rzucie wolnym, to był zimny prysznic na wszystkie polskie głowy. Utrata gola podłamała naszych zawodników – gra siadła, straciliśmy koncepcję, uszło z nas powietrze. To Rosjanie zaczęli dominować w środku pola i co raz bardziej czarne myśli kłębiły się nad stadionem narodowym.

Wtedy do akcji wkroczył Błaszczykowski, który jak przystało na kapitana, poderwał polski zespół i piękną bramką pozwolił znowu uwierzyć kibicom i swoim kolegom. Ta bramka to było jak drugie życie – nagły przypływ energii, wiatr złapany w żagle i wiara, że ten mecz można nawet wygrać.

To był moim zdaniem kluczowy moment tego turnieju. To właśnie wtedy decydowały się losy o być albo nie być Polaków na Euro. Właśnie wtedy należało słaniających się na nogach Rosjan docisnąć i dobić. To właśnie wtedy na boisku zabrakło Mierzejewskiego, Rybusa, Grosickiego. Smuda zamiast wymienić bezproduktywnych defensywnych pomocników na takich, którzy mogli pociągnąć nas w ataku, wspomóc polską Borussię czekał. Czekał nie wiadomo na co. Chyba na ostatni gwizdek po którym mógłby odetchnąć z ulgą, odtrąbić zwycięski remis.

Zmiana jaką wykonał w ostatniej minucie meczu była bezużyteczna – Brożek, który od dawna nie może znaleźć miejsca w polu karnym był równie przydatny przy ostatnim rzucie wolnym jak widelec przy jedzeniu zupy.

Mecz zakończył się remisem, a wszyscy choć czuli lekki niedosyt, dali się wciągnąć w chocholi taniec, taniec zwycięskiego remisu, który nic poza dobrym samopoczuciem nam nie dawał. Jak się później okazało, nasz dobry humor również był na wyrost, nie przegranie z Rosją – wielkim faworytem mistrzostw było pyrrusowym zwycięstwem, a jaki z Rosji faworyt pokazał ostatni mecz w grupie.

Zwycięstwo w tym meczu dałoby nam komfort remisu w ostatnim spotkaniu z Czechami. Moglibyśmy kontrolować grę, bo to my przy wyniku remisowym zagralibyśmy w kolejnej rundzie. Wartość dodana meczu z Rosją to było niestety tylko dobre samopoczucie i fakt, że w ostatnim meczu mistrzostw wszystko zależy tylko od nas. Czy to zwycięstwo? I don’t think so.

Odcinek 4. Mecz z Czechami – niewykorzystana szansa.

Kiedy opadły emocje po batalii na narodowym, nastąpiła pełna mobilizacja przed spotkaniem z Czechami. Smuda chodził od studia do studia i jak mantrę powtarzał, że jeszcze nic nie wygrał, że dopiero zwycięstwo w meczu z Czechami go usatysfakcjonuje. Miał rację, przynajmniej w tej kwestii.

Od początku przygotowań do spotkania z ostatnim grupowym rywalem na wokandzie była kwestia, kto ma stanąć między słupkami polskiej bramki. Tytoń, bohater meczu z Grekami, bardzo dobrze zaprezentował się w meczu z Rosją i choć przy straconej bramce mógł zachować się lepiej, był faworytem do wybiegnięcia na boisku we Wrocławiu w podstawowej jedenastce.

Tutaj po raz kolejny popisał się Dyzma, który jak to ma w zwyczaju musiał palnąć, że bramkarzem nr 1 w jego kadrze jest Szczęsny. Później z rozbrajającym uśmiechem oświadczył, że zwycięskiego (dobre sobie) składu się nie zmienia, na koniec dodając, że decyzję podejmie trener bramkarzy – Jacek Kazimierski.

Czy do takiego trenera, który zmienia zdanie jak chorągiewka kierunek, można mieć jakikolwiek szacunek? Czy takie pieprzenie nie dyskwalifikuje tego człowieka jako osoby decyzyjnej w kadrze. Czy trener, który ma jaja, kwestię poinformowania zawodnika o tym, że nie zagra w najważniejszym meczu swojej kariery pozostawia swojemu asystentowi? Czy trener, który ma choć odrobinę wyobraźni zdaje sobie sprawę, że taka huśtawka emocjonalna związana z niepewnością jaka towarzyszyła polskim golkiperom to dodatkowy balast do i tak olbrzymiego obciążenia, które im towarzyszyło przed meczem z Czechami? Odpowiedzi na te pytania są oczywiste, zachowanie piłkarskiego Dyzmy już niekoniecznie…

Oprócz kwestii obstawy bramki, również zestawienie pozostałej dziesiątki pozostawało wielka niewiadomą. Zastanawiano się nad różnymi wariantami, a ostateczny skład pozostawał tajemnicą do ostatniej chwili.

