Marek był kiedyś cenionym politologiem, goszczącym często w mediach, lecz uważnie słuchanym i czytanym również przez tych, którzy niespecjalnie mediom tym ufali. Teraz jest nikim.
Ze środowiskiem naukowym się skłócił, musiał więc przytulić się do partii politycznej, której towarzystwo to nie lubiło. Kłopot w tym, że i media nie lubiły tej partii, trzeba było więc, przy każdej okazji, wykazać dystans. Krytykować było zresztą za co, więc wszyscy byli zadowoleni, poza może kierownictwem partii, które w końcu Markowi podziękowało. Tymczasem pieniądze z europarlamentu nie są dane na wieczność. Trzeba było coś wykombinować.
Nie zajmowałbym się tym, gdyby Marek, przez praktycznie cały okres swojej - czasami słusznej - krytyki partii, z którą postanowił (luźno) się związać, nie kreował się jako zatroskany o tę partię i jej wynik politolog, próbujący połączyć wiedzę teoretyczną z praktyką. Działania swojego, kolegów i kierownictwa partii. Nie ma w tym nic złego, można nawet podziwiać idealizm i nieskłonność do zgniłych kompromisów.
Tyle tylko, że Marek od pewnego czasu formułował swoją krytykę już nie jako życzliwy partii polityk, który popadł w niełaskę, jednak dalej chciałby jak najlepiej. Nie poddająca się ofiara polskiej partyjnej rzeczywistości. Marek, po cichutku, szykował już swój nowy, konkurencyjny projekt. Krytykował działanie kierownictwa partii, z którą do niedawna był związany nie po to, by faktycznie usprawnić jej działania, a po to, by skłócić mocniej szefostwo z grupą swoich znajomych. By umożliwić mocniejszy start swojemu nowemu ugrupowaniu.
Marku - chciałeś być fruwającym ornitologiem. I faktycznie, jak to się mówi, poleciałeś... Czy "kablujący lustrator" to kolejna sprzeczność, którą chciałbyś w swoim życiu przetestować? Nie leć tą drogą. Z niej nie ma powrotu. Potraktuj to jako dobrą radę. Lub jako ostrzeżenie.