Gdy okazało się, że wybiegniemy w zestawieniu identycznym jak na mecz z Rosją, byłem załamany. Przecież, jak przyznał sam Franz, mecz z Ruskami chcieliśmy zremisować! Wtedy taki skład i argumentacja miały rację bytu. Mecz z Czechami należało wygrać bez cienia wątpliwości, a my wyszliśmy na boisko w zestawieniu, przy którym niestety trzeba było się modlić o kolejne pozytywne zbiegi okoliczności i okazje. Na mecz, który musieliśmy wygrać, my wychodzimy w ultra defensywnym zestawieniu z 3 pomocnikami, którzy do gry ofensywnej nie wnoszą zupełnie nic.

Mimo, że treneiro zajęcze serce nie zaryzykował, nasi zaczęli mecz bardzo dobrze, choć nasze akcje po raz kolejny wynikały z błędów przeciwnika, były konsekwencją przechwytów na połowie rywala, Polacy mogli się podobać. Dobry pressing, kilka klarownych sytuacji – raziła jedynie nieskuteczność i choć bramka wisiała w powietrzu w pierwszej połowie nie udało się jej zdobyć.

Druga odsłona, to już zupełnie inna historia. Po raz kolejny wyszliśmy wypruci, bez głowy, straty w środku pola irytowały najmocniej w całym turnieju. Przez całą drugą połowę nie stworzyliśmy żadnej, ŻADNEJ okazji na strzelenie gola. Bramka dla Czechów, to był sztylet wbity w plecy, sztylet, który wisiał nad Polakami dłuższą chwilę, ale Ci nie chcieli go widzieć. Wszystkim wydawało się, że jakoś to będzie, że kryzys za chwilę minie, że nasza gra się otworzy. Nie otworzyła. Dostaliśmy sztylet w plecy i rozkleiliśmy się do reszty. Zmiany były spóźnione, choć szarpał kapitan, walczył Lewandowski, to wiara z kibiców i samych zawodników odpływała z każdą upływającą sekundą. Smutny finał przyszedł szybciej niż byśmy chcieli, zostały łzy, żal i spuszczone głowy. I Franz Smuda – człowiek bez wyrazu, z twarzy podobny zupełnie do nikogo, patrzący tępymi ślepiami w jakiś odległy na horyzoncie punkt.

Nie było mi go żal – miał wszystko i wszystko klasycznie spieprzył. Żal mi było kibiców, żal mi było Piszczka, który nie znalazł miejsca na tym turnieju, żal mi było niespełnionych nadziei, klimatu piłkarskiego święta, który na pewno po odpadnięciu gospodarzy nieco się pogorszy. Żal mi było samego siebie, że jak dzieciak dałem się uwieść Dyzmie, który oszukał wszystkich, bo miał mieć przepis na sukces, a dał nam gówno w sreberku.

Epilog. Polowanie na czarownice.

Jak to w polskim piekiełku zwykle bywa, kiedy przegrywasz, spadasz na samo dno. Stado harpii tylko czeka by wydrzeć Ci serce, wgnieść Cię w ziemię, wymieszać z błotem. Tak stało się i tym razem. Czy słusznie? Z całą pewnością. Wielka smuta polskiej piłki zakończyła się tak jak zakończyć się musiała. Trener bez wizji, pomysłu, który zwiódł wszystkich, okazał się jedynie cyrkowym magikiem, który poza sztuczkami i obietnicami nie ma nic w zanadrzu. Bajka bez pozytywnego zakończenia, w której okazuje się, że król jest nagi ma jednak gorzki smak.

 Idealne warunki jakie miała stworzona ta drużyna zostały zniweczone. Najłatwiejszą w historii Mistrzostw Europy grupę kończymy na ostatnim miejscu, bez zwycięstwa na koncie, z dwiema bramkami, na wspomnienie których czuję jedynie gorycz.

Z gazet wypływają kolejne fakty, statystyki o mizernym przygotowaniu fizycznym, o beznadziejnie dobranej kadrze trenerskiej, o źle dobranych dawkach treningowych. Te wszystkie fakty będą się mnożyć, bo zbudowaliśmy domek z kart, który runął przy pierwszym pierdnięciu, choć wydawało się, że mamy murowany zamek z fosą i opuszczaną bramą. To już jednak jest nieistotne. Nikt nie przywróci nam utraconych marzeń na piłkarski sukces.

Co stanie się ze Smudą? A kogo to obchodzi? Dla mnie może wyjechać do Kataru.

Kiedy po raz kolejny będziemy mieli taką szansę – niewiadomo. Chodzi mi o możliwość zorganizowania takiej imprezy u siebie. Turniejów mistrzowskich nie dostaje się co 4 lata. Euro trwa nadal, ale oglądać je będę już na chłodno, bez emocji – one prysły jak mydlana bańka.

Jest jednak pozytyw, który pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem. Ten pozytyw to: Warszawa, Wrocław, Poznań i Gdańsk, a do tego Chorzów, Kraków, może Lubin i znowu Warszawa (L jak Legia i P jak Polonia). Ten pozytyw to piękne stadiony, które zostają i w spokoju będą czekać na kolejną wielką imprezę. Ten pozytyw to kibice, którzy pokazali, że piłkoszał nad Wisłą to nie była tylko przechwałka…

The End.

beksztu
O mnie beksztu

Raz jak dobry kebab na kaca, raz jak bąk puszczony w windzie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